Zobacz, ile możesz, kiedy przestaniesz się bać
Nowe perspektywy, niespodziewane szanse, rozwój i inne bonusy od losu - to wszystko możesz dostać, jeśli odważysz się zaryzykować i zmienić coś w swoim życiu. Warto się przełamać, bo jeden mały akt odwagi pociąga za sobą kolejne, większe. I raptem się przekonujesz, że strach ma wielkie oczy.
- Jadwiga Dowgiałło-Tyszka, Claudia
Każdy z nas czegoś się boi. To nieprawda, że są ludzie, którzy nie odczuwają lęku (nawet jeśli tak utrzymują). Różnimy się tylko tym, jak sobie radzimy ze strachem, co z nim robimy. Pozwalamy, by nas rozłożył na łopatki, obezwładnił, sparaliżował? Czy na odwrót - stawiamy mu czoło, nie dajemy się skrępować, powstrzymać przed działaniem? Oczywiście najlepiej, gdybyśmy należeli do tych niezłomnych, których lęk nie ogranicza, nie hamuje. Ale nawet jeśli dosięgają nas czasem macki strachu, możemy się przed nimi skutecznie bronić. Lęk da się oswoić. I naprawdę warto zdobyć się na ten wysiłek. Bo ciągłe uciekanie przed podejmowaniem ważnych decyzji, unikanie pewnych kroków nie rozwiązuje naszych problemów (wręcz przeciwnie). Zamiast zyskiwać święty spokój, stajemy się coraz bardziej sfrustrowani, niezadowoleni z siebie i swojego życia.
Walcząc jednak ze strachem, nie możemy strzelać na oślep. Marnujemy w ten sposób energię i tracimy motywację. Chcemy zrobić w życiu rewolucję, a kończy się jak zwykle na niczym. Dlatego musimy rozpoznać wroga - uświadomić sobie, co tkwi u podstaw naszych lęków. Nie jest to proste, bo często sami przed sobą nie chcemy się do pewnych rzeczy przyznać. Ale trzeba przeprowadzić ze sobą tę szczerą rozmowę. Wtedy mamy szansę uwolnić się z uścisku strachu i stać się paniami swojego losu.
Od podjęcia wielu decyzji powstrzymuje nas lęk przed tym, co powiedzą inni. Jak nas o cenią? Oczywiście, ważne jest dbanie o relacje z ludźmi, jednak w sprawach dotyczących naszego życia powinnyśmy kierować się własnymi potrzebami, nieoglądając się na opinię otoczenia.
Nie potrafiłam zdecydować się na rozwód
Rozstanie z mężem to jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu - wspomina 45-letnia Bogna, bibliotekarka z małej miejscowości na Mazurach. - Odkąd pamiętam, zawsze byliśmy razem. Poznaliśmy się jeszcze w liceum. Zakochałam się w Janku tak bardzo, że nie dostrzegałam słabości jego charakteru. Miłość mnie zaślepiała! Zresztą na początku wszystko wyglądało niewinnie: drink wieczorem na rozluźnienie, bo np. szef w pracy go wkurzył. Z czasem jednak zaczął zaglądać do kieliszka coraz częściej (bez względu na to, czy były jakieś kłopoty, czy nie). Błagałam, żeby zgłosił się do grupy AA, ale mnie wyśmiał. "Sama idź się leczyć, wariatko!" - krzyczał tak, że całe osiedle słyszało. A potem przepraszał, błagał o wybaczenie. Osiem lat trwała taka szarpanina: na przemian wzloty i upadki, obietnice i obelgi. Byłam strzępkiem nerwów. Przyjaciele namawiali mnie: "Nie myśl o tym, co ludzie powiedzą. Ratuj siebie". Powtarzali, że rozwód to nie koniec świata, że mogę ułożyć sobie życie. Łatwo powiedzieć, ale dla praktykującej katoliczki to jednak trudny krok. Myślałam też o dzieciach; nie chciałam pozbawiać ich pełnej rodziny. No i bałam się, że nie poradzę sobie finansowo. Zawsze co dwie pensje, to nie jedna. Ale kolejne awantury dodały mi odwagi. Stwierdziłam, że dłużej tak nie mogę. Wolałam żyć biednie, ale godnie. Nie chciałam też, by Kasia i Tomek wstydzili się ojca. Lepiej już, żeby go nie mieli. Teraz mija czwarty rok od rozwodu. Uspokoiłam się, znów zaczęłam się uśmiechać. Uwierzyłam, że nie jestem marną szmatą, jak raczył się o mnie wyrażać były mąż. Dwa lata temu poznałam wspaniałego mężczyznę. Krzysztof jest wdowcem, parę lat ode mnie starszym. Zaopiekował się mną i moimi dziećmi, daje nam dużo uczucia, pomaga finansowo. W sierpniu się pobieramy. Czuję się przy nim bezpieczna, ważna, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że szczęśliwa. Przekonałam się, że są jeszcze normalni faceci, których nie trzeba się bać i którzy potrafią kochać. Trzeba tylko dać im (i sobie!) szansę.
Co w takiej sytuacji radzi psycholog
Mówi Tatiana Ostaszewska-Mosak: Nawet jeśli czujemy, że nasz małżeństwo nie ma sensu, potrafimy latami tkwić w chorym układzie. Strach przed samotnością, obawa o przyszłość materialną, uzależnienie psychiczne od partnera, poczucie winy za niepowodzenie związku itd. sprawiają, że boimy się rozwodu. Tym wszystkim lękom łatwiej będzie stawić czoło, jeśli odpowiednio się do tego przygotujemy. Ponieważ decyzji o rozstaniu nie podejmujemy nagle, z dnia na dzień, a zazwyczaj w nas dojrzewa, powinnyśmy wykorzystać ten czas na oswojenie się z trudną sytuacją. By nie poczuć paraliżującego strachu po tym, jak już podpiszemy papiery rozwodowe, spróbujmy przewidzieć najczarniejsze scenariusze i zawczasu im zapobiec. Jeśli np. przeraża nas wizja powrotów do pustych czterech ścian, zorganizujmy sobie "sieć wsparcia". Przyjaciele, rodzeństwo, rodzina pomogą nam przetrwać najcięższe chwile, pozwolą się wygadać (wypłakać). Bo najgorsze, co można wtedy zrobić, to zamknąć się w domu i samotnie trawić swój smutek. Z drugiej strony warto też rozejrzeć się za przyjaznym męskim ramieniem. Kumpel lub sąsiad "złota rączka" ustrzeże nas przed histerią z powodu cieknącego kranu. Rozwód to także obawy związane z przyszłością dzieci. Martwimy się, jak przeżyją rozstanie rodziców. Prawda jest jednak taka, że gdy w domu źle się dzieje, nie służy to pociechom. Przede wszystkim trzeba z nimi jak najwięcej rozmawiać. Tłumaczyć sytuację, mówić: mamy z tatą problemy, ale staramy się je rozwiązać itd. Jeśli dzieci zobaczą, że dzięki oddzielnemu życiu jesteśmy mniej sfrustrowane i szczęśliwsze, zrozumieją nas.
Przerażała mnie zmiana pracy
Nigdy nie sądziłam, że rzucę pracę w wydawnictwie - opowiada Ada, 30-latka ze stolicy. - Od zawsze marzyłam, by być dziennikarką. Kiedy w końcu dostałam upragniony etat w kolorowym piśmie, prawie nie wychodziłam z redakcji, byle tylko pokazać, jaka jestem dobra. Rozstałam się nawet z chłopakiem, bo nie mógł znieść samotnych wieczorów i weekendów. Miałam nadzieję, że awansuję na szefa działu. Naczelna w kółko powtarzała: "Ada, jesteś the best". Niestety, przeliczyłam się. Szefowa zatrudniła na to stanowisko swoją znajomą, Kingę. O całej sprawie dowiedziałam się przypadkiem, na papierosie. Trafiło mnie tym bardziej, że Kinga do tej pory nie pracowała w prasie! Efekt był taki, że ja znajdowałam pomysły na artykuły, pisałam je lub redagowałam, a cały splendor spadał na nią. Byłam kompletnie załamana. Przyjaciółka potrząsała mną: "Rzuć w diabły tę robotę!". Nie potrafiłam jednak złożyć wymówienia. Przecież tyle lat marzyłam o tej pracy. Poza tym, co będzie, jeśli nikt do mnie nie zadzwoni z inną propozycją? O etat w miesięczniku niełatwo. Jeśli zniknę z redakcji, świat o mnie zapomni, przepadnę zawodowo. Ten strach mnie paraliżował! Byłam coraz bardziej sfrustrowana i zmęczona. Pomógł mi przypadek. Poznałam dziewczynę, która akurat szukała kogoś do własnej firmy PR. Świetnie nam się gadało i zaproponowała mi pracę. A ja (jakimś cudem!) odważyłam się ją przyjąć. Odkąd pracuję u Ewy, odżyłam, czuję się naprawdę doceniana, stale się rozwijam. No i przede wszystkim nie zaharowuję się. Panuje tu zasada: o 18.00 fajrant! Jeśli trafi się jakieś duże zlecenie, dajemy z siebie wszystko, ale potem - tydzień wolnego. Zaczęłam wypełniać pustkę wokół siebie. Zadzwoniłam do starych przyjaciół, poznałam fajnego faceta. Wiem już, że jeśli gdzieś jest źle, trzeba szukać nowego miejsca.
Trzymamy się kurczowo tego, co mamy i gdzie jesteśmy, bo boimy się, że nic lepszego się nie trafi. Stąd - zamiast zdobywać świat i się rozwijać - tkwimy w miejscu, podcinamy sobie skrzydła .
Co w takiej sytuacji radzi psycholog
Mówi Tatiana Ostaszewska-Mosak: Zmianę pracy traktujemy często w kategoriach życiowej porażki. Wszystko przez pokutujące w naszym kraju przekonanie, że kiedy już się gdzieś zaczepimy, powinnyśmy tam zostać do emerytury. Jeśli ktoś lub coś wymusza na nas zmiany, czujemy, że grunt usuwa się nam spod nóg. Wmawiamy sobie: muszę odejść, czyli się nie sprawdziłam, nie nadaję się. Ponieważ takie myślenie bije w nasze ego, wolimy męczyć się przez lata, niż przyznać, że coś nam nie pasuje i warto to zmienić. Tymczasem umowa o pracę to nie cyrograf, można ją zerwać. Zacznijmy od zastanowienia się, czemu coś idzie nie tak. Czy to wina braku naszych kwalifikacji, czy atmosfery panującej w zespole, chorych układów, kumoterstwa? Taka ocena jest kluczowa, bo jeśli uświadomimy sobie, że pewnych rzeczy nie przeskoczymy, przestaniemy obwiniać się za niepowodzenia. To będzie krok do wzmocnienia samooceny i rozejrzenia się za czymś innym. Przed złożeniem wypowiedzenia rozpuśćmy też wici wśród znajomych, pójdźmy na jakieś szkolenie. A przede wszystkim uwolnijmy się od schematów na swój temat, spróbujmy wyobrazić sobie siebie w innej pracy. Dzięki temu otworzymy się na nowe możliwości, wyjdziemy z zaklętego kręgu dołujących myśli, że coś przegapiłyśmy i nie ma odwrotu.
Bałam się przeprowadzki do dużego miasta
Kiedy po skończeniu studium językowego nie mogłam znaleźć pracy, kuzynka zaczęła namawiać mnie, żebyśmy wyjechały do stolicy "za chlebem" - wspomina Beata z Olsztyna, 29 lat. - Miałam jednak poważne opory. Nasłuchałam się o warszawce tylu złych rzeczy. Ostrzegano mnie przed wyścigiem szczurów, bezwzględną rywalizacją, opryskliwością miejscowych. Ale, z drugiej strony, jakie perspektywy dawał mi Olsztyn? W najlepszym razie mogłam zostać panią od angielskiego w którejś ze szkół. Też mi kariera! Pół roku stawiałam argumenty na szali. Jechać? Nie jechać? W końcu pomyślałam: "Raz kozie śmierć!". Zwłaszcza że miałam wyruszyć na podbój stolicy z kuzynką. We dwie zawsze raźniej. Łatwiej wynająć tanio mieszkanie, no i człowiek nie jest rzucony sam na głęboką wodę. Jednak Kasia w ostatniej chwili się wycofała (dostała niezłą ofertę pracy w Olsztynie). Moja motywacja znów opadła, wróciły dylematy. Zastanawiałam się, czy jechać w pojedynkę. Bałam się samotności, zagubienia w obcym mieście. Na szczęście wykrzesałam z siebie tyle odwagi, by ruszyć w nieznane. Kosztowało mnie to wiele nerwów, ale opłaciło się! Prawie z miejsca dostałam etat asystentki w międzynarodowym koncernie, urządziłam się jakoś. Okazało się, że ludzie w stolicy nie gryzą. Dużo jest osób spoza Warszawy, które też szukają bratniej duszy. Znalazłam fajną paczkę; odkryłam klimatyczne knajpki; sycę się bogactwem sztuk teatralnych, wystaw, koncertów, różnego rodzaju imprez. Duże miasto to zupełnie inny rytm życia. O wiele większe możliwości rozwoju, szersze perspektywy. Niedawno awansowałam i mogłam kupić mieszkanie na kredyt. Nieduże, ale własne. Realizuję swoje pasje - statystuję w filmach, gram w reklamach. Uważam, że decyzja o przeprowadzce to był strzał w dziesiątkę.
Mobilność nie jest naszą mocną stroną . W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy potrafią przeprowadzić się na drugi koniec kraju w poszukiwaniu lepszego bytu, my boimy się ruszyć z miejsca.
Co w takiej sytuacji radzi psycholog
Mówi Tatiana Ostaszewska-Mosak: Mimo, że żyjemy w globalnej wiosce to jednak przenosiny do innego miasta często budzą w nas lęk. Nie przemawiają do nas argumenty, że tam czekają szersze perspektywy, a co za tym idzie: wyższy standard życia. Wolimy klepać biedę w naszym małym miasteczku, niż narażać się na ryzyko związane z przeprowadzką w nieznane. Z lubością kolekcjonujemy historie o znajomych, którym się nie udało - ich niepowodzenia utwierdzają nas w przekonaniu, że lepiej nie podejmować ryzyka. Ale powiedzmy sobie szczerze: takie myślenie ma niewiele wspólnego z realnymi zagrożeniami czekającymi nas w nowym miejscu. Świadczy jedynie o braku wiary we własne możliwości. Do lęku o to, jak poradzimy sobie w nowej sytuacji, dochodzi też często nasze wewnętrzne lenistwo. Wiadomo, że zmiana miejsca zamieszkania wymaga aktywności, zakrzątnięcia się wokół swoich spraw. Trzeba rozejrzeć się za pracą, mieszkaniem, poznać nowych ludzi. Sama myśl o tym jest męcząca, a co dopiero działanie. Wolimy z góry założyć, że podejmowanie jakichkolwiek ruchów jest bez sensu, i oszczędzić sobie wysiłku. Najlepszym sposobem na zmianę naszego nastawienia i przełamanie strachu będzie stawianie przed sobą małych celów. Jeśli poradzimy sobie w drobnych sprawach, łatwiej uwierzymy, że możemy dokonać rzeczy większych. Przed ostateczną przeprowadzką do obcego miasta zróbmy więc mały rekonesans. Zorientujmy się, czy nie mieszkają tam nasi znajomi albo krewni. Znajdźmy jakiś punkt zaczepienia. Dzięki temu usłyszymy z pierwszej ręki, jak naprawdę wygląda sytuacja z zatrudnieniem i wynajmem lokum. Nie uzależniajmy naszej przyszłości od plotek czy stereotypowych opinii. Rozejrzymy się po nowym miejscu bez uprzedzeń. Zróbmy wstępne rozpoznanie: przejrzyjmy oferty pracy, roześlijmy CV, umówmy się na parę rozmów kwalifikacyjnych. To jest minimum, które musimy wykonać na początek. Jeśli załatwimy pomyślnie jedną sprawę, na przykład znajdziemy jakieś zajęcie, dalej nastąpi efekt puzzli - całość powoli zacznie się układać.
Nie miałam odwagi odezwać się w większym gronie
Kiedyś każda impreza, spotkanie towarzyskie to był dla mnie koszmar! Bałam się gębę otworzyć, że tak powiem kolokwialnie - śmieje się 36-letnia Marta z Kielc. – Wydawało mi, że palnę coś głupiego i się ośmieszę albo po prostu wszystkich zanudzę. Czułam się nieciekawa, nieatrakcyjna, bezbarwna. Taka "najszarsza" z szarych myszy. Wolałam więc chować się po kątach i nie zwracać na siebie uwagi... To poczucie nieprzystawalności towarzyszyło mi przez całą szkołę i pierwsze lata pracy. Dopiero w nowej firmie, podczas wyjazdu integracyjnego, coś się zmieniło. Na początku w ogóle nie chciałam jechać. Przerażała mnie perspektywa trzech dni w Puszczy Kampinoskiej z zupełnie nieznanymi osobami. Cały tydzień poprzedzający to "wydarzenie" był dla mnie stracony: bez przerwy myślałam o czekającej mnie kompromitacji i główkowałam, jak wykręcić się od tej imprezy. W końcu jednak stwierdziłam, że nie wypada. I dobrze się stało! Było naprawdę fajnie: paintball, ognisko, pyszne jedzenie, trochę alkoholu. Rozluźniłam się na tyle, że raz czy drugi rzuciłam jakiś żart, i o dziwo... wszyscy się z niego śmiali. Kiedy rozjeżdżaliśmy się do domów, koleżanka klepnęła mnie po plecach i powiedziała: "Marta, ale z ciebierówna dziewczyna". Dwa dni później zaprosiła mnie na swoje imieniny. Bałam się, że tym razem Olga przekona się, jaka jestem naprawdę: nudna i beznadziejna. Czar pryśnie. Znów będę stała w kącie i pies z kulawą nogą się mną nie zainteresuje. Olga przywitała mnie jednak tak serdecznie, że pozwoliło mi to opanować strach przed obcymi ludźmi. Może nie byłam gwiazdą wieczoru, ale udało mi się pogadać z paroma osobami. Okazało się, że nie jestem taką straszną mumią. Mam poczucie humoru, a rozmowa ze mną nie jest karą za grzechy. Coś się we mnie przełamało. Hm... kiedy kolejna impreza?
Trema obezwładnia nas i pozbawia energii. Będąc w towarzystwie, analizujemy każde wypowiedziane (lub zamierzone) słowo. W kółko zastanawiamy się, jakie reakcje ono wywoła, co pomyślą inni.
Co w takiej sytuacji radzi psycholog
Mówi Tatiana Ostaszewska-Mosak: Lęk przed odrzuceniem sprawia, że na imprezach podpieramy ściany, w pracy ograniczamy się do wygłaszania niezbędnych komunikatów, a na urlopie unikamy nowych znajomości. Z drugiej strony tęsknimy za normalnością. Chcielibyśmy mieć grono przyjaciół, z którymi miło byłoby pogadać. Mamy już dość drżącego ze zdenerwowania głosu, tremy odbierającej zdolność logicznego myślenia. Przy odrobinie dobrych chęci można to zmienić. Jednak oswajanie strachu jest jak oswajanie dzikiego zwierzęcia - żadnych gwałtownych ruchów. Powoli, spokojnie, małymi kroczkami budujmy więź łączącą nas ze światem. Na początek skoncentrujmy się na kontaktach "jeden na jeden". Spróbujmy zakolegować się z osobą, która siedzi przy sąsiednim biurku lub mieszka obok. Zacznijmy od niezobowiązujących rozmów o pogodzie, zapytajmy o przepis na ciasto czy kontakt do dobrego lekarza. Nie ignorujmy wagi pogaduszek "o niczym" - przygotowują one grunt do głębszych rozmów, silniejszych więzi. Stopniowo budują naszą wiarę w to, że potrafimy wchodzić w bliskie relacje z innymi. Dochodzimy do wniosku: skoro ktoś nas polubił, to znaczy, że mamy jednak coś do powiedzenia, nie jest z nami tak źle. Z tygodnia na tydzień będzie nam coraz łatwiej poszerzać grono znajomych.