Reklama

Nigdy nie mówiłam do Tomka po imieniu – opowiada beznamiętnie Marta. Na wszelki wypadek. Bałam się, że w końcu mi się wymsknie i nazwę tak mojego męża. I stało się. Któregoś dnia obudziłam się nad ranem chora, z gorączką. Od męża usłyszałam: „W nocy kilkanaście razy powtarzałaś imię Tomek. Mamy jakiś problem? O co chodzi, do cholery?!”. – Tak. Zdradzam swojego męża. Ale czy mamy jakiś problem? Nie wiem – mówi Marta. – Zdecydowanie tak – twierdzi Adriana Klos, psycholog z Centrum Rozwoju i Psychoterapii „Strefa Zmiany”. Do zdrady, tak naprawdę, nigdy nie dochodzi bez powodu. A to, że go nie znamy, nie zdajemy sobie sprawy z jego istnienia, nie oznacza, że go nie ma.
Będę szukać lepszego świata. Najlepiej z amerykańskiego filmu. Wszyscy na niego zasługujemy.
Ciężko w to uwierzyć, ale – według ostatnich badań – zdradzający pytani o główną przyczynę swojej niewierności najczęściej podają… nudę w związku. 60 proc. twierdzi, że dzięki zdradzie czują się atrakcyjniejsi. – On był bardziej interesujący od mojego narzeczonego – wyznała pewna kobieta.
Marta ma 36 lat i… zupełnie nie tak wyobrażała sobie swoje życie w duecie. A na te wyobrażenia miała chwilę – długo była singielką. Atrakcyjną. Na brak zainteresowania ze strony mężczyzn nigdy nie narzekała. Niezależna, silna, samodzielna, wykształcona, znająca języki obce. Z fajnym mieszkaniem, dobrym samochodem, wieloma pamiątkami z licznych podróży. Uczyła się intensywnie. O pracę walczyła jak lwica, z wielką determinacją. ON nie miał jej utrzymywać czy ratować z opresji. Mężczyzna nie był jej niezbędny do życia. Miał je po prostu dopełnić. Ulepszyć. Miał być partnerem. Do rozmowy, do wspólnych podróży, do łóżka, do wychowywania dziecka. Partnerem do życia. Takie miała wyobrażenie o miłości. Miłość, jak wszystko w jej życiu, też miała być z najwyższej półki.
– Z najwyższej półki. Tylko co to właściwie znaczy? – zastanawia się Adriana Klos. Myślę, że to jeden z zasadniczych problemów: nie wiemy, czego chcemy, jakie są nasze oczekiwania wobec partnera. I już tu powinna zapalić się nam czerwona lampka. Bo to wątek bardzo często przewijający się w opowieściach moich pacjentów, których dotknął problem zdrady. Jeśli nie wiem, czego pragnę, ciężko, aby mój partner odpowiedział na moje potrzeby. A kiedy on nie odpowiada, mam gotowe usprawiedliwienie, aby szukać dalej. Tak działa ten mechanizm – przestrzega psycholog.
– Od naszego ślubu minęły trzy lata – mówi Marta. – A od roku mam romans. Nieprzypadkowy. Przemyślałam to. Rozważałam wszystkie za i przeciw. Tak zdecydowałam. Tomka nawet w pewnym sensie sobie do tego zdradzania wybrałam – przyznaje. Kiedy słyszymy podobną deklarację, na myśl nasuwają się bardzo konkretne i dosadne określenia. Tymczasem najnowsze badania wskazują: zdradzamy częściej i niekoniecznie przypadkiem. Jeśli kiedyś romanse nam się jedynie przytrafiały, dziś potrafimy je wręcz wpisywać w swój plan. Z „rozwagą” i wyprzedzeniem.
– Zdradzanie zaczynamy właśnie „od końca”. Najpierw pojawia się w naszej głowie przyzwolenie na przeżycie romansu, a dopiero potem dobieramy sobie partnera do skoku w bok – potwierdza Susan Quilliam, amerykańska psycholog. I wcale nie dotyczy to wyłącznie mężczyzn. Kobiety w tych niechlubnych statystykach nie zostają daleko w tyle. Kiedy więc wyjeżdżasz w delegację, a w walizce, zupełnie mimochodem, ląduje ta „lepsza” bielizna, zastanów się, co miałaś na myśli, wrzucając ją. To nie jest przypadek.
Mamy wysokie, często oderwane od rzeczywistości oczekiwania względem tego, jak powinien wyglądać dobry związek. Tak jak Marta. Pragniemy miłości w amerykańskim stylu, z wyidealizowanym partnerem, ekscytacji trwającej najlepiej całe życie. Obsesyjnie szukamy adrenaliny. A kiedy do związku wkrada się szara codzienność, uznajemy, że mamy prawo poszukać „czegoś” lepszego, nowych wrażeń. – Tylko na samym początku nie zdajemy sobie z tego sprawy. Bardzo często osoba zdradzająca wcale nie chce zakończenia związku, w którym jest. Pragnie „po prostu” zastąpić czymś brakujące w nim elementy – mówi Adriana Klos.
Nie mam siły już dłużej naprawiać tego, co nie działa. Tu jest bałagan, pójdę tam, gdzie nie trzeba będzie sprzątać.
Uważamy, że mamy prawo do tego, aby nasze życie bliższe było naszym marzeniom. Mamy, to prawda. Ale takie przekonanie nie powinno wykluczać pracy nad związkiem, w którym jesteśmy – trąbią na alarm psychologowie. Trąbią, bo sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Zamiast pochylić się nad tym, co szwankuje, nie spełnia oczekiwań w stu procentach – sięgamy po lepszy model. Choćby na chwilę. Między innymi stąd następujące statystyki: jedna trzecia brytyjskich mężczyzn przyznaje się do zdrady, a jedna czwarta kobiet – do bycia „tą drugą”. Aż 7 proc. ankietowanych panów oświadczyło, że mają aktualnie romans. Według danych, zebranych przez Towarzystwo Doświadczalnych Badań Socjologicznych w Hamburgu, co najmniej 40 proc. Niemek i 46 proc. Niemców pozostających w stałych związkach ma na swoim koncie przynajmniej jeden skok w bok. W Polsce, według danych GUS, niewierność partnera jest przyczyną 26 proc. rozwodów.
Kiedy przemyka nam przez głowę myśl: „Nie mam siły na kolejne naprawianie, jestem za stara/stary, żeby tracić czas na coś, co nie działa”, to sygnał, że otwieramy sobie w głowie przestrzeń do niewierności. Jednocześnie bagatelizujemy znaczenie zdrady. Sztucznie pozbawiamy ją ciężaru. A od tego miejsca do utraty zahamowań jest już tylko jeden krok.
Pokażę jemu/jej, że jestem atrakcyjna/y, że jeszcze mogę komuś się podobać.
Telewizja, kolorowe gazety krzyczą od lat: pomyśl o sobie, zadbaj o siebie, zaopiekuj się swoim wewnętrznym dzieckiem. Nauczyliśmy się korzystać z tych podpowiedzi. To idealne argumenty, aby racjonalizować coś, co bez wątpienia takiej racjonalizacji podlegać nie powinno.
– Dwie znajome z mojej pięcioosobowej babskiej paczki mają za sobą romanse – mówi zupełnie spokojnie 42-letnia Anka. W obu wypadkach te historie okazały się zimnym prysznicem na głowę ich stałych partnerów. Ale związkowi w konsekwencji wcale nie zaszkodziły. Przeciwnie. Te incydenty, wsparte odpowiednią terapią małżeńską, przyniosły dobre skutki. – Sama ostatnio się zastanawiałam, czy mojemu mężowi nie powinnam w ten sposób przypomnieć, że nadal jestem pożądaną i atrakcyjną kobietą – przekonuje, chyba głównie samą siebie, Anka.
Podobne, absurdalne teorie zostały potwierdzone przez badania. Przeprowadzona ankieta wykazała, że 67 proc. mężczyzn i 58 proc. kobiet uważa, iż związek może przetrwać zdradę. Ciężko więc mieć jakąkolwiek nadzieję, że statystyki niewierności mają szansę w najbliższym czasie się zmienić.
Wszystko wskazuje na to, że od prehistorycznej powszechnej teorii: „Zdrada bezpowrotnie niszczy relację”, poprzez nawoływania specjalistów: „To nie musi być koniec”, przeszliśmy niepostrzeżenie do przekonania: „To nic takiego” czy „W ten sposób zamierzam otworzyć jej/jemu oczy”. Żyjemy w tzw. otwartych związkach . Tylko że „nowoczesność” w sferze emocji funkcjonuje do pewnego momentu. A potem czeka na nas ból, frustracja, złość. Argumentów do mydlenia sobie oczu dostarcza nawet nauka. Badacze odkryli tzw. gen niewierności, możemy więc powiedzieć: „Zdradzam, bo tak ukształtowała mnie biologia!”.
Ciężko oprzeć się czemuś, co zaplanowała sama natura. Z genami nie wygram.
„Skłonność do skoków w bok uwarunkowana jest genetycznie” – donosi portal dailymail.co.uk. Są ludzie, którzy podczas zdrady odczuwają prawie dokładnie te same emocje, jakie towarzyszą hazardziście lub alkoholikowi karmiącemu swój nałóg, grając czy pijąc. Przynajmniej tak wynika z przeprowadzonego eksperymentu, w czasie którego przetestowano grupę 180 kobiet i mężczyzn pod względem ich podejścia do związków i posiadania genu DRD4. Gen ten warunkuje poziom dopaminy w naszym mózgu, odpowiadającej za uczucie radości, szczęścia i satysfakcji. Jak się okazało, osoby, które posiadały wariację tzw. genu niewierności, były dwa razy bardziej skłonne, aby zdradzić partnera, oraz rzeczywiście częściej go zdradzały.
Badacze z uniwersytetu stanowego w Nowym Jorku ustalili także, że osoby posiadające ten rodzaj genu mają bardziej liberalne poglądy od innych. Gen skłania bowiem ludzi do częstego próbowania i szukania nowego, co sprawia, że są oni jednocześnie bardziej otwarci na mniej powszechne poglądy polityczne.
Kiedy w takim wypadku powinno zapalić się nam alarmowe światło? Wtedy, gdy tylko zainteresuje nas taki news. I kiedy odczytujemy go mniej więcej tak: zdrada to część naszego życia, charakteru; nie da się od niej uciec.
Umawiam się na życie w nowoczesnym związku, więc mój partner może mieć koleżanki, ja – kolegów.
– Życie w tak zwanych związkach otwartych to jakiś dziwaczny wytwór cywilizacji – uśmiecha się Adriana Klos. – Bo co to ma niby znaczyć? Że nie ma w nas potrzeby, aby człowiek, którego kochamy, był tylko nasz, że pozbyliśmy się raz na zawsze uczucia zazdrości, potrzeby wyłączności, bliskości, która łączy nas z partnerem? Nie, nie pozbyliśmy się. Możemy jedynie udawać, że nas to nie dotyka. Spotkałam się z wieloma takimi przypadkami. Przyszła do mnie pewna kobieta. Nieszczęśliwa. Długo nie umiała powiedzieć, co jej w związku przeszkadza. Opowiedziała, jaką umowę mają z partnerem: „To związek otwarty, mamy oddzielnych znajomych, często wieczory spędzamy w różnych miejscach. Mój facet ma kilka przyjaciółek, jeszcze ze studiów. Wychodzi z nimi czasem na drinka. Rozumiem to, taka była umowa”. „Skoro taka była umowa, to dlaczego pani płacze i nie śpi w nocy?” „Bo kiedy Iza zadzwoniła wczoraj, po 22, i powiedziała, że zepsuł się jej komputer, a on wsiadł w samochód i pojechał – nie wytrzymałam. Wrócił nad ranem. Nie mam wątpliwości, co się wydarzyło”. Takie są właśnie konsekwencje tych otwartych układów – tłumaczy Adriana Klos. Już sama umowa tego typu prowokuje niewierność. Uchyla furtkę, przez którą tak naprawdę żadna kochająca się para nie chciałaby przechodzić.
Taki rodzaj otwarcia i nowoczesności w sferze emocji funkcjonuje tylko do pewnego momentu. Na końcu i tak czekają na nas odwieczne, uniwersalne emocje. Te, które czekają prawie zawsze wtedy, kiedy dopuszczamy się (nawet tej „nieprzypadkowej”) zdrady. Ból, frustracja, smutek, rozczarowanie i złość.
Nie zdradzam ciebie! Przecież to tylko komputer. Nic nam nie grodzi.
– Nie do końca – mówi Adriana Klos. Definicja zdrady poszerza się w oczach. Wirtualne relacje zyskują na znaczeniu. Jak wynika z badań, już nie tylko sam seks klasyfikuje się jako niewierność. Dwie trzecie z nas uważa, że „ostre” SMS-y stanowią rodzaj zdrady. Związki w cyberprzestrzeni potrafią być niezwykle intensywne. Więc za zdradę uważamy każdy rodzaj emocjonalnego zaangażowania. Z faktu, że 13 proc. mężczyzn w wieku od 25 do 29 lat znajduje kochankę na Facebooku, wynika, że internet wpłynął na sposób romansowania. I tu czeka na nas kolejny haczyk. Bo technologia nie tylko ułatwia zdradzanie, ale zwiększa również ryzyko wpadki. 14 proc. ankietowanych wykorzystało SMS-y lub pocztę elektroniczną do przyłapania niewiernego partnera. Londyńska firma Spycatcher odnotowała 20-procentowy wzrost sprzedaży sprzętu umożliwiającego odczytanie skasowanych wiadomości i e-maili.
Kupujemy, sprawdzamy. Szalejemy? Jeśli tak, to na własne życzenie. Zdrada jest wyborem. Powołujemy się na posiadanie wariantu genu niewierności, planujemy zdradzanie i mówimy sobie: „To przecież nie był impuls”, krzyczymy głośno: „Mam prawo, bo najważniejsze są moje potrzeby!”, „Jestem nowoczesna, więc żyję w otwartym związku!”. Szukamy wytłumaczenia dla swoich słabości, problemów, z którymi nie mamy siły i odwagi się zmierzyć. Zdejmujemy z siebie odpowiedzialność. – Tyle że to bardzo doraźne działania – przestrzega Adriana Klos. – Takie scenariusze są skuteczne przez chwilę, to atrapy. Nie warto tracić na nie czasu. Rozsypują się szybciej i z większym hukiem, niż nam się wydaje.
Zdrada prędzej czy później boli i niszczy. Zdradzanego i zdradzającego. Uderza w poczucie własnej wartości i szacunku do siebie samego. Bagatelizowanie jej wagi czy zapalenia się czerwonej lampki – to pułapka. Badanie genetycznych skłonności do zdradzania zostawmy zatem naukowcom. Sami skorzystajmy z instytucji, jaką jest nasza wolna wola…

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama