Rozsmakowałam się w życiu
To był jesienny wieczór, kilka lat temu. Rozsiadła się przed telewizorem i zaczęła oglądać film. Był to „Smak życia”, miła komedia o Francuzie, który wyjechał na roczne stypendium do Barcelony. Gdy na ekranie telewizora pojawiły się napisy końcowe, wiedziała, że kiedyś i ona w podobny sposób spróbuje posmakować samodzielności, z dala od domu. Marta Krupińska miała wtedy 16 lat i nie podejrzewała, że to młodzieńcze postanowienie odmieni jej los.
- Małgorzata Wołczyńska, Naj
Zawsze byłam ambitna... W szkole prymuska, na studiach także miałam świetne wyniki. Wszystko, za co się zabrałam, musiało być zrobione perfekcyjnie. Nigdy sobie nie odpuszczałam. Rano zajęcia na uczelni, po południu praca w biurze podróży, wieczorem kurs języka francuskiego i zajęcia z tańca – tak przez kilka ostatnich lat wyglądał mój grafi k. Gdy wracałam do domu, nie miałam już na nic siły. Nie potrafi łam jednak zwolnić. Każdą chwilę musiałam mieć zapełnioną. Na spotkania z przyjaciółmi szkoda mi było jednak czasu. Gdy szłam z koleżanką na kawę, natychmiast czułam wyrzuty sumienia, że zamiast się rozwijać, tracę czas na plotki. Uważałam, że lepiej inwestować w siebie. I tak mijał tydzień za tygodniem, a ja z tym „inwestowaniem w siebie” czułam się coraz bardziej nieszczęśliwa.
Ciążyła mi także nadopiekuńczość mamy. Ojciec zmarł, gdy miałam 12 lat. Odtąd cała jej uwaga skupiła się na mnie. Wprawdzie nie musiałam o nic się troszczyć, ale jednocześnie byłam nieco ubezwłasnowolniona. Nie radziłam też sobie z najprostszymi rzeczami. Miałam 23 lata, a mama wciąż powtarzała mi: – Uważaj, jak będziesz przechodzić przez ulicę! Czułam się przy niej jak mała dziewczynka.
Czasami wszystko jest nie tak...
Miałam przyjaciół, studiowałam dziennikarstwo na najlepszej polskiej uczelni i pracowałam, a jednak coś było nie tak. Psuło się między mną a moim chłopakiem. Coraz bardziej męczyło mnie branie za niego odpowiedzialności. To ja przypominałam mu o terminach egzaminów na jego studiach, dopytywałam, czy nie zaspał na kolejne zajęcia. Odgrywałam wobec niego taką rolę, jaką wobec mnie grała mama. Czułam, że muszę coś zmienić, ale hamował mnie lęk. Raz ktoś ze znajomych doradził: – Męczy cię nieciekawa praca? Rzuć ją!
– Może jednak jeszcze nie teraz… – odpowiedziałam z ociąganiem. I tkwiłam w marazmie.
O wyjazd na Erasmusa, czyli zagraniczne stypendium, starałam się od pierwszego roku studiów. Właściwie już tylko szansa na spełnienie tego marzenia powstrzymała mnie przed rzuceniem uczelni, która – tak jak wiele innych rzeczy – rozczarowała mnie.
Mam w pamięci taką scenę: są zajęcia, umieram z nudów. Prowadzi je wykładowca, który zachowuje się tak, jakby robił łaskę studentom, że cokolwiek mówi. Czas ciągnie się niemiłosiernie, a mnie nawet nie chce się do nikogo odezwać, bo z żadnym z kolegów nie złapałam bliskiego kontaktu. Koszmar! Wiedziałam, że tylko wyjazd może coś zmienić. Wreszcie, na trzecim roku, udało mi się zdobyć stypendium we Włoszech. Nie przeczuwałam, że jednocześnie odbędę podróż w głąb samej siebie.
Włochy? Zupełnie inny świat!
Początki były straszne. Ja – kompletnie niesamodzielna. Pierwszego dnia trafił mi się taksówkarz, który chciał mnie oszukać – za krótką trasę z lotniska do akademika policzył sobie 20 euro. Wkrótce potem okazało się, że moja znajomość włoskiego nie jest tak dobra, jak myślałam... Przed pierwszym egzaminem nie spałam całą noc. Bałam się ośmieszenia. Jednak gdy wykładowca pochwalił mnie, mówiąc, że jestem lepiej przygotowana niż Włosi, uwierzyłam w siebie. Krok po kroku uczyłam się też zaradności. Włochy to zupełnie inna rzeczywistość. Tam wszystko odkłada się na potem: przyjdź jutro, porozmawiamy o tym kiedy indziej – słyszysz na każdym kroku. Idzie się do urzędu, jest godzina 14.00, a urzędnicy już nie pracują albo mają dwie i pół godziny przerwy na lunch. Żeby cokolwiek tam załatwić, trzeba nauczyć się walczyć.
Pora zatrzymać się w biegu
Po raz pierwszy od lat miałam dużo wolnego czasu: chodziłam na zajęcia, ale nie pracowałam. Nigdzie nie goniłam. Mogłam się ponudzić, pomyśleć i odpocząć. Pobyć z samą sobą. Nauczyłam cieszyć się drobiazgami – Włosi potrafią czerpać radość z pójścia do kina czy spacerowania. Zrozumiałam wtedy, że o szczęściu stanowią małe rzeczy. Na przykład wcześniej jedzenie było dla mnie mało ważne, traktowałam je raczej jako obowiązek. We Włoszech zobaczyłam, że może sprawiać przyjemność. Posiłki są tam istotną częścią życia, przy stole spędza się sporo czasu. Chodziłam na kolacje, które trwały po pięć godzin, były prawdziwą celebracją radości życia. Zaczęłam odbierać świat poprzez zmysły: pokochałam aromatyczne kąpiele i sjestę w ciągu dnia. Zobaczyłam, jak miło jest dopieszczać siebie.
Całkiem nowa Marta
Przestałam wstydzić się obcych osób, zastanawiać, co inni o mnie pomyślą. Na przykład wiosną, w nocy, wracałam z imprezy. Miałam na nogach nowe buty. Uwierały mnie, więc je zdjęłam i... szłam ulicą w samych skarpetkach, nie przejmując się zdziwionymi spojrzeniami. Pozwalam sobie teraz na małe szaleństwa. Ostatnio z przyjaciółką odbyłyśmy rajd po sklepach. Wygłupiałyśmy się, przymierzając kiczowate ciuchy. Gdy założyłam różowy kapelusz z piórami i przeparadowałam w nim przez cały butik, ona popłakała się ze śmiechu. Najważniejsze, że nie wstydzę się siebie samej i akceptuję to, jaka jestem.
Poprawiły się też moje relacje z mamą, która nabrała do mnie zaufania. Zrozumiała, że nawet jeśli zrobię coś głupiego, i tak dam sobie radę. Miałam we Włoszech różne przygody, a wróciłam przecież cała i zdrowa, nikt mi krzywdy nie zrobił. Rzadko się przez ten rok widywałyśmy i mama „odcięła pępowinę”.
Nadal mieszkamy razem, ale zasady w domu są już inne. Kilka tygodni temu miałam ciężki dzień w pracy. Wykończona wracałam tramwajem do domu, a jakaś opryskliwa staruszka, której nie zauważyłam, zrobiła mi awanturę, że nie ustępuję jej miejsca. Gdy otworzyłam drzwi do mieszkania, z ulgą poszłam wygadać się mamie... Teraz ona już nie narzuca się swoją obecnością, tylko po prostu jest. Dzięki temu lepiej widzę, jaka to fajna osoba.
Podczas stypendium rozstałam się ze swoim chłopakiem. Nie było to łatwe – byliśmy razem ponad siedem lat, to prawie jedna trzecia mojego życia! Wyjazd potraktowałam jednak jako sprawdzian dla naszego uczucia. Skoro nic się nie poprawiało, uznałam, że trzeba to zakończyć. Wcześniej byłam jeszcze związana z Włochem, ale i ten związek nie zdał egzaminu. Mój Włoch okazał się maminsynkiem. Któregoś dnia przyjechał do mnie, mieliśmy spędzić romantyczny wieczór. Skończyliśmy jeść kolację, gdy on wyciągnął telefon i zadzwonił do mamy: – Zjadłem dzisiaj placek z cebulą, oliwkami i anchois, ale nie za dużo, bo to o tej porze niezdrowo… – i tak przez pół godziny. Ta znajomość, wbrew pozorom, nauczyła mnie jednak bycia bardziej wyrozumiałą dla drugiego człowieka. Teraz jestem singielką i cieszę się z czasu, który mam tylko dla siebie. Co jeszcze się zmieniło? Otworzyłam się na świat i ludzi. Odnowiłam znajomości ze szkół, mam teraz znacznie więcej znajomych. Zaczęłam też odpuszczać sobie perfekcjonizm. Zrozumiałam, że nie muszę być wiecznie najlepsza. Wystarczy, że będę z siebie zadowolona.
Reszta nie jest aż taka ważna.