Reanimacja uczuć na czacie
Nasze małżeństwo było jak dobrze naoliwiona, sprawna maszyneria. Wszystko funkcjonowało w nim bez najmniejszych awarii, zgrzytów czy przestojów. Krótko mówiąc – nudziliśmy się ze sobą jak dwa mopsy…
- Justyna, 38 lat, Naj
Najbardziej na świecie nienawidzę trzech rzeczy: rosołu, spraw rozwodowych z orzekaniem o winie i pytań w rodzaju: „To ile lat jesteście już razem? Jedenaście? I dotychczas nie pomyśleliście o dziecku?”. Z rosołem jest najmniejszy problem. Nie jadam go. Spraw rozwodowych z orzekaniem o winie unikam jak ognia. Ostrzegam klientów, że nierzadko na sali sądowej bardziej przypominają one jatkę niż cokolwiek innego. Przez ponad 12 lat pracy jako adwokat widziałam dość, by wiedzieć, że kochający się kiedyś ludzie nie cofną się przed żadnym sposobem, aby pogrążyć jedno drugie. Pytania o dziecko nauczyłam się ignorować. Udaję, że nie słyszę. Znudziło mnie powtarzanie, że nie tęsknię do wyjącego po nocach malucha i nie odczuwam dreszczu emocji na myśl o zmienianiu pampersów. I że widocznie przy rozdziale instynktów macierzyńskich zapomniano o mnie. O ewentualne potrzeby ojcowskie mojego męża na szczęście nie musiałam się martwić: Marek ma dziecko z poprzedniego związku. Kiedy rozstawał się z pierwszą żoną, jego córka, Ania, kończyła trzy lata. – Zobaczysz, kiedyś obudzisz się z ręką w nocniku. Ale będzie za późno… Weź to sobie do serca, póki czas… – robi na was wrażenie takie „życzliwe” poradnictwo? Bo na mnie nie. Od dziesięciu lat budzę się koło Marka, w tej samej sypialni. Zaraz po ślubie zamieniliśmy moje dwupokojowe mieszkanie i jego kawalerkę na apartament na strzeżonym, przyzwoitym osiedlu. Bezpiecznym i spokojnym – bez podejrzanych typów kręcących się po klatce schodowej, bez psiej kupy na wycieraczce, bez niespodzianek w postaci porannych odkryć, że z samochodu na parkingu zniknęło lusterko albo wycieraczki. Po paru latach okazało się, że nasz związek też przypomina takie strzeżone osiedle. Czy raczej dobrze prosperującą, dwuosobową firmę: systematycznie rosnące aktywa i – dwa razy w roku – wyjazdy wakacyjne: zimą na narty, latem w jakieś egzotyczne miejsca. Śmiało można by je zresztą nazwać „wyjazdami integracyjnymi”, ponieważ na co dzień widujemy się z Markiem w przelocie. Ja w kancelarii albo na sali sądowej, Marek w laboratorium albo na jakichś biotechnologicznych sympozjach. Nawet gdybyśmy chcieli wprowadzić w codzienne życie trochę dramatyzmu w postaci jakichś kłótni czy sprzeczek – nie byłoby kiedy i o co. Oboje jadaliśmy zazwyczaj na mieście, więc odpadał nawet problem niewstawionych do zmywarki naczyń. – Nie obawiasz się, Justyno, że z czasem znudzi was takie letnie małżeństwo? – pytała niekiedy moja matka. – Adrenaliny, mamo, mam dość na rozprawach. W domu chcę mieć spokój – odpowiadałam i bardzo długo byłam święcie przekonana, że to prawda.
Igraszki w sieci
Wszystko zmieniło się w jednej chwili. Z podporządkowanej drogi niespodziewanie wyjechał biały, dostawczy mercedes i mój fiat w ułamku sekundy zmienił się w pogiętą kupę złomu, a ja wylądowałam na ortopedii ze skomplikowanym złamaniem prawej nogi. – Miała pani dużo szczęścia, że skończyło się tylko na tym – usłyszałam w szpitalu. Szybko stało się jasne, że czeka mnie długa rehabilitacja i związana z nią przymusowa bezczynność. Tkwiłam więc unieruchomiona w domu i pierwszy raz od bardzo dawna miałam czas. Marka nie było, na trzy miesiące wyjechał na stypendium do Stanów. W pierwszym odruchu zaproponował nawet, że może wrócić. – Po co? – zapytałam. – Przecież mamy panią Hanię. Radzimy sobie. Zamiast dwóch razy w tygodniu będzie przychodzić cztery razy. Oprócz sprzątania zrobi zakupy i ugotuje coś. Poza tym, to tylko noga. Wreszcie będę mogła przeczytać zaległe książki i obejrzeć filmy. Nie przyznałam się Markowi, że mam bóle głowy i nie mogę spać. Lekarz stwierdził, że to reakcja organizmu na nową sytuację i przepisał mi środki nasenne. Odstawiłam je jednak szybko, bo czułam się po nich jeszcze gorzej, kompletnie rozbita. Którejś nocy, surfując po sieci, weszłam na czat. Trochę z nudów, trochę z ciekawości. Chichocząc w duchu, zalogowałam się jako „dzika_w_futrze_na_nagim_ciele”. To nie było mądre… już po chwili musiałam opędzać się od propozycji, z których żadnej nie odważyłabym się zacytować w kancelarii. Zniechęcona, zamykałam wyskakujące okienka prywatnych rozmów. Przy jednym zawahałam się. Andy_40 napisał: „Czy jutro też będzie futro?”. Odpowiedziałam, że po dzisiejszych doświadczeniach wybiorę jednak coś mniej prowokującego. Trzy godziny czatowej pogawędki minęły jak z bicza trzasło. Andy_40 okazał się inteligentnym i dowcipnym rozmówcą. Następnego wieczoru znów go spotkałam. I kolejnego też. Rozmawialiśmy o wszystkim: życiu, książkach, przyjaźni. Czułam się bezpiecznie, bo wydawało mi się, że to tylko zabawa. Tym bardziej, że przedstawiłam się jako Katarzyna, 28-letnia, samotna nauczycielka z małej miejscowości i nie zamierzałam tego prostować. Andy_40 twierdził, że pisze ze Stanów, po których wojażuje w sprawach zawodowych. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że tak szybko przyzwyczaiłam się do niego. Zaczął słać długie, skrzące się od humoru maile, na które czekałam, sprawdzając kilka razy dziennie skrzynkę pocztową. Nie powiem, trochę mnie to zaniepokoiło. Miałam jednak nadzieję, że kiedy ponownie wejdę w pracy na pełne obroty, wirtualny flirt umrze śmiercią naturalną. Nie będę miała czasu na jałowe rozmyślania o nieznajomym facecie i o tym, co się ze mną dzieje, kiedy on wspomina w mailu, że popołudnie spędził szukając prezentu dla nastoletniej córki. Z którą wprawdzie nie mieszka na co dzień, ale za którą tęskni. „Ty masz, Kasiu, w szkole dzieci pod dostatkiem, a ja jedno i tylko od święta” – napisał, a ja zażartowałam, żeby miał się na baczności, bo właśnie niebezpiecznie dużo czasu zajmuje mi zastanawianie się, jakim jest ojcem. Wreszcie wróciłam do pracy. Zawalona sprawami, z których każda była najpilniejsza na świecie, przywoływałam się do porządku, ilekroć zaczynałam bujać myślami w obłokach. Zbliżał się powrót Marka. Wydawało mi się, że wszystko już wraca w utarte koleiny, kiedy przeczytałam trzy zdania maila: „Jesteś kobietą niezwykłą. Niedługo przyjeżdżam do Polski. Chcę Cię spotkać”. Serce walące jak u głupiutkiej nastolatki to był wyraźny sygnał: nic nie wróciło w koleiny. Nie oszukuj się, dziewczyno, powiedziałam sobie i wpadłam w panikę. Jak wyprostować te wszystkie kłamstwa? Przecież w rzeczywistości jestem kimś innym: mam 10 lat więcej, nie jestem samotna, nie pracuję w szkole. Nie jestem, jak pisałam w mailach, pulchną blondynką, tylko 38-latką o chłopięcej fi gurze i niewielkim biuście. No i jest jeszcze mąż, który za parę dni ma wrócić. W końcu zdecydowałam się powiedzieć prawdę. Ryzykując, że to koniec, wyjaśniłam Andy’emu szczerze całą sytuację: kim jestem, ile mam lat. Przyznałam, że czat początkowo miał być tylko zabawą, ale stało się inaczej. Nigdy wcześniej nie miałam wrażenia, że ktoś rozumie mnie aż tak. Dołączyłam zdjęcie, nie przejmując się tym, że nie wyglądam na nim olśniewająco. „Jeśli dalej masz ochotę na spotkanie z kłamczuchą, zadzwoń. Nie musisz przysyłać swojej fotografi i. Nie wierzę, żebym Cię nie poznała. Zresztą możemy ustalić jakiś prosty znak rozpoznawczy. Trzymaj w ręku suszarkę” – zażartowałam w mailu, na który nie odpowiedział.
Facet z suszarką
W dniu powrotu Marka prosiłam panią Hanię, żeby zrobiła większe zakupy, bo miałam wrócić z sądu późno. Marek stanął w drzwiach z gigantycznym bukietem róż i… suszarką! Gapiłam się na niego osłupiała a on, uśmiechając się szelmowsko, powiedział: – Hmm, prawdę mówiąc, liczyłem na to, że założysz futro na gołe ciało… I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?