Plaster na złamane serce
Trudno powiedzieć „to koniec” komuś, z kim spędziło się dwadzieścia lat życia. Nawet jeśli był krętaczem i draniem. Jeszcze trudniej o kimś takim zapomnieć. Ale nie jest to niemożliwe! Wystarczy blask księżyca nad głową, złoty piasek pod stopami i… On.
- Naj
Dosyć tego zadręczania się. Jedziemy nad morze. Lidka rozsunęła zasłony i otworzyła okno. Jasne światło zalało pokój. Zmrużyłam oczy, bo od trzech dni siedziałam w ciemności i rozpamiętywałam rozstanie z Markiem. Co za drań! Zdradzał mnie na lewo i prawo. Oczy otworzyła mi dopiero jedna z porzuconych przez niego „narzeczonych”, która w akcie zemsty opowiedziała mi wszystko. Po jej szokującym wyznaniu wystawiłam temu wiecznemu playboyowi walizki. Nie posiadał się ze zdumienia: – Przecież to był tylko epizod. Zawsze to ty byłaś dla mnie najważniejsza. Hm… najważniejsza! Jakoś nigdy się tak przy nim nie czułam. Przez dwadzieścia lat byłam mu sługą uniżoną. Śniadanie, obiad, kolacja zawsze na stole, idealny porządek w domu, pełna swoboda: spał kiedy chciał, jadł co chciał, wychodził i wracał o każdej porze, a kiedy pytałam: „Dlaczego tak długo cię nie było?” zarzucał mi, że odbieram mu resztki wolności. Minęło już kilka miesięcy, a ja jakoś nie potrafi łam się pozbierać. Ani wybaczyć ani wyrzucić go z życia na zawsze… – Hej, czas na śniadanie – zapachniało świeżutką kawą i pieczywem. Lidka z uśmiechem przekroiła chrupiącą bułeczkę. – Wiesz, mam ciotkę w Juracie. Letnicy nawalili, więc zaprasza do siebie na dwa tygodnie. Słuchaj, to superokazja. Od jutra możemy poszaleć w najbardziej szpanerskim kurorcie – paplała. – Daruj, naprawdę nie chcę się nigdzie ruszać – odparłam. Lidka popatrzyła na mnie z politowaniem. – Kobieto, marsz szukać kostiumu. Już była przy szafi e. – O, walizka. Bardzo fajna. – Zostaw, to Marka. Może będzie chciał zabrać część rzeczy, kiedy mnie nie będzie. – Aaaa, to jednak pojedziesz? Fantastycznie – ucieszyła się przyjaciółka. Po dwóch godzinach ruszałam w szeroki świat, uwożąc walizkę Marka w bagażniku autka Lidki. Tuż za Bydgoszczą miałam wrażenie, że opuszczam grząskie, cuchnące bajoro. Tutaj pogoda wydała mi się fantastyczna. Niebo bez jednej chmurki, pola wyzłocone zbożem gotowym do zżęcia. Późnym wieczorem dotarłyśmy na miejsce. Na progu niewielkiego, drewnianego domeczku przywitała nas miła starsza pani z twardym kaszubskim akcentem. Padłam jak nieżywa. W środku nocy obudził mnie jakiś dziwny szum. „Aha – jestem nad morzem” pomyślałam i obróciłam się na drugi bok.
Brzydal, który umiał mnie słuchać
Rankiem zderzyłam się w drzwiach z mężczyzną owiniętym w prześcieradło kąpielowe. Widać wracał z porannej kąpieli w morzu. Ukłoniliśmy się sobie bez słowa, ale zdążyłam zauważyć, że skórę miał czerwoną jak rak. Marek robił dokładnie tak samo. Zawsze pierwszego dnia wakacji siedział na słońcu do oporu, a potem jęczał tydzień w pokoju ofiarnie obkładany przeze mnie kefirem. Usiadłam na ławeczce, czekając na Lidkę, która spędzała już trzeci kwadrans w łazience. Stanowczo postanowiła wyjechać stąd z jakąś męską zdobyczą. O, właśnie zobaczyłam kogoś, w jej typie. Niewysoki, opalony, szpakowate wijące się włosy, na których zalotnie tkwiły najmodniejsze w tym sezonie okulary i wielkie zielone oczy w otoczce „uśmiechniętych” zmarszczek. Mężczyzna „bez wieku”, ale z doświadczeniem. Akurat dla mojej rudej przyjaciółki. „Strzeż się człowieku”, pomyślałam. – Dzień dobry. Wybiera się pani nad morze? – zapytał miękkim, jakimś takim kocim, głosem. „Lowelas” oceniłam go błyskawicznie. Trudno było nie zorientować się dokąd się wybieram. U moich stóp stała niechlujnie spakowana torba plażowa, a obok ławki stał parawan i parasol. „Podrywacz” – dodałam w myślach, ale natychmiast opanowałam się wyłącznie w interesie przyjaciółki. – Tak, przyjechałyśmy wczoraj wieczorem. Było już za późno na powitanie z morzem, więc dzisiaj skoro świt… – zaczęłam. – No, już nie skoro świt – roześmiał się. – Jest jedenasta. Ho, ho, ale sobie pospałam. Lidka wyskoczyła z ganeczku. W bajecznie kolorowym pareo i wielkim kapeluszu z długim zielonym woalem na krótkich, rudych włosach wyglądała zjawiskowo. Mój nowy znajomy „zapalił” w oczach latarenki zainteresowania. „Kabotyn” pomyślałam złośliwie. Już sobie wyobrażałam, jak Marek zachowuje się teraz identycznie gdzieś na drugim końcu Polski. – Witam, nazywam się Konstanty – przypadł teatralnie do dłoni wyciągniętej przez Lidkę. – Lidka – odpowiedziała z szerokim, zachęcającym do dalszej znajomości uśmiechem. – Kostek – rzucił już bardziej normalnie, całując w rękę i mnie. – Czekam na przyjaciela, który tu mieszka. – Witam wszystkich. Widzę, że Kostek już wkupił się w łaski pań. – Głos, który wypowiedział te słowa był naprawdę przepiękny. Dźwięczny, głęboki, niski. Cóż z tego, kiedy jego właściciel był starszawym chudzielcem, spieczonym na raka. Biedactwo, pomyślałam. Na niego żadna „potwora” nie poleci. Wyobraziłam sobie, jaki biedny i samotny jest ten brzydal i od razu obudził się we mnie instynkt opiekuńczy. Sama czułam się brzydka i stara więc użaliłam się nad nim jak najszczerzej. Od tej chwili nasza czwórka stała się nierozłączna. No, może niezupełnie. Lidka z Kostkiem szaleli na dancingach i dyskotekach całego półwyspu. Spali potem do południa. My z Jerzym, bo tak miał na imię właściciel upojnego głosu, spacerowaliśmy rankami po plaży i rozmawialiśmy. Popołudniami gadaliśmy w kawiarni przy deptaku, a potem wędrując po lesie. Wieczorem szepcząc, piliśmy wino w ogródku pod latarenką z kolorowymi szybkami. Pogoda była piękna, więc długo w noc obserwowaliśmy wygwieżdżone niebo i wypełniający się księżyc. – Marianno – mawiał. – Jesteś moim najlepszym partnerem do rozmów. Ja o nim myślałam tak samo. Wszyscy znani mi mężczyźni albo prawili mi komplementy, albo opowiadali wyłącznie o swoich sukcesach, nie słuchając, co ja mam do powiedzenia. Jerzy czasami muskał mnie trawką w ucho, wychodząc z kąpieli dmuchał w kark, kiedy czekałam na brzegu odwrócona w stronę słońca, albo siedząc obok mnie na plaży pieszczotliwie posypywał suchym piaskiem moje nogi. Nie uważałam tego jednak za jakiekolwiek zaloty. Ot, przyjemny gest wobec lubianej osoby…
Czardasz na pożegnanie
Ostatni dzień wakacji Lidka i Kostek postanowili spędzić z nami. Tuż po zachodzie słońca samochodem Kostka pojechaliśmy na plażę i zaopatrzeni w koce, termosy z kawą, herbatą i inne napitki zainstalowaliśmy się w rybackiej łodzi. Było ciepło i jasno. Wysrebrzona księżycowym światłem woda cicho chlupała o brzeg. Lidka i Kostek przytuleni popijali „herbatkę”, słuchając opowieści Jerzego o Duchu Morza. Siedziałam na dziobie łodzi i zastanawiałam się, jak wiele muszę w swoim życiu zmienić. Nagle, jakby na przekór ponurym myślom zaczęłam śpiewać czardasza „Ej, szampana nalej mi i wypijmy aż do dna…”. Najpierw wszyscy rytmicznie klaskaliśmy, a potem zaczęliśmy tańczyć. Poczułam się absolutnie swobodna. Wirowałam z Jerzym, wirowałam, aż upadliśmy i poturlaliśmy się po piasku. Raz ja byłam na wierzchu, raz on i tylko księżyc migał mi przed oczami. Nie wiem, jak długo bawilibyśmy się tak szaleńczo. Nagle usłyszałam… oklaski, które rozległy się z wydm. Okazało się, że mieliśmy całkiem sporą widownię. Zwinęliśmy się szybko i wróciliśmy do swojego ogródka w Juracie. Chociaż naprawdę nie chciało się nam rozstawać, rozsądek zwyciężył i pożegnaliśmy się tuż po północy. W drodze powrotnej Lidka bez ustanku trajkotała o swoim Kostku, a ja myślałam o Jerzym. Nie wiedziałam nawet gdzie mieszka, czym się zajmuje. Nigdy się nie dowie, jak bardzo pomógł mi rozwiązać moje problemy teraz i w jaki bagaż pewności siebie wyposażył mnie na przyszłość… Był plastrem na moje zranione serce.