Reklama

Kiedy stanęliśmy na ślubnym kobiercu, mieliśmy po 20 lat i dziecko w drodze. Mieszkaliśmy u moich rodziców. Tomek dostawał co miesiąc od mamy 300 zł na utrzymanie. Oboje byliśmy studentami. Aby mieć trochę własnych środków, chwytałam się dorywczych prac. Liczyłam na to, że i mój mąż znajdzie sposób, żeby zarobić parę groszy. Jednak gdy zaczęliśmy o tym rozmawiać z rodzicami, jego mama wzięła mnie na bok i poprosiła, abym – jak się wyraziła – nie odciągała Tomka od nauki, bo najważniejszy jest jego dyplom... Przyznałam jej rację, powtarzając sobie, że skoro mnie bardziej zależy na niezależności, to pewnie i ja powinnam o nią bardziej zadbać. Jednak z tego powodu do dziś czuję żal. Zdaniem psychologa: W każdym młodym małżeństwie spięcia dotyczące pieniędzy są czymś naturalnym. Mężczyzna i kobieta pochodzą z różnych rodzin i mogą mieć odmienne wzory zarządzania finansami. Jeśli np. w domu męża funkcjonował stereotyp, że pieniędzmi rządzi mężczyzna, to dla żony, której rodzice mieli relacje partnerskie, taki układ jest nie do zaakceptowania. Te różnice to lont uruchamiający bombę nieporozumień. Trzeba zawczasu ją rozbroić, bo jeśli się takich zadrażnień nie omówi, może to wpłynąć destrukcyjnie na relacje. Dopiero po wyrzuceniu z siebie złych emocji małżonkowie mają szansę zrobić coś budującego dla związku. Bohaterce naszej opowieści to się niestety nie udało: ingerencja rodziny męża okazała się zbyt mocna. Choć rodzice chcą dobrze dla swoich dzieci, to jednak wyręczanie ich w trudzie zarabiania na siebie jest nienaturalnym przedłużeniem zależności dziecko–rodzic. Bohaterce już na początku starań o „byciu na swoim” podcięto skrzydła. Żal o to do dziś domaga się ujścia. Wszystko zmieniło się, gdy Tomek poszedł do pracy. Zarabiał wprawdzie niewiele, ale jego dochody były stabilne, natomiast ja pracowałam w domu. Raz miałam górę pieniędzy, innym razem – kompletną pustkę w portfelu. Wtedy ustalił nam się system: on płaci rachunki, ja troszczę się o jedzenie i wydatki ekstra. Obojgu nam bardzo to odpowiadało, bo Tomek czuje się bezpiecznie, gdy wszystko jest zapłacone na czas, ja natomiast mam „twórcze” podejście do finansów i lubię kupować rzeczy, które są zbędne, ale za to sprawiają, że żyje się kolorowo. Kiedy mąż się zżymał, że trwonię pieniądze, powtarzałam: „Za rok o rachunku telefonicznym nie będziemy pamiętać, a drzewko szczęścia, które kupiłam, będzie nas cieszyć latami!”. Również z tych różnic wzięło się to, że nie mamy wspólnego konta. Podzieliliśmy między siebie kompetencje i każde z nas stara się związać koniec z końcem po swojemu. Zdaniem psychologa: Po odłączeniu się od rodziców małżonkowie wypracowali własny model związku. Ale nadal daleko mu do ideału. To zjawisko naturalne i dość powszechne. Często się zdarza, że jeden z małżonków poprzez dominację nad finansami wzmacnia w sobie poczucie władzy – tu wydaje się, że osobą dominującą jest mąż, który z rodzinnego domu wyniósł twarde zasady: na przyjemności, zepchnięte na dalszy plan, zawsze trzeba solidnie zapracować. W takim układzie nierównego podziału sił nic się nie stanie, jeśli jeden z partnerów jest z natury osobą uległą i lubi się podporządkowywać. Gorzej, kiedy nikt nie zechce ustąpić. W opisanej historii obie strony wydają się zadowolone z przydzielonych obowiązków. Po latach prób i błędów bohaterka wie, jak zapobiegać konfliktom, których podłożem są finanse. Wypracowała sobie model zachowania, który pozwala jej bezboleśnie funkcjonować w związku. Od paru lat wiedzie nam się lepiej. Zaczęłam zatem więcej wydawać na swoje potrzeby. Uważałam, że ciężko pracuję i po prostu mi się to należy... Jednak wobec niechętnych reakcji Tomka, przyznając się do wydatków, zaniżałam ich ceny. W pewnej chwili zaczęło mi to ciążyć. Kocham swojego męża, staram się być wobec niego uczciwa – a tu go jednak oszukuję. Z drugiej strony, dlaczego mam czuć się winna za każdym razem, gdy kupię sobie T-shirt? Podjęłam więc postanowienie: będę mówić tylko prawdę. I zaczęłam: „Tak, to nowe buty, kochanie, wydałam na nie 250 zł! Mam silną potrzebę posiadania butów na różne okazje!”. O dziwo, po pewnym czasie to zaakceptował. Po prostu zaczął przyjmować jako oczywistość, że żona dla dobrego samopoczucia musi mieć czasem fajny nowy ciuch.
ZDANIEM PSYCHOLOGA:
Zatajanie wydatków, czyli w istocie zatajanie swoich potrzeb, to dość powszechna kobieca taktyka. Ale czy naprawdę warto udawać kogoś innego? Czy warto uciekać się do kłamstw, żeby zadowolić partnera? Takie zachowania kosztują nas zbyt dużo energii, a także fałszują nasze emocje, zakłamują to, co naprawdę czujemy. A przecież ideałem związku jest przejrzystość nie tylko w sferze uczuć, ale też finansów. Za tym idzie zaufanie, a ono w opisanym związku nieco szwankuje. Dowodem tego są także oddzielne konta, sztywny podział zadań, rozliczanie się (przynajmniej na początku) z każdej wydanej złotówki. Niedawno podjęliśmy decyzję o zamianie mieszkania. Wzięliśmy kolejny kredyt i znów sytuacja stała się trudniejsza. Uważam, że byłoby nam łatwiej, gdybyśmy połączyli nasze konta, ale mąż tego nie chce. Boi się, że utraci kontrolę nad swoim kawałkiem finansów i że ja z moją spontanicznością w podejściu do pieniędzy wpędzę nas w tarapaty. Ja z kolei myślę, że gdyby na mnie spoczęła część odpowiedzialności, jemu samemu byłoby po prostu lżej. Czuję, że zdołam go przekonać.
ZDANIEM PSYCHOLOGA:
Każdy związek rozwija się również poprzez pokonywanie przeszkód. W opisanej historii pieniądze stały się wyzwaniem, dzięki któremu para może wzbogacić swoją relację. Bohaterka powoli wyzwala się z poczucia winy, którego źródła tkwią być może w początkach związku. Stopniowo też, zdradzając prawdziwe wydatki, uczy się mówić o swoich uczuciach. Wyzwolenie ze sztywnych zasad dotyczących finansów staje się dla niej walką o własne ja. Walcząc o wspólne konto, stara się głównie o to, żeby mąż zauważył w niej równoprawnego partnera. Wydaje się, że jest na dobrej drodze do uzdrowienia swojej, pozbawionej pełnej bliskości, relacji z mężem. Mam nadzieję, że wystarczy jej cierpliwości, aby tego dopiąć.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama