Opętani adrenaliną
W dobie kryzysu marzymy o spokoju. Ale nie wszyscy! Są tacy, którzy poszukują coraz silniejszych doznań i adrenaliny. Aby ich zaznać, świadomie narażają się na niebezpieczeństwa. Ryzykując utratę reputacji, zdrowia, a nawet życia. Adrenalina ponad wszystko!
- Agnieszka Rakowska-Barciuk, Anna Augustyn-Protas, Claudia
Większość z nas narzeka na brak wrażeń. Niepewna sytuacja na rynku pracy, kredyt we frankach czy kłopoty ze służbą zdrowia codziennie przyprawiają o szybsze bicie serca. Ale dla pewnej grupy ludzi to żadne bodźce. Syci, znudzeni codziennością, dopiero w wirze ekstremalnych wrażeń czują, że żyją. Potrzebują walczyć, a z braku poważnych przeciwieństw boksują się z własnym strachem. – Im większe ryzyko, tym silniejsza przyjemność – mówi jeden z bohaterów tekstu. Ich dekadenckie zabawy są znakiem naszych, mimo wszystko wygodnych, czasów. Niestety, zabawy te często uzależniają. Wciągają, bo nowe i modne, zwłaszcza w niektórych kręgach. Cóż... Oby tym amatorom wrażeń nie przyszło zaznać w życiu prawdziwych problemów!
Inga, tłumaczka języka hiszpańskiego
LUBIĘ EKSPERYMENTY Z SEKSEM
Dobrana para? Seks i adrenalina – mówi Inga, wysoka, zgrabna blondynka. Ma 32 lata, jest tłumaczką języka hiszpańskiego. Singielka. – Kiedy odkryłam ten ekscytujący związek? Pewnej nocy, gdy mój chłopak odprowadzał mnie do domu. Namiętny pocałunek na dobranoc wyzwolił w nas żądzę, by natychmiast się kochać. On oparł mnie o ścianę bloku i... zrobiliśmy to. W świetle latarni, pod oknami sąsiadów. Strach, że ktoś może nas przyłapać, mieszał się z dzikim podnieceniem. Piorunujące emocje! – wspomina.
STRACH I EKSTAZA
To był przełom. Odtąd seks w łóżku już jej nie smakował. – Byłam rozgorączkowana na samą myśl, że robię to w miejscach publicznych – przyznaje. – Zaliczyłam seks w przymierzalni, w windzie, a nawet w kinie i przedziale pociągu. Ale z czasem potrzebowałam jeszcze silniejszych wrażeń – opowiada. Drogę do nich wskazał jej Piotr. Byli kochankami przez kilka miesięcy. – Seks z nim stał się rodzajem transu. Pokazał mi sztuczki, których nie znałam – mówi. Piotr mieszkał wiele lat w Berlinie, był artystą, obracał się w wyzwolonym seksualnie światku. Któregoś dnia opowiedział jej o swingersach. To miłośnicy seksu grupowego. Poznają się przez ogłoszenia internetowe, spotykają na prywatkach albo w specjalnych klubach. Pokazał zdjęcia, pikantne filmy z imprez. – Spodobało mi się! Chciałam, żeby mnie zabrał w takie miejsce. Lecz zanim to nastąpiło, nasz związek się rozpadł. Ale ciekawość we mnie pozostała. Zaczęłam szukać tropu w internecie. Okazało się, że takie kluby działają już w Polsce.Znalazłam stronę internetową dla swingersów. Zamieściłam na niej ogłoszenie: „Mam ochotę na seks grupowy”. Odzew był błyskawiczny. Zgłosił się pewien mężczyzna. Zaproponował, że zabierze mnie na sex-party – opowiada. Kilka dni później, wieczorem, wystrojona w czerwone szpilki i koronkową bieliznę pod małą czarną czekała, aż po nią przyjdzie. Wtedy pierwszy raz go zobaczyła. – Młody, przystojny, pachniał markową wodą. Powiedział, że ma na imię Iwo. Wsiadłam do jego auta. Po drodze umierałam ze strachu przed tym, w co się pakuję. Ale im bardziej się bałam, tym bardziej byłam podniecona – przyznaje. Gdy dotarli na peryferie miasta, Iwo zaparkował auto przed willą ogrodzoną wysokim murem. W środku, w salonie, było już kilkanaście osób. Mężczyźni w garniturach, kobiety w eleganckich sukniach. Rozmawiali o polityce, popijali drinki. Pozornie zwyczajne, nudne przyjęcie jakich wiele.
RYZYKO MNIE NAKRĘCA
– Świadomość, że za moment będę z obcymi ludźmi uprawiała seks,doprowadzała mnie do ekstazy – mówi. Faktycznie, wkrótce się zaczęło. Mężczyzna, z którym przyjechała, wziął ją za rękę i zaprowadził do sypialni. Na podłodze leżały materace przykryte białą satyną, obok nich – pudełka prezerwatyw. – Nieznajomy zaczął grę wstępną. Gdy mnie pieścił, dołączył do nas kolejny mężczyzna, za nim następny. W ich objęciach czułam się tak pożądana i atrakcyjna jak nigdy dotąd – zapewnia. A to był dopiero początek zabawy. – W sypialni pojawiły się pary. Pamiętam taką sytuację: kocham się z jakimś mężczyzną, a jego żona długo nas obserwuje. W końcu jednak nie wytrzymuje i tworzy z nami namiętny trójkąt. Jest mi bosko, ale kątem oka zauważam trzech apetycznych panów, którzy czekają na mój znak. Przywołuję ich. Mam poczucie władzy. I orgazm za orgazmem – opowiada. Tyle wspomnienia. A co teraz? – Jestem stałym członkiem klubu swingersów. Zawsze szukałam czegoś, w czym mogę się zatracić. Wreszcie znalazłam – tłumaczy. Nigdy nie wie, kogo spotka na sex-party. Może pojawi się ktoś, kto ją zna, nie zachowa dyskrecji i doniesie szefowi o jej upodobaniach? W firmie byłaby skończona. – Takie ryzyko istnieje. Ale ono mnie jeszcze bardziej podkręca.
Adrian, pracuje na stacji benzynowej
BIORĘ UDZIAŁ W NIELEGALNYCH WYŚCIGACH
To zawsze musi być noc. Miasto śpi, ulice są puste.Wystarczy 400 metrów, żeby rozpędzić auto do 200 km/godz. I poczuć, jak w żyłach gotuje się krew. – Właśnie dla takich chwil warto żyć – tłumaczy Adrian, 26-latek z Krakowa.
NOCNE USTAWKI
Od kilku lat bierze udział w nielegalnych wyścigach samochodowych. Mówi o nich „nocne ustawki”. – Gdy zachodzi słońce, budzi się do życia inny świat – rzuca tekstem z filmu „Szybcy i wściekli”. Kiedy w nim obudził się inny świat? – Zaczęło się od tego, że wkurzyłem się na faceta, który zajechał mi drogę. Wyprzedził mnie, ale po kilkuset metrach spotkaliśmy się na skrzyżowaniu. On stał na pasie lewym, ja na prawym. Kiedy błysnęło zielone światło, jak na komendę wcisnęliśmy gaz do dechy. Zaczęliśmy się ścigać w centrum miasta. Na kolejnych światłach byłem pierwszy. Ale z opon zostały strzępy. Nerwy też miałem w strzępach, gdy dotarło do mnie, co zrobiłem. Pal licho mandat za szybką jazdę. Miasto to nie tor wyścigowy, mogłem kogoś zabić – wspomina. Potem wszystko wróciło do normy. Do czasu, aż na internetowym forum motoryzacyjnym natknął się na ogłoszenie: „W piątek w nocy w okolicy starej cegielni rozgrywamy zawody na odcinku prostym. Zapraszamy właścicieli tuningowanych aut”. – Ciągnie wilka do lasu. Pojechałem tam – opowiada. Organizatorami „nielegalu” okazali się rówieśnicy Adriana. Ale jak na amatorów, byli dobrze zorganizowani. Dla bezpieczeństwa na początku i końcu trasy ustawili porządkowych z latarkami, aby ostrzegali postronnych przed imprezą.
ADRENALINA JAK PALIWO
– Pomyślałem: „Wchodzę w to!”. W każdej chwili mogła nas zgarnąć policja, co podbijało emocje. Ustawiłem się na starcie obok dwóch innych aut. Ruszyłem z piskiem. W głowie jedna myśl: „Dokop im”! Ale chłopak z zielonego bmw utarł mi nosa, dojechał pierwszy – opowiada. – Umówiłem się z nim na rewanż. Miałem jednak pecha. Nagle przed maską mojego nissana wyrósł jak spod ziemi tir. W ostatniej chwili zjechałem mu z drogi – opowiada. – Moja dziewczyna krzyczała: „Mogłeś się zabić, kretynie!”. Mogłem… To właśnie jest podniecające. Rok temu miał wypadek. Chłopak, z którym się ścigał, zahaczył go bokiem swego auta. Adrian trafił nieprzytomny do szpitala. Gdy po kilku dniach się ocknął, usłyszał od dziewczyny: „Już bym wolała, żebyś chodził na dziwki”. – Wiem: powinieniem skończyć z wyścigami – przyznaje. – Ale nie potrafię. Do życia potrzebuję adrenaliny. To jest właśnie moje paliwo. Wysokooktanowe. Jak ryzyko, którym się karmię.
Anna, prowadzi własna firmę
KASYNO TO MOJA NAMIĘTNOŚĆ
Weekend bez wizyty w kasynie? Niemożliwe! – mówi Anna. Ma 45 lat, prowadzi własna firmę, dobrze zarabia i coraz więcej przegrywa. Zaczęło się niewinnie. Znajomy zaprosił ją do kasyna. Wtedy zagrała pierwszy raz. – Cieszyłam się jak dziecko, gdy wygrałam. Przeżyłam taką frajdę, że potem kasyno śniło mi się po nocach – opowiada.
BYLE SIĘ ODEGRAĆ
A w dzień? – Rozmyślałam o wielkiej wygranej – śmieje się. Do kasyna zaglądała okazjonalnie. Dopisywało jej szczęście: często wygrywała i zaczęła wierzyć, że zawsze tak będzie. Ale nie było. – Kiedyś przegrałam swoje suzuki swift. Zabolało, ale jakoś się pogodziłam – wspomina. Wczoraj coś pchało ją do kasyna bardziej
niż zwykle. Miała ciężki dzień: klient wycofał się z kontraktu, na który bardzo liczyła. Potem zadzwoniła matka, że u ojca było pogotowie, bo zasłabł. Czuła napięcie domagające się natychmiastowego rozładowania. – Wiedziałam, co mi pomoże. Przejechałam przez trzy czerwone światła, auto zaparkowałam niedbale i wpadłam na salę. Postawiłam dziesięć tysięcy. Przegrałam, wcale się nie martwię – twierdzi. – Przynajmniej będzie okazja, żeby się odegrać.
Robert, barman w klubie nocnym
PODNIECA MNIE RYZYKO ZARAŻENIA
No risk, no fun. Bez ryzyka nie ma zabawy. – twierdzi Robert, 35-letni barman, który marzy o tym, żeby bez zabezpieczeń uprawiać seks z nosicielką wirusa HIV. Dlaczego? Bo podnieca go ryzyko zakażenia. Szczyt głupoty, dewiacja, autodestrukcja?
MÓJ FETYSZ WIRUS
– Czemu się dziwisz? – pyta, serwując drinka. – Przejrzyj serwisy randkowe, znajdziesz mnóstwo ogłoszeń, że ktoś szuka „pozytywnej” kochanki – twierdzi. Sam też właśnie się ogłosił. Napisał wprost: „Mam ochotę na HIV”. – Skrajnie ryzykowne – oceniam. Robert protestuje: – Ależ skąd! Słodkie, kuszące, ekstremalnie erotyczne – wylicza. – Tacy ludzie jak ja mówią o sobie: „łowcy robali”. Robal to wirus HIV. My się go nie boimy. Przeciwnie: to dla nas erotyczny wabik – tłumaczy. Roberta zbiera na zwierzenia. – Zawsze byłem słabeuszem. W szkole koledzy śmiali się ze mnie, bili mnie. Gdy dorosłem, zapisałem się na karate, a w siłowni wyciskałem z siebie siódme poty, byle tylko zmężnieć. Udało się, bicepsy mam jak Schwarzenegger – podciąga rękaw koszuli, pręży mięśnie. – Ale i tak myślałem, że coś ze mną nie tak, bo nie sprawdzałem się w łóżku. Aż odkryłem, że podnieca mnie tylko seks z kobietą, która dominuje. Rozumiesz: kajdanki, pejcze – mówi. Któregoś dnia na XTube obejrzał filmik: kobieta piękna jak Angelina Jolie okładała pejczem swego kochanka. Potem szczerze wyznała, że ma HIV-a i chętnie się nim... podzieli. – Pomyślałem, że kochać się z nią, to jak zagrać w rosyjską ruletkę: kulka w łeb albo ocalenie. Igranie ze śmiercią godne prawdziwych ryzykantów – przyznaje.
CZAS NA ŁOWY?
Jednak sam nie odważył się wtedy skorzystać z okazji. – Wystraszyłem się – mówi szczerze. Ostatnio nabrał jednak ochoty na ekstremalne łowy. – Dlatego zamieściłem w internecie to ogłoszenie i czekam na odzew – mówi Robert. Twierdzi, że tym razem na pewno pójdzie na całość. – Nie wierzysz?
Piotr, architekt
UPRAWIAM DZIKIE NARCIARSTWO
Skarb Piotra kosztował dwa tysiące złotych i nazywa się PIEPS. To detektor lawinowy, który wygląda jak mankiet ciśnieniomierza. – Kupiłem sobie najnowszy model. Jeśli w górach przysypie mnie lawina, detektor wyśle sygnał, w którym miejscu jestem i jak głęboko pod śniegiem – tłumaczy Piotr, architekt. Od kilku lat uprawia „dzikie narciarstwo”: szusuje poza wyznaczonymi trasami. Oprócz PIEPS-u w plecaku zawsze ma sondę lawinową i składaną łopatę. – Rękami nie da się kopać w lawinie, śnieg jest bardzo twardy – tłumaczy. Oczywiście wie, że to niebezpieczna pasja. Poza szlakami nie ma ratowników, trzeba liczyć na siebie. Czemu naraża się na niebezpieczeństwo? – Nudzą mnie zatłoczone stoki. Gdy zjeżdżam w miejcu nietkniętym przez człowieka, czuję się jak zdobywca – zapewnia.
LICZY SIĘ ZJAZD
Zaczynał w Tatrach, potem postanowił szukać dziewiczych miejsc za granicą. W Rumunii w Górach Fogarskich pobłądził. Śnieg był świeży, groziło zejście lawiny. Zrobiło się niebezpiecznie. Nagle zobaczył wystający spod śniegu czubek znaku drogowego. Dotarł do cywilizacji, był uratowany. Największy hit? Kirgizja, szczyt w Tien-szan. Był tam z dwoma kumplami. – Spaliśmy na lodowcu, wchodziliśmy w strome, oblodzone żleby. Musieliśmy uważać na obsuwający się śnieg i lodowcowe szczeliny. Trzy tygodnie żyłem w świecie, gdzie najważniejszy był fajny zjazd. Tej przyjemności nie jestem sobie w stanie odmówić.
Katarzyna, włascicielka salonu kosmetycznego
KRADNĘ W SKLEPACH
Gdy miałam jedenaście lat, mama przyłapała mnie na wynoszeniu błyszczyku z drogerii. Musiałam go zwrócić i przeprosić ekspedientkę. Było mi bardzo wstyd, a jednocześnie odczuwałam radosne podniecenie – wspomina Katarzyna. Teraz ma 32 lata, ale wciąż odczuwa pokusę, by kraść rzeczy, na które bez problemu mogłaby sobie pozwolić.
SMAK FALI ZŁA
– Gdy wchodzę do sklepu, pomiędzy mną a personelem rozpoczyna się gra. Ochroniarze mają do dyspozycji kamery, lustra, krótkofalówki. Moim zadaniem jest pokonać te przeszkody. Nagrodą jest łup, ale przede wszystkim satysfakcja. Lubię, gdy z głośników płynie muzyka. Przy niej lepiej mi się kradnie – opowiada. Ostatnio kupowała dżinsy. – Przemilczmy może gdzie – zastrzega. – Aha, muszę dodać, że kradnę tylko w sklepach, w których legalnie coś kupuję. No więc wybrałam sobie dżinsy, już z nimi szłam do kasy, gdy na półce zauważyłam kolorową apaszkę. Kosztowała grosze, mogłam sobie sto takich kupić. Ale wolałam ukraść. W przymierzalni wyjęłam z torebki nożyczki, wycięłam fragment materiału na którym był chip, a potem jedwabną apaszkę wsunęłam do torebki. Zapłaciłam za spodnie i bez problemu opuściłam butik. Jak się czułam? Jakbym wygrała wojnę – mówi. – Czy noszę tę apaszkę? Wyrzuciłam ją tego samego dnia. Mnie nie chodzi o ciuchy, lecz o smak ryzyka. Jestem właścicielką salonu kosmetycznego. Gdyby ktoś odkrył, co robię po godzinach, byłabym skończona. Ostro gram, prawda? – pyta. Co jeszcze powoduje, iż chce się w to bawić? – Może świadomość, że to jest złe? – analizuje. – Moje życie jest zdominowane przez reguły, terminowe płacenie podatków, abonamentów, ubezpieczeń – wylicza. – Czasem mam ochotę złamać te reguły. Robię to, kradnąc – objaśnia. Do tej pory miała szczęście: nikt nie złapał jej za rękę. – Nawet gdyby tak się stało, nie zrezygnowałabym z kradzieży – mówi. – Od czasu do czasu muszę poczuć falę emocji: napięcie, euforię, że nikt mnie nie przyłapał, i ulgę, że już po wszystkim. Żyję od fali do fali.
Paweł, fotografik
NURKUJE W MORZU Z REKINAMI
Moje marzenie? Stanąć oko w oko z żarłaczem błękitnym, najniebezpieczniejszym rekinem – mówi Paweł, fotografik. Od kilku lat ma patent płetwonurka, pod wodą widział niejednego drapieżnika. – To działa jak narkotyk: gdy raz zobaczysz morskiego potwora, chcesz to powtórzyć – mówi.
MOCNE UDERZENIE
– Mój pierwszy rekin? Spotkałem go w Morzu Karaibskim, u wybrzeży Dominikany. Razem z przewodnikiem wypłynąłem jachtem w morze. Zanim się w nim zanurzyłem, usłyszałem: „Pod wodą nie wolno wykonywać gwałtownych ruchów. Bo mogą sprowokować rekiny do ataku”. Wziąłem to sobie do serca, a potem skoczyłem. Zszedłem na głębikość kilka metrów i... zamarłem. Tuż obok mnie pojawił się trzymetrowy,
szary cień. Wielki jak furgonetka. Po chwili krążyły wokół mnie jeszcze dwa olbrzymy. Spokojne, majestatyczne, niewzruszone. Zobaczyłem nieruchome oczy i wielką paszczę. Takiego uderzenia adrenaliny w życiu nie doznałem – opowiada. – Chciałem uciekać. Ale świadomość, czym może się skończyć każdy gwałtowny ruch, sparaliżowała mnie. Tymczasem rekiny zawisły w wodzie pode mną tak blisko, że mógłbym ich dotknąć. Nagle zrobiły zwrot i zniknęły – relacjonuje. – A ja? Wciąż nie mogłem się ruszyć. Zbierałem myśli, próbowałem wziąć się w garść. W końcu wypłynąłem. Na pokładzie pierwsze kroki skierowałem do baru. Jednym haustem wypiłem całą szklankę rumu – opowiada. – A potem umówiłem się na kolejne nurkowanie, i to następnego ranka. Tak działa adrenalina.