Odgrywanie ról w związku
Opatrzę jego rany, bo został skrzywdzony przez kobiety. Napiszę dla nas piękny scenariusz, a on się nim zachwyci i zmieni się dla mnie. Pokocham jego sposób życia i dopasuję się do niego. O tym, jak bardzo szkodliwe jest zakładanie maski i odgrywanie w związku jakiejś roli, rozmawiamy z psychoterapeutką Małgorzatą Liszyk-Kozłowską.
- Karolina Morelowska, Claudia
Moja koleżanka spotkała mężczyznę, który na początku znajomości uraczył ją opowieściami o swoim trudnym dzieciństwie, o nieudanych związkach ze „złymi” kobietami, a ona, zamiast uciekać, jak w masło weszła w rolę jego „zbawicielki”. Usłyszałam wręcz od niej, że wynagrodzi mu ten cały ból – tak widziała swoją rolę.
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Przede wszystkim chcę na początku powiedzieć ważną rzecz – wchodzenie w jakąkolwiek rolę zazwyczaj nie jest świadomym aktem. To nie tak, że kobieta wymyśla sobie pewną kreację, a następnie realizuje, punkt po punkcie, ten scenariusz. Ta rola to raczej nasze głębokie, choć błędne przekonanie, że tak należy; albo – tylko tak umiemy tworzyć związek. Spontanicznie, nieświadomie odtwarzamy zapisane w głowie utrwalone schematy. Każdy z nas nosi w sobie pewne treści, które ciągle nami rządzą. Ale, wracając do historii przytoczonej przez panią, kobieta zbawicielka, która ma ambicję, aby najpierw opatrzyć mężczyźnie stare rany, a następnie wynagrodzić mu to, co przeżył, zmienić wizerunek kobiety w jego czach, nie kończy dobrze. Jeśli kobieta ma przekonanie, że będzie wielkim przełomem w życiu partnera, to jej cała energia idzie wyłącznie na to, aby go uzdrowić. I zaczyna się takie przeciąganie liny. On jej pokaże, że zna zakończenie każdej miłosnej historii, a ona jemu, że się myli i tym razem będzie inaczej. Tylko że ona, aby udowodnić swoje, haruje w pocie czoła, a on jest bierny, nie robi dla niej nic (w końcu to on jest ranny), czeka, aż okaże się, że miał rację. Dlatego, mając tendencję do wchodzenia w rolę tej uzdrowicielki, trzeba być bardzo uważną od samego początku. Jeżeli spotyka się człowieka, który zaczyna opowiadać nam o swojej trudnej przeszłości, który tak głośno ciągle przy nas cierpi, to znaczy, że mamy do czynienia z kimś, kto liczy, że wejdziemy w rolę rodzica, strażaka gaszącego jego pożary. Jeśli ktoś chce nas zaangażować do leczenia swojej przeszłości, apeluję o stanięcie na baczność i przyjrzenie się, w co wchodzimy, a raczej w co się pakujemy. Ten mężczyzna trzyma w sobie ból i nie zamierza go puścić. Właśnie na jego bazie tworzy wszystkie relacje z ludźmi, zapraszając ich do swojego obolałego świata. Dla kobiet, niestety, bardzo często wydaje się on pociągający.
„Nie licz na nic, bo to ja jestem tu skrzywdzony”.
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Taka kobieta, „partnerka” – partnerka tylko w cudzysłowie, bo związek partnerski polega na wzajemnym wspieraniu się – nie może na stół wyłożyć swoich problemów, potrzeb. Bo ona w tym związku nie jest po to, aby mówić o sobie, ale po to, aby zajmować się mężczyzną. Godzi się z tym, licząc, że to tylko etap przejściowy w tej relacji.
On opowiedział jej o swojej trudnej przeszłości, a co możemy zobaczyć w przeszłości takiej kobiety opiekunki, gdybyśmy chciały się jej przyjrzeć?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Prawdopodobnie zobaczymy w jej rodzinnym domu mamę, która była w związku taką „znikającą” kobietą, czyli osobą nieliczącą się ze swoimi potrzebami. One też nie były artykułowane wprost, nie leżały na stole, raczej pod nim. Jej córka korzysta z tych złych zasobów. Uważa, wierzy, że to jest rola, którą powinno się grać przed drugim człowiekiem. Generalnie ma rację – ludziom należy pomagać, w związku należy się wspierać, tylko że to wspieranie powinno być dwustronne. Jeżeli jest tak, że ja ciągle daję, a niewiele dostaję, i liczę, że to się zmieni w bliżej nieokreślonej przyszłości, w końcu zaczynam czuć się skrzywdzona.
Co to oznacza dla związku?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Nic dobrego. Bo zbawiając ofiarę, sama zaczynam nią być. I tym sposobem mamy, zamiast dwóch partnerów, już dwie ofiary. Ta druga ciągle żyje w niespełnieniu, niedosycie. Nawet kiedy rodzi się w niej bunt, ona ciągle pamięta, kogo ma po drugiej stronie, więc dalej nic nie mówi, bo nie chce być zołzą, która kopie i tak już przecież leżącego. To jedna rzecz, a druga to fakt, że ten związek zaczyna się właśnie w takim schemacie utrwalać obu stronom. I powiedzenie nagle: „To mi przeszkadza, ciągle zajmujemy się leczeniem twoich ran, mam dość”, jest dla drugiej strony szokiem i niezrozumiałą, bardzo gwałtowną próbą przewrócenia do góry nogami dotychczasowych zasad.
Taka konfrontacja jest niemożliwa?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Jest bardzo bolesna. Dla obojga. Jeśli kobieta z niej nie zrezygnuje, nie odpuści, bo jednak otworzą się wszystkie klapki, treści z międzywierszy staną jej wyraźnie przed oczami, taki związek może zawisnąć na włosku czy wręcz może się rozpaść. A tego ona jednak także bardzo się boi. Każdy człowiek boi się, że ktoś, kogo pokochał, może go w tej nowej, prawdziwej odsłonie, bez maski i ukrywania potrzeb nie zaakceptować.
Rozumiem, że mimo wszystko należy pójść za ciosem, bo taki związek na dłuższą metę i tak się nie uda.
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Nie uda się, bo to nie jest dojrzała relacja. W związku jest tak, że co jakiś czas jednej ze stron powija się noga, ale jeśli działa mechanizm: wtedy daję tobie „osiem” i liczę na to, że kiedy ja będę potrzebować, również dostanę od ciebie „osiem”, to wszystko jest w porządku.
To pachnie kalkulacją. Powinno być dla niej miejsce w miłości?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: A może to właśnie ma ręce i nogi? Może to nie jest wyrachowanie, ale ustalenie, ile jest dla mnie miejsca w czyimś życiu, na ile jestem dla kogoś ważna? O wyrachowaniu mówimy, kiedy obracamy się w sferze kwestii materialnych. Wspieranie się jest wartością innej kategorii. Kobieta w roli uzdrowicielki tej wartości nie dostaje. Często pracuję z kobietami, które wiele inwestują w związek.
Poświęcają się – magiczne słowo.
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Uznaję je tylko w dwóch wersjach: święcenia kapłańskie i święcenie jajek w Wielkanoc. Poświęcanie się w związku jednej strony działa jak efekt kuli śnieżnej. Nagromadzenie niespełnienia, samotności, frustracji doprowadza kobietę zbawicielkę, a w efekcie związek – do ściany.
Niektóre z nas opiekują się partnerem, inne lubią zatopić się w świecie swoich złudzeń. Poznaję mężczyznę, który np. nie chce brać ślubu czy mieć dziecka, ja tego chcę, zakochałam się w nim, więc… wierzę, że on z czasem zmieni swoje poglądy. Oświadczy mi się radośnie i zamarzy o byciu ojcem. Celowo przerysowuję tę sytuację, ale mówię o kobiecie, która zakłada maskę i próbuje „przeczekać”…
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Problem w tym, że wcale jej pani nie przerysowała. Są kobiety, które zamiast zobaczyć człowieka, którego przed sobą mają, przyjmują postawę bajkopisarki! Z rzeczywistością ich twórczość nie ma wiele wspólnego, ale przecież w bajkach wszystko może się zdarzyć. Widzę, że mężczyzna jest nie- dojrzały, że się spóźnia, nie dotrzymuje słowa, umów albo np. jest pod dużym wpływem matki, ale… wierzę, że z czasem wszystko mu tak po prostu przejdzie, stanie się nagle odpowiedzialny. Tylko czy ta moja wiara ma jakiekolwiek potwierdzenie w faktach? Czy to tylko sfera moich marzeń, że go sobie tak odmienię?
Z czego wynika taka postawa, to pycha?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Ze złego zrozumienia, co to znaczy, że człowiek w ogóle może się zmienić. Bo człowiek przecież może, w jakimś określonym zakresie, zmienić się dla swojego partnera. Jednak taka zmiana, głębsza, a nie naskórkowa, może dokonać się wtedy, gdy kogoś akceptujemy, kiedy go przyjmujemy takiego, jakim on jest. Czyli to kompletne zaprzeczenie tego, czego oczekuje kobieta bajkopisarka. Jeśli kogoś akceptujemy, kochamy, chcemy z nim być, to on dostaje od nas coś tak cennego, że może zechcieć zmienić pewne swoje za- chowania po to, aby z nami być. Ale to on podejmuje decyzję.
Jak długo bajkopisarka potrafi pisać ten równoległy do rzeczywistości utwór?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Czasami aż do złożenia pozwu rozwodowego. Potrafimy bardzo długo tkwić w związku, który od początku był w jakimś sensie krzywy. W którym żadna ze stron tak naprawdę nie była szczęśliwa. My się w ogóle boimy różnorodności, inności, każdy jej przejaw budzi w nas lęk, więc chcemy tę drugą osobę zmusić, aby myślała, czuła tak, jak my. To jest nieświadome, lecz bardzo niszczące, rodzi konflikty.
Czy nie łatwiej – zamiast trwać w złudzeniu, że ktoś, kto mi nie pasuje, zmieni się – poszukać zwyczajnie kogoś, kto mi odpowiada?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: To jest nawet coś więcej: to wiara, że zmotywujemy do zmiany kogoś, komu dosłownie i między wierszami ciągle będziemy powtarzać, że nie jest fajny. Pani miałaby ochotę dla kogoś takiego się zmieniać? Tylko wariat by ją miał. I to też do pewnego momentu.
Jest także typ kobiety, która wciela się w rolę przeciwną do roli bajkopisarki, taka, która za wszelką cenę chce dopasować się do partnera. Do jego sposobu życia, jego pasji. Krótko mówiąc, przestaje być sobą i staje się pasującym do mężczyzny puzzlem.
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Co dzieje się z osobą, która cały czas jest rozciągana? W końcu pęka. To brutalna, ale, niestety, prawdziwa metafora.
Ponadto ona rozciąga siebie sama. Czy może jest tak, że kobieta w te role jest „wkładana” przez mężczyznę?
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Tacy ludzie się idealnie dobierają. Są kobiety, które te role potrafią grać, są mężczyźni szukający właśnie takiej elastycznej partnerki, która będzie się do nich „doginać”. Oni mają detektor, wyczuwają siebie i po prostu wchodzą w kostiumy, które dobrze znają. Tkwią potem w tych związkach, bo one wydają się im bezpieczne, ale w rozumieniu: znane. Tymczasem bezpieczne wcale nie oznacza szczęśliwe.
Mam wrażenie, że jest coś, co łączy każdą z tych błędnych ról, które kobieta „odgrywa”. Żadna z nich nie pozwala na zbudowanie w związku prawdziwej bliskości.
Małgorzata Liszyk-Kozłowska: Jeśli zdefiniujemy prawdziwą bliskość jako bycie przy sobie dwojga ludzi, którzy siebie znają, akceptują, są otwarci, szanują ważność siebie nawzajem, ale także swoją własną, to absolutnie jest tak, jak pani powiedziała. Wchodząc w role, o których rozmawiałyśmy, nie mamy szans na bliskość, nie ma dla niej przestrzeni. Aby się znalazła, trzeba zdjąć maski, wyjść z rozmaitych ról. To trudny, lecz niezbędny do zbudowania bliskości krok.