Reklama

Chyba każda z nas słyszała jakąś emocjonującą historię ślubną (one są takim wdzięcznym tematem plotek!). Ktoś uciekł sprzed ołtarza i związał się z księdzem, ktoś inny wziął drugi ślub, zapominając wcześniej się rozwieść, a miejscową nauczycielkę poprowadził w takt marsza Mendelssohna jej uczeń… Naszym bohaterkom nie można odmówić odwagi w sięganiu po szczęście. Swoje życiowe decyzje obwieściły z podniesionym czołem, przy świadkach, nie przejmując się reakcją otoczenia. Ale jak pokazuje życie, oburzenie bliskich czasem nie słabnie mimo upływu lat. Może niepotrzebnie?

Reklama
Uciekłam sprzed ołtarza, żeby potem wyjść za mąż za księdza
Anna ze Śląska

Historię Anny należałoby opatrzyć stemplem „Non fiction”. Zdarzyła się naprawdę (w czerwcu 2000 roku), choć brzmi jak czysta fantazja. Anna – niczym bohaterka komedii romantycznej – uciekła sprzed ołtarza. Wzięła w garść długi welon i wybiegła z kościoła. Zostawiła osłupiałego pana młodego oraz skonsternowanych gości. Wszyscy byli w szoku. Pytali: „Co się stało?”. – Serce wygrało z rozumem – tłumaczy dziś Anna. Wraca pamięcią do czasów, gdy miała 19 lat. Mieszkała w miasteczku na południu Polski (prosi, by nie podawać nazwy), była zaręczona z Pawłem. Właśnie wtedy na plebanii pojawił się młody wikary. – Podkochiwały się w nim wszystkie dziewczyny. Ja też. Pewnego dnia odkryłam, że nie jestem mu obojętna. I... porwało nas uczucie. Rozkwitło, gdy mój narzeczony wyjechał na rok za granicę – mówi. Była szczęśliwa, do czasu aż na teście ciążowym zobaczyła dwie kreski. Wpadła w panikę. – Wiedziałam, że rodzice – fanatycznie religijni – zabiją mnie, gdy się dowiedzą, kto będzie ojcem. Jemu też o niczym nie powiedziałam – przyznaje. Rozwiązanie przyszło samo. Narzeczony Anny wrócił z zagranicy i chciał szybko się żenić. – Pomyślałam: wyjdę za niego i powiem, że to jego dziecko – opowiada. Wyznaczyli datę ślubu. Paweł się cieszył, Anna – gasła. Schudła, garściami wypadały jej włosy. Przygotowania do ślubu wcale jej nie obchodziły. Sukienkę wybrała pierwszą z brzegu. – W końcu nadszedł ten dzień. Straszny dzień. Kroczyłam z Pawłem do ołtarza. Nagle zobaczyłam, że na powitanie wychodzi nam wikary. Mój ukochany, moja miłość! Po latach przyznał, że chciał mi w ten sposób dodać odwagi. Efekt był odwrotny. Jego widok sprawił, że nie byłam w stanie dłużej oszukiwać siebie. Gdy zapytał, czy biorę sobie tego mężczyznę za męża, słowa stanęły mi w gardle. Spojrzałam na Pawła, łamiącym się głosem powiedziałam: „Przepraszam”, i wybiegłam z kościoła. Nie wiem, jak dotarłam do domu. To wszystko było nierzeczywiste – wspomina. Na wesele oczywiście nikt nie dotarł. – To był skandal, o którym przez wiele miesięcy trąbiło całe miasto. Niedoszli teściowie pluli na mój widok. Paweł? Nie chciał mnie znać. Raz tylko, pijany, wykrzykiwał obelgi pod moim oknem. Wyjechał za granicę. Czuł się zhańbiony, nie mógł spokojnie chodzić po mieście. Wszyscy śmiali się z niego. A ja? Zebrałam się na odwagę i powiedziałam wikaremu, że jestem z nim w ciąży. Na to on: „Kocham cię, odejdę z kapłaństwa” – opowiada. Potem? Nie było łatwo. – Wszyscy byli przeciw nam, musieliśmy uciekać z piekła – opowiada. – Urodziła się nam córeczka, kilka miesięcy później wzięliśmy ślub cywilny. Jedyną osobą, która nas wspierała, była moja chrzestna. Teściowa do dziś mnie nie cierpi, wnuczki też nie zaakceptowała. Wychowujemy ją po katolicku. W tym roku pójdzie do Pierwszej Komunii – cieszy się Anna. – Babci na uroczystości nie będzie, choć została zaproszona.

Popełniłam mezalians
Maria z Warszawy

Otwieram, już otwieram – słychać za drzwiami zachrypnięty damski głos. Zgrzyt klucza w zamku, gospodyni zaprasza do środka. – Właśnie wychodzę z grypy, stąd ten szlafrok – tłumaczy się Maria. W salonie klimat starego dworku: na ścianach obrazy należące od wieków do rodziny Marii. Tak samo jak stolik, na którym właśnie stawia filiżanki. Maria pochodzi z arystokracji. Jej przodkowie fundowali szpitale i ochronki dla sierot. Ona sama działa charytatywnie: organizuje zbiórki odzieży dla najuboższych. Maria ma 40 lat, pracuje w przedszkolu. Dwa przystanki tramwajem od domu. Wygoda. – Mówię pani, jak ja tęskniłam za Warszawą! – przyznaje i zaczyna swą opowieść. – Smutna ta moja historia, może nie warto do niej wracać? – zastanawia się. – Gdy przedstawiłam Krzysztofa rodzicom, byli oburzeni. Nie zgodzili się na zaręczyny. Chcieli, bym natychmiast z nim zerwała. Bo nie był z naszego świata. Skończył tylko szkołę zawodową. Rodzice uważali, że przez małżeństwo ze mną chce awansować do wyższej klasy społecznej. „Mamo, a miłość się nie liczy?” Roześmiała się – wspomina Maria. – Dla mnie to nie było śmieszne. Kochałam Krzysztofa. Wyjechałam z nim na Pomorze, zamieszkaliśmy w kawalerce. Ślub wzięliśmy potajemnie, na świadków poprosiliśmy sąsiadów. Po ceremonii popłakałam się. Nie tak miało być. Marzyłam o pięknym weselu, przyjęciu pełnym gości – przyznaje. Rodzina zerwałaz nią kontakt. – Nawet na święta nie byłam zapraszana. Bolało, ale trzeba było żyć dalej – mówi. – Mąż zdał maturę, skończył studia. Urodziłam dwoje dzieci. Gdy miały iść do szkoły, wróciliśmy do Warszawy. Mąż odziedziczył mieszkanie po babci – opowiada. – Rodzice? Próbowałam kontaktować się z nimi. Dzwoniłam, prosiłam o spotkanie. W końcu się zgodzili. I zmiękli, gdy zobaczyli wnuki. Odtąd raz w miesiącu pozwalali się odwiedzać. Ale zięcia nigdy nie zaprosili. Bo w ich odczuciu zmarnował mi życie, popsuł moją arystokratyczną krew. Zmarli, zanim zdążyłam im powiedzieć, że przez te wszystkie lata czekałam na ich akceptację.

Wzięłam ślub pogański
Jagoda z Wrocławia

Gdy zapraszaliśmy rodzinę i znajomych na naszą swadźbę, wszyscy byli w szoku: „Zamierzacie pobrać się nocą, w lesie, przy ognisku? Dlaczego nie w kościele? Należycie do jakiejś sekty? A może nie stać was na porządne weselisko?”. Ironia przeplatała się z niedowierzaniem – opowiada Jagoda, malarka. Ona i jej mąż od lat są wyznawcami wiary pogańskiej, przyjęli imiona: Samoja i Borzymir. Skąd więc to zdziwienie ich bliskich? – Myśleli chyba, że tylko bawimy się w dawnych Słowian. Nawet czasem pytali nas żartem, na czym to wszystko polega. Ale gdy do nich dotarło, że żarty się skończyły, nasza „pasja” przestała być zrozumiała – tłumaczy Jagoda. Wyjmuje z szuflady zdjęcia z zaślubin. Państwo młodzi stoją przy ognisku. Oboje w wiankach na głowach, w długich białych szatach. „Czy wasz związek będzie z woli?” – zapytał prowadzący uroczystość rodzimowierca. „Z woli!” – odpowiedzieli młodzi. Na znak jedności przewiązał ich dłonie czerwoną wstążką. – Magia, prawda? – pyta Jagoda. – Najważniejsza chwila w moim życiu. Lecz dla cioć w garsonkach i wujków w garniturach to była tylko nasza fanaberia. Przyszli z ciekawości, żądni sensacji. Żałowałam, że ich zaprosiłam. Zachowywali się tak, jakby byli na przedstawieniu. Tylko że ja nie grałam! – mówi. – Rok minął od naszych zaślubin, a oni wciąż pytają, kiedy wreszcie weźmiemy prawdziwy ślub. Zgroza.

Wyszłam za mąż za chłopaka na wózku inwalidzkim
Marzena z Krakowa

Lato 2005 roku. Marcin, 27-letni absolwent prawa, dusza towarzystwa, skacze na główkę do wody. Nie wie, że w tym miejscu woda sięga kolan. Karetka, szpital, diagnoza: uszkodzenie rdzenia kręgowego, wózek inwalidzki. Trzy lata później Marzena, absolwentka ekonomii (najładniejsza dziewczyna na roku), decyduje, że chce wziąć ślub z Marcinem. – Oczarował mnie inteligencją, dowcipem. To ja mu się oświadczyłam! – przyznaje z uśmiechem śliczna brunetka. – Zupełnie nie spodziewałam się tego, co potem się wydarzy – opowiada. Nastąpił atak, i to z wielu stron. – Wrzucisz kamień do wody, rozchodzi się fala – mówi Marzena. – Najbardziej protestowała moja mama. Kazała mi sto razy się zastanowić, czy udźwignę taki związek. Tłumaczyłam, że nie muszę niczego dźwigać, bo Marcin nie jest dla mnie ciężarem. Pamiętam też słowa babci: „Chcesz się bawić w pielęgniarkę?”. Nawet koleżanki odradzały: „Życie przed tobą, nie poświęcaj się”. Nikt nie dawał nam szans. Podobno byłam zbyt atrakcyjna, by dochować wierności kalece. On – zbyt słaby, by stać się głową rodziny. Nagle wszyscy chcieli nam ustawiać życie – opowiada Marzena. Na arenę wkroczyli też rodzice Marcina. – Zarzucili mi, że zgrywam się na litościwą mamuśkę, która chce okazać szlachetność. Słyszałam, że reprezentuję typ egzaltowanej panny: snuję romantyczne wizje, a nie mam pojęcia, co oznacza związek z niepełnosprawnym – wspomina. Postawiła na swoim. – Mąż jechał do ślubu na wózku przystrojonym kwiatami. Szłam obok niego. Pierwszy taniec weselny? Usiadłam mu na kolanach, razem kręciliśmy się na wózku. Zero problemu – wspomina. – Nadal go nie ma. Czujemy się szczęśliwi. Marcin jest programistą w dużej firmie, nieźle zarabia. Nie muszę go niańczyć. Ale niebawem będę niańczyć nasze dziecko.

Mąż przyjął moje nazwisko
Barbara z Opola

Tuż po ślubie cywilnym mój świeżo upieczony teść zapytał mnie, jak się teraz nazywam – opowiada Barbara. – Doskonale wiedział, że nie zmieniłam nazwiska! Ale zmusił mnie do odpowiedzi, spojrzał z potępieniem, a potem z przekąsem powiedział: „No to NIE witaj w rodzinie”. I w ramach protestu nie przyszedł na przyjęcie. Wyobrażasz sobie: dwudziesty pierwszy wiek i skandal z powodu głupiego nazwiska? – pyta. Afera wybuchła długo przed ślubem. Barbara nie zgodziła się przyjąć nazwiska męża, zaproponowała, by to on przyjął jej. Dlaczego? – Moje było ładne, jego ośmieszające. Nie chciałam nazywać się Kucipa. Ani mieć męża, który tak się przedstawia. Poza tym swym nazwiskiem firmowałam biznes: znany na rynku zakład cukierniczy, który przejęłam po ojcu – opowiada. Mąż zareagował ostro. – Usłyszałam: „Chcesz mnie wykastrować?!”. Jakby nazwisko było odpowiednikiem penisa. Potraktował to jako obelgę, dyshonor. Miesiącami musiałam go przekonywać. W końcu się zgodził. Zastrzegł: „Tylko dlatego, że cię kocham”. Uff! – wzdycha. – Wtedy oburzyła się jego rodzina: „Nie podnoś ręki na tradycję!”. Podniosłam i nie żałuję. Mąż? Był wściekły, gdy musiał wyrobić sobie nowy dowód, prawo jazdy, paszport. Przez rok koledzy przy piwie wypominali mu, że się wyrzekł swego rodu. Potem wszystko ucichło. Tylko teść wciąż mnie nie lubi.

Poszliśmy do ołtarza 25 lat po ślubie cywilnym
Beata z Rembertowa

Gdy Beata poznała Krzysztofa, nie przeszkadzało jej, że jest niewierzący. Miała 20 lat, była zakochana i zgodziła się na ślub cywilny. – Jestem katoliczką, lecz nie praktykowałam wtedy regularnie – wspomina Beata. Po latach jednak zaczęło jej doskwierać, że przy spowiedzi najpewniej nie otrzyma rozgrzeszenia i niemoże przystępować do komunii. Przełom nastąpił, gdy w Watykanie żegnała papieża Jana Pawła II. Wróciła z postanowieniem, że zmieni swoje życie. Musi wziąć ślub kościelny! I to dokładnie w 25. rocznicę ślubu cywilnego. – Mąż przyjął nowinę ze stoickim spokojem. Powiedział: „Dla ciebie wszystko”. Ale kiedy zapytałam 24-letniego wówczas syna i dwa lata młodszą córkę, czy będą świadkami na naszym ślubie, myśleli, że to żart. Byli zaskoczeni – opowiada. Identycznie reagowała rodzina, którą narzeczeni osobiście zapraszali na uroczystość. – Siostra Krzysztofa zapytała mnie: „Do czego wam to potrzebne? Przecież to niczego nie zmieni”. Odpowiedziałam: „Dla mnie zmieni wszystko” – wspomina. Reakcja bliskich dała jej do myślenia. Planowała powiadomić koleżanki z pracy, jednak zrezygnowała. Uznała, że lepiej nikomu nie mówić. Po co narażać się na komentarze? – Niestety, myślimy stereotypowo: ślub jest dla ludzi młodych. Każde odstępstwo od normy trzeba usprawiedliwić. Nie miałam zamiaru się tłumaczyć – mówi. Na ślub szykowała się jak każda panna młoda: wybrała piękną garsonkę, umówiła się do fryzjera i kosmetyczki. Pan młody sam uszył sobie frak (prowadzi zakład krawiecki). – Przetopiliśmy stare obrączki, a na nowych wygrawerowaliśmy swoje imiona – opowiada Beata. Do kościoła młodzi jechali własnym autem, pan młody prowadził. Potem? Sypanie ryżem na szczęście i skromne przyjęcie. – Spotkała się na nim skłócona rodzina męża. Wszyscy płakali ze wzruszenia – wspomina Beata. – Choćby dla tej chwili warto było zrobić ten niestandardowy ślubny krok – dodaje Krzysztof.

Byłam wdową tylko pół roku. Potem wyszłam za mąż
Kasia z Wałbrzycha

Powiedz, jak mogłaś tak szybko o nim zapomnieć? – usłyszałam, gdy sześć miesięcy po śmierci męża wzięłam drugi ślub – opowiada Katarzyna. Marek, jej pierwszy mąż, trzy lata walczył z rakiem, była z nim dzień i noc. – Nie zapomniałam. Ale muszę żyć dalej. Marek, odchodząc, życzył mi szczęścia. Nie chciał, żebym rozpaczała – opowiada. – Powinnaś poczekać rok, aż minie żałoba – krytykowała ją znajoma. Odpierała atak: „Żałoba jest w sercu, a nie w kalendarzu. Marek jest ze mną także wtedy, gdy chodzę w kolorowych bluzkach”. Nikt mnie jednak nie rozumiał. Nawet rodzice, zwykle tolerancyjni, uznali, że naruszyłam sacrum: „On jeszcze nie ostygł, a tobie już w głowie amory?” – opowiada. – To nie były amory. Rozpaczliwie potrzebowałam bliskości, nie umiałam być sama. Na szczęście trafiłam na bratnią duszę. Poznałam Janusza. On dobrze wiedział, co czuję. Rok wcześniej stracił w wypadku narzeczoną. Odtąd nie mógł się pozbierać. Połączył nas wspólny ból. Co w tym złego, że chcieliśmy razem go pokonać? – pyta. Dlaczego nie poczekali ze ślubem, aż upłynie termin żałoby? – Gdy odchodzi ktoś bliski, wszystko się przewartościowuje. Czujesz, że nie masz czasu do stracenia.

Poślubiłam swojego ucznia
Marta z Kielc

Moje życiowe credo? Święty spokój, zero kontrowersji – mówi bez wahania Marta, nauczycielka angielskiego w liceum. – Od dziecka byłam grzeczna, miła, bezproblemowa. Raj dla rodziców, dla mnie katastrofa, bo wyrosłam na osobę, która bała się mieć własne zdanie. Czy mogłam być inna, skoro wciąż słyszałam od ojca: „Pokorne cielę dwie matki ssie”? – pyta. Sama była jak cielę. To rodzice zdecydowali, do jakiego liceum ma iść, wybrali też kierunek studiów. Ojciec załatwił jej pracę w najlepszym liceum w mieście. Nie protestowała, choć czuła się jak marionetka. – Co za ironia, że to właśnie mnie przytrafiła się kontrowersyjna miłość – uśmiecha się. W pierwszym roku pracy w szkole Marta zakochała się w swoim uczniu. Adam był w klasie maturalnej. On miał 19 lat, ona 25. – Może to był sygnał od losu? W moim ustawionym przez rodziców życiu pojawiła się przeszkoda. Mogłam ją – swoim zwyczajem – bezpiecznie ominąć albo starać się pokonać. Zaczęłam od uniku: postanowiłam zabić w sobie tę miłość. Byłoby mi łatwiej, gdyby on nie zwracał na mnie uwagi, lecz ja również mu się podobałam. Zresztą wzdychało do mnie pół szkoły. Było mi miło, ale oczywiście traktowałam te szkolne umizgi żartobliwie, nigdy nie przekraczałam granicy przyzwoitości. Żadnych flirtów, aluzji, niedomówień – zastrzega. Aż trafiła kosa na kamień: weszła do IVa, napotkała spojrzenie Adama i straciła rozsądek. Zyskała coś w zamian: siłę. – Wtedy, pierwszy raz w życiu, postanowiłam zawalczyć o swoje szczęście – przyznaje. Zaczęła spotykać się z Adamem. Po kryjomu, ale jak długo można coś ukryć w małym mieście? Plotki o ich romansie dotarły do szkoły i rodziny, gdy Adam już zdał na studia. – Cały świat był przeciw nam. Matka rwała włosy z głowy. Ojciec groził, że mnie wydziedziczy. Rodzice Adama oskarżyli mnie, że deprawuję ich syna – opowiada Marta. – Zwolniłam się ze szkoły, a potem spakowałam walizkę i pojechałam do Adama. Dziś jesteśmy dziesięć lat po ślubie i – wbrew przepowiedniom pesymistów – dobrze nam razem.

Uznali mnie za bigamistkę
Joanna z Lublina
Reklama

Szalona, bez kompleksów – taką Aśkę pamiętają koleżanki z liceum. To ona zdobyła Piotra, klasowego przystojniaka. Po skończeniu studiów wzięli ślub w kościele. Przysięga, którą złożyli, miała jeden feler – nie miała mocy prawnej. – Była jesień 1993 roku, Polska podpisała już umowę konkordatową z Watykanem, ale jej nie ratyfikowała. Efekt? Dla Kościoła byliśmy małżeństwem, ale w świetle prawa – nie. I dobrze, bo już po kilku miesiącach życie z moim mężem stało się piekłem. Gdy pierwszy raz podniósł na mnie rękę, wybaczyłam. Lecz on zaczął to robić codziennie, więc odeszłam – opowiada Joanna. Była młoda, pragnęła miłości. Zaczęła spotykać się z Jackiem, kolegą z pracy. – Okazało się, że jestem w ciąży, wtedy Jacek poprosił mnie o rękę. Zgodziłam się; z prawnego punktu widzenia byłam wolna. Gdy powiedziałam o tym rodzicom, mama prawie dostała zawału. Oburzała się: „Dziecko, dopiero co wyszłaś za mąż! Ślub za ślubem, nawet bez rozwodu? Nie wolno ci tego zrobić! To skandal, bigamia! Ślubowałaś przed ołtarzem jednemu, a teraz bierzesz sobie drugiego?”. „Może poczekaj na unieważnienie ślubu kościelnego”, radziła mi przyjaciółka, gdy znajomi żartowali, że będę miała naraz dwóch mężów. Mogę w obrządku prawosławnym wziąć trzeciego. Czułam się jak przestępca – wspomina. – Pobraliśmy się, choć część rodziny zbojkotowała ślub. Trudno.

Reklama
Reklama
Reklama