Reklama

Joanna i Monika usiadły któregoś dnia przy komputerze z zamiarem znalezienia tam kogoś ciekawego, wyjątkowego. Agnieszka absolutnie nie brała tego pod uwagę, miłość z sieci wydawała się jej niemożliwa. Po prostu prowadziła w internecie swój blog. Każda z historii naszych trzech bohaterek zaczyna się inaczej. Ale łączy je jedno – happy end. Wszystkie żyją w szczęśliwych związkach. I są dowodem na to, że uczucie może zacząć się wirtualnie.
Joanna: Mój „casting” w sieci trwał prawie cztery lata. Nie zastanawiałam się, czy to długo,czy krótko. Teraz patrzę na swojego męża, na dzieci i wiem, że było warto.
Przed monitorem komputera w poszukiwaniu miłości spędziłam sporo czasu. To były początki tych wszystkich randkowych portali. A ja postanowiłam spróbować. Z jednej strony byłam zwyczajnie ciekawa, co może wyniknąć z takiego wirtualnego spotkania, ale z drugiej, nie będę ukrywać – głęboko wierzyłam, że może zdarzyć się coś, co odmieni moje życie, moją sytuację. To był okres, kiedy pracowałam od rana do późnego wieczora. Nie miałam towarzystwa na weekendowe wyjścia czy wakacyjne wyjazdy, więc w zasadzie nie było żadnych szans na poznanie kogoś w realu. Muszę przyznać, że przebywanie na randkowych czatach bardzo szybko mnie wciągnęło, nie obejrzałam się, kiedy przed komputerem spędzałam całe noce. I całe weekendy. Czasochłonne zajęcie. Czekałam, aby wrócić do domu, zalogować się i poszukiwać! O mojej nowej pasji wiedziały tylko najbliższe przyjaciółki. Zresztą po pewnym czasie te, które były w sytuacji podobnej do mojej, zaczęłam namawiać, aby także spróbowały. Naprawdę uwierzyłam, że przy odpowiednim zaangażowaniu można w sieci kogoś ciekawego „wyłuskać”. Oczywiście bardzo ważny jest system rekrutacji! Przyznam, że mój był dosyć brutalny. Nie miałam problemu ani z zaczepianiem facetów – to znaczy bez kłopotu pisałam do nich pierwsza, ani nie miałam oporu, aby szybko kończyć coś, co według mnie nie rokowało. Mój szybki klucz weryfikacji polegał przede wszystkim na tym, że unikałam mailowania do siebie tygodniami. Szybko dążyłam do rozmowy telefonicznej, a następnie do spotkania. Pierwsze „widzenie”– najpóźniej dwa tygodnie od pierwszej wirtualnej wiadomości, od pierwszego kliknięcia. Upierałam się przy tym, bo pierwsze doświadczenia pokazały mi, że czasami pisało mi się z kimś fantastycznie, a potem spotkanie twarzą w twarz okazywało się dużym rozczarowaniem. Mężczyźni często „na papierze” są wygadani, otwarci, pewni siebie, a potem okazują się nieśmiali, rozedrgani, zaburzeni i zakompleksieni. I cisza podczas spotkania aż dudni w uszach. Poza tym pomyślałam sobie, że im więcej panów spotkam, poznam, tym większą mam szansę znaleźć tego naprawdę wyjątkowego. Kierowałam się logiką! Przyznam, że w niektóre weekendy takich spotkań miałam nawet kilka. Oczywiście byłam także świadoma, że być może dla każdego z tych panów ja też w ten weekend jestem jedną z wielu. Na początku trochę mi to przeszkadzało, szczególnie kiedy ktoś choć odrobinę wpadł mi w oko, a potem nawet nie zadzwonił. A to niefajny standard – ci wirtualni panowie nigdy nie dzwonią, aby powiedzieć: „Sorry, nic z tego nie będzie, ale miło było ciebie poznać”. Oni po prostu znikają. Z czasem przyzwyczaiłam się do tych zasad. Sama ich nie stosowałam – grzecznie dziękowałam za dalej. I pamiętałam zawsze o jednym – najważniejsze to nie brać takiego odrzucenia do siebie i z żelazną konsekwencją szukać dalej.
I wtedy napisał on… Połączyła nas wspólna pasja. Oboje kochamy podróże. Janusz skomentował jedno z moich zdjęć z jakiejś wyprawy. Jeszcze wtedy bez żadnego podtekstu.
W tym, co napisał, nie było żadnych banałów. I chyba to zainteresowało mnie najbardziej. Wymieniliśmy ze dwa maile. Potem zadzwonił. Rozmawialiśmy kilka godzin. Był wtedy przed swoją kolejną podróżą. Wiedziałam, że zaraz zniknie na cztery tygodnie. A byłam już trochę zaczarowana, intuicja podpowiadała mi, że to ktoś wyjątkowy. Zjadała mnie ciekawość. Przez cztery tygodnie obserwowałam bez przerwy, czy on się loguje na naszym portalu. Logował się. Bardzo mnie to męczyło. Próbowałam sobie powtarzać, że nie ma co się angażować, że to zbyt wcześnie. Szczególnie że on ewidentnie nadal szukał. Więc sama też pisałam, na przekór sercu, do innych facetów. Z wyjazdu przysłał mi kilka zdjęć, napisał parę razy, ale ja grałam niedostępną. Zresztą grałam ją jeszcze przez chwilę po jego powrocie. W pierwszym tygodniu próbowaliśmy się umówić, nie udawało się nam, bo on miał bardzo dużo pracy. Ja w głębi duszy byłam gotowa spotkać się w każdej sekundzie. Ale kiedy wreszcie znalazł czas i napisał SMS: „Czy spotkamy się dziś wieczorem?”, napełniona sztuczną dumą odpisałam, że nie mam czasu. Spotkaliśmy się dwa dni później. Pamiętam, że po tamtej randce wsiadłam do samochodu, zadzwoniłam do przyjaciółki i krzyczałam do słuchawki: „To ten, to ten!”. Po kilku spotkaniach powiedzieliśmy sobie, że wylogowujemy się z portalu, który nas połączył. Bo już nie musimy dalej szukać. Dzisiaj jesteśmy małżeństwem.
Agnieszka: Dopiero za trzecim razem dałam się namówić Michałowi na spotkanie. Miłość z internetu wydawała mi się niemożliwa. Musiałam zmienić zdanie…
Pochodzę z Chorzowa. Od zawsze byłam wielką fanką piłki nożnej. Prowadziłam blog dotyczący mojej ukochanej drużyny – Ruchu Chorzów. I to od mojego bloga wszystko się zaczęło. Nie szukałam miłości przez internet. Absolutnie nie! To zupełnie nie leży w moim charakterze. Rozmawiać z obcym człowiekiem, spotkać się z obcym człowiekiem? W żadnym wypadku! To był kwiecień 2005 roku. Michał na moim blogu zjawił się całkiem przypadkiem. On, kibic Widzewa Łódź, szukał zdjęć z meczu pomiędzy naszymi drużynami. Odezwał się do mnie na Gadu-Gadu. Pisaliśmy do siebie chwilę. Formalnie wyłącznie w sprawie zdjęć, nie chciałam wdawać się w żadne rozmowy z nieznajomym. Był wyraźnie zafascynowany tym, że kobieta tak lubi piłkę, prowadzi taki „męski” blog. Jednak nasz kontakt się urwał. Zapomniałam o Michale. Minęło trochę czasu... Trzy miesiące później wybierałam się na mecz do Łodzi. Michał dowiedział się o tym z bloga, którego, jak się okazało, cały czas bacznie śledził. Na Gadu-Gadu zaproponował spotkanie. Zamarłam. Miałam wtedy szesnaście lat, na mecz jechałam z tatą. Wiedziałam, że z Michałem się nie spotkam. Co by sobie o mnie pomyślał? Małolata przyjechała na mecz z tatusiem. Okłamałam go. Odpisałam, że spotkanie nie jest możliwe – będę na meczu ze swoim facetem. Oczywiście nie było żadnego faceta. Ale to go nie zniechęciło. Napisał, że chętnie pozna nas oboje. Miał nade mną przewagę: znał moje zdjęcia z bloga, coś o mnie wiedział, ja o nim nic. Zostałam przy swoim zdaniu. Pamiętam, jak jeszcze przed meczem rozglądałam się nerwowo – bałam się, że gdzieś mnie wypatrzy, zobaczy, że jestem z ojcem. Chodziłam opłotkami. Wydawało mi się, że każdy facet, którego mijam, to właśnie Michał. Jakoś się udało i mogłam odetchnąć z ulgą. Znowu nasz kontakt na jakiś czas się urwał. Oboje pojechaliśmy na wakacje. Jednak we wrześniu Michał odezwał się do mnie kolejny raz. Wtedy byłam już naprawdę pod wrażeniem jego konsekwencji. Pomyślałam: „OK, w takim razie niech prześle mi swoje zdjęcie”. Poprosiłam o nie. Dostałam je następnego dnia. I kiedy je zobaczyłam, to… plułam sobie w brodę, że nie spotkałam się z Michałem wcześniej! Pamiętam tamto uczucie bardzo dokładnie. Modliłam się, żeby nie zmienił zdania. Ale jeszcze jedna myśl zaprzątała mi głowę: dlaczego taki fajny facet nie ma dziewczyny? Może jednak ją ma i chce mną tylko się pobawić. Może mam być odskocznią, przygodą na boku?
Michał jest ode mnie pięć lat starszy. To dodawało tej historii jeszcze większej pikanterii. Starszy, mieszkający w innym mieście. A przecież związki na odległość nie mają żadnych szans…
Lecz już wtedy gotowa byłam z nim mailować. I mailowaliśmy – każdego dnia coraz dłużej. Wciąż jednak nie wiedziałam, jak zapytać go o ewentualną dziewczynę. Kiedy pewnego dnia napisał o podróży na mecz do innego miasta, wyraziłam zdziwienie, że dziewczyna nie boi się go tak wypuszczać. Odpowiedział: „Nie ma w moim życiu żadnej kobiety”. Chciałam w to wierzyć i uwierzyłam. Kolejny raz zaproponował spotkanie. Czekałam na nie bardzo. Umówiliśmy się przed meczem, 8 października. On przyjechał z kolegą, ja dla bezpieczeństwa zabrałam koleżankę. Spotkaliśmy się. Nogi ugięły się pode mną, kiedy go zobaczyłam. Uwierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia. Spędziliśmy w tej naszej asyście kilka pięknych godzin. Przytulił mnie na pożegnanie i odjechał. Od tamtej pory rozmawialiśmy codziennie godzinami. Po tygodniu zapytał, czy może przyjechać znowu. Na spotkanie biegłam jak na skrzydłach. To był nasz najdłuższy spacer. Spacerowaliśmy dziesięć godzin. Najromantyczniejsze dziesięć godzin w moim życiu. Od tamtego dnia jesteśmy razem. Cztery lata żyliśmy na odległość, teraz mieszkamy w Łodzi. Mamy dziecko. Już z takim zapałem nie odradzam miłości przez internet. Ona może się zdarzyć.
Monika: Oczywiście można wierzyć, że spotka się kogoś na przejściu dla pieszych, i to będzie początek bajki, ale… według mnie lepiej wziąć sprawy w swoje ręce.
Jestem zadaniowa. Do szukania miłości w internecie też podeszłam zadaniowo. Byłam po nieudanym związku, bardzo dużo pracowałam. Spotykałam się jedynie z gronem dawnych, sprawdzonych przyjaciół, nie miałam więc okazji nikogo poznać. Usłyszałam od koleżanki, że jest właśnie w związku z sieci. Postanowiłam spróbować. Choć przyznam szczerze: nie robiłam sobie wielkich nadziei. Czułam, że w internecie mogą pojawiać się osoby, które niekoniecznie szukają poważnego związku. Gdy zalogowałam się do portalu randkowego, moje przypuszczenia bardzo szybko się potwierdziły. Jedno powiem na pewno: żeby w ogóle móc czegoś tam szukać, trzeba mieć bardzo duży dystans i jeszcze więcej zdrowego rozsądku. W sieci jest bardzo dużo facetów, którzy zabijają nudę, poczucie samotności, leczą kompleksy, wykorzystują naiwność kobiet i dziewczyn. Jest to dla nich cudowny bazar, niekończący się wybór. Ale jeśli szuka się kogoś wyjątkowego, z kręgosłupem moralnym, kto zainteresowany jest miłością na poważnie – da się go znaleźć. Mnie się udało. Oczywiście nie za pierwszym, nie za drugim razem… Miałam swoje kryteria. Po pierwsze: zwracałam uwagę, ile czasu ktoś jest na portalu. Jeśli był dłużej niż rok, wiedziałam, że się tylko bawi. Po drugie: odpadały wszystkie relacje z osobami spoza mojego miasta. Po trzecie: eliminowałam panów, którzy mieli dzieci czy byli rozwodnikami. Po czwarte: on musiał być zdecydowany na ewentualny związek, a nie tylko chcieć seksu. Oczywiście wiedziałam, że mogą to być tylko „klikające” deklaracje, więc jeśli ktoś bał się na przykład podać mi swój profil facebookowy, odpadał. To dla mnie znaczyło, że coś kręci, coś ukrywa. A takich jest w sieci wielu. Nie traciłam czasu na pisanie. Średnio po pięciu mailach chciałam się spotkać i sprawdzić.
Często wyczytujesz z maila to, co chcesz wyczytać. A nadawca może mieć zupełnie inne intencje. Przekonałam się także, że panowie działają w sieci na zasadzie: „copy, paste”, czyli „wytnij, wklej”. To samo piszą do wszystkich kobiet, zmieniając jedynie imię w nagłówku.
Taki mężczyzna zupełnie mnie nie interesował. Nie interesowali mnie też namolni frustraci, którzy potrzebowali być ze mną w stałym kontakcie i zarzucali mnie pięćdziesięcioma mailami dziennie. Jeśli z kimś mailowało mi się dobrze, jeśli odpowiadał mi jego sposób pisania, spotykałam się. I takich spotkań było około dziesięciu. Ile rozczarowań? Siedem na dziesięć. Miałam bardzo dużo szczęścia, Igora poznałam już po czterech miesiącach próbowania. Ale to nie była miłość od pierwszego kliknięcia. Absolutnie nie! Nasze pisanie było fajne, lekkie. Po drugiej stronie czułam normalnego faceta. Widziałam, że się nie bawi, ale tak jak ja naprawdę szuka kogoś na stałe. Wnioskowałam to nie z samych jego deklaracji, ale z tego, w jaki sposób pisał, o czym pisał, o co pytał. Tylko tyle i aż tyle. Dopiero nasze spotkanie przekonało mnie ostatecznie. Daliśmy sobie szansę. Nasza miłość rodziła się bardzo powoli.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama