Reklama

Co znaczy słowo „miłość”? Czy istniej przepis na zakochanie? Po czym poznać, że z tego będzie związek, a z tamtego będą nici? One – Weronika i Małgosia – wiedzą, że nie ma tu sztywnych reguł. Obie żyją w związkach z partnerami, których długo traktowały wyłącznie jak kumpli, przyjaciół. Bo miłość wyglądała według nich inaczej. Zmieniły jednak zdanie…
Weronika: Wcześniej byłam oszczędna w słowach, niewygładzona. Nagle wyrzuciłam z siebie wszystkie żale, a on... nie uciekł.
Pierwszy raz w życiu podeszłam do nowo poznanego mężczyzny inaczej niż zwykle. Bez ciśnienia, bez presji, bez oczekiwań. Nie marząc o cudzie, który odmieni moje życie. Nie planowałam niczego. Nawet przyjaźni. Kompletny luz. Było po prostu miło, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się w nim zakochać. A mam zgoła inne doświadczenia z poprzednimi znajomościami, związkami. Za każdym razem to był wybuch namiętności, kompletny odlot, motyle w brzuchu, trzęsące się przed każdym spotkaniem kolana. Tyle że podobnie gwałtowanie, także z trzęsącymi się nogami, ze łzami i dosyć szybko tamte związki się kończyły. Oczekiwałam, że jeśli to jest takie wielkie bum, musi być wspaniale i na zawsze, na całe życie.
Zaczynałam więc próby lepienia takiego człowieka pod siebie oraz siebie pod niego. To znaczy, na przykład: on musi ubierać się tak i tak, a ponieważ ubiera się inaczej, to ja mu te wybrane przez siebie, pasujące do niego według mnie ubrania kupowałam. Skoro to kandydat na partnera, nie może być taki zwyczajny – musi odpowiednio wyglądać, bo z takim nie będę wstydziła się pokazać. I tak płynęłam. Zazwyczaj w kolejną przepaść. Od Janka ani po Janku niczego się nie spodziewałam, niczego nie oczekiwałam, więc mi nie przeszkadzało, że wygląda „nieodpowiednio”. Kompletnie nie był w moim typie. Ani wygląd, ani styl. Przeciwieństwo mojego księcia z bajki w każdym sensie.
Poznaliśmy się na warsztatach rozwoju osobistego. Fajnie rozmawiało się nam podczas przerw, przed zajęciami. Po pewnym czasie zaczęło się zdarzać, że zostawaliśmy również po zajęciach, aby pogadać. Aż w końcu umówiliśmy się na herbatę, poza zajęciami. I tu też było inaczej. Tamtego wieczoru zrobiłam coś odwrotnego. Czułam już, że nie jestem mu kompletnie obojętna, że mogę trochę się podobać, i chyba postanowiłam go do siebie zrazić. A może sprawdzić, czy da się przestraszyć i, tak jak każdy facet, ucieknie. Wcześniej z każdym mężczyzną byłam oszczędna w słowach, niewygładzona. Teraz, z perspektywy czasu, mam wrażenie, że to była forma eksperymentu. W każdym razie wyrzuciłam na stół wszystkie swoje „brudne” sprawy. Złe emocje, trudne doświadczenia, smutki i zawiłości swojego charakteru. Umiałam to zrobić właśnie dlatego, że nie brałam pod uwagę, iż mógłby to być mój partner. Skoro mi na nim nie zależy, to mogę powiedzieć wszystko. Wyrzuciłam to z siebie, a on… nie uciekł, nie zostawił mnie.
Ciągle jednak go tylko lubiłam. Jak kumpla. Fajny, ciekawy, zdyscyplinowany człowiek. I dlatego się spotykaliśmy. Aż za którymś razem powiedział otwarcie, że oczekuje czegoś więcej. Nadal nie miałam ochoty na wielką miłość, bo nadal on do mojego wyobrażenia o wielkiej miłości nie pasował. Pomyślałam jednak, że romans na trochę wchodzi w grę – dlaczego nie? I znowu powiedziałam mu szczerze, co mnie interesuje i żeby się nie spodziewał, że to będzie trwały związek, że to będzie coś poważnego. Bez żadnych myśli o wspólnym mieszkaniu, deklaracjach. Tylko układ tymczasowy. Póki jest fajnie, spotykamy się, jak przestanie być fajnie, każdy bez żalu idzie w swoją stronę. Nie był zachwycony, ale przystał na moje warunki.
Naprawdę czułam, że to coś chwilowego, bez fundamentu. Przyznam – długo trzymałam się tej wersji. Przed nim i przed samą sobą. Od czasu zawarcia tego „układu” o tymczasowości mijają właśnie trzy lata. Jesteśmy razem. Ostatnio usłyszałam od znajomego coś, co tylko z pozoru nie było miłe. Powiedział: „Weronika, kiedyś byłaś taką trzęsącą się kupką nieszczęścia, a teraz jesteś normalną kobietą!”. Najpierw się obruszyłam, a po chwili podziękowałam za komplement. Przecież tego właśnie szukałam, na to w życiu czekałam. Na ten spokój przy kimś, bez miotania się, szarpania. Z oddaniem, lojalnością, ale bez zabierania sobie swoich „podświatów”, pasji, poczucia wolności, przestrzeni.
To jest pierwszy mężczyzna w moim życiu, dla którego staram się być miła, aby nie odgrywać się na nim za codzienne niepowodzenia, frustracje. Nie używam wielkich słów, nie lubię mówić „kocham”. Janek na szczęście tego na mnie nie wymusza. Słowa, które kiedyś rzucałam na wiatr, zamieniam teraz w czyny. Miłość to codzienne gesty, drobne sygnały. Dostaję je od niego i sama też je wysyłam. To jest najważniejszy człowiek w moim życiu. Przyjaciel, kochanek, ostoja. Powiem tylko jedno: nie zawsze należy słuchać serca. Gdybym go wtedy posłuchała, nie byłoby nas.
Małgosia: Poczułam, że można pokochać przyjaciela. Bez odlotu, wypieków na twarzy. Inaczej, ale równie pięknie.
Los rzeczywiście pisze dziwaczne scenariusze, a po tym, co mnie spotkało, trudno się nie zgodzić z formułą: wszystko w naszym życiu dzieje się po coś… Ta miłość, która nie miała się zdarzyć, zaczęła się na studiach. Od pewnego czasu bardzo chciałam wyjechać przynajmniej na pół roku do Wielkiej Brytanii. Wreszcie udało się zrealizować marzenie. Przez sześć miesięcy studiowałam w Anglii. Byłam zachwycona. To miała być przygoda mojego życia – odmiana, poszerzające horyzonty doświadczenie, które zapewni mi dużo lepszy start na zawodowej ścieżce. Nie przypuszczałam, że wyjazd zdeterminuje inny obszar mojego życia. Czułam się bosko, nowe miejsce, nowi ludzie, wielkie emocje.
W akademiku na jednym piętrze spotykali się ludzie różnych narodowości, o wszystkich kolorach skóry. No i na tym samym piętrze mieszkał on – cudowny Brazylijczyk, Miguel. A dwa pokoje dalej jego dwóch kumpli. W Miguelu zakochałam się do szaleństwa. Po miesiącu schudłam 6 kg. Nie mogłam jeść, nie musiałam spać. Nie w głowie mi była nauka. Często spędzaliśmy czas we czwórkę, z moim facetem i jego dwoma kumplami. Jednego z nich – Luisa, zawsze uśmiechniętego i pomocnego – lubiłam szczególnie. Kiedy Miguel nie miał dla mnie wolnej chwili, co zdarzało się dość często, zawsze pojawiał się właśnie Luis. Pojawiał się również wtedy, kiedy mój facet znikał, a ja miałam uzasadnione podejrzenia, że nie jestem jego jedyną partnerką. Coraz częściej wypłakiwałam się w rękaw Luisowi.
Mój związek się rozpadł. Minęło pół roku i rozjechaliśmy się do domów. Ja ze złamanym sercem. Luis pisał do mnie e-maile i SMS-y kilka razy w tygodniu. Pytał, co u mnie, jak się czuję. Troszczył się. Czułam, że straciłam faceta, ale zyskałam oddanego przyjaciela. Po pewnym czasie Luis napisał, że przeprowadza się do Barcelony, będzie blisko i raz na jakiś czas chętnie ze mną się spotka. Bardzo się ucieszyłam. Kilka tygodni później przyleciał do Warszawy, oczywiście przegadaliśmy całą noc. Potem ja poleciałam do niego na wakacje. Po roku przyjacielskich kontaktów pojawił się w moich drzwiach i powiedział, co do mnie czuje. Kompletnie mnie zatkało, choć moi bliscy – rodzice, przyjaciółka – nie mieli wątpliwości, że z jego strony to miłość. Nie chciałam jednak tego słuchać.
Lubiłam spędzać z nim czas, bardzo dobrze z nim się czułam, miałam do niego pełne zaufanie, ale to trochę za mało na związek. Nie kochałam go, nie wyobrażałam sobie bliskości między nami, intymności. To nie był Miguel, o którym ciągle jeszcze zdarzało mi się myśleć z tęsknotą. Miłość to przecież ogień, namiętność. Byłam tego pewna, co – w odpowiedzi na miłosne wyznanie Luisa – powiedziałam mu szczerze. Ze łzami w oczach odmowę przyjął do wiadomości. Tak przynajmniej mi się wydawało. Nie wiedziałam jeszcze, że miał już w Warszawie pracę, wynajęte mieszkanie, że postawił wszystko na jedną kartę, że jest zdeterminowany, aby być ze mną. Ten pierwszy raz zdarzył się po imprezie u moich znajomych. Luis odwiózł mnie do domu, odprowadził pod drzwi i pocałował. Byłam po kilku kieliszkach wina i pierwszy raz nie powiedziałam: „nie”. Został na noc. Gdy obudziłam się przy nim rano, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu nie miałam chęci wyrzucić go z łóżka. Czułam się dobrze, czułam się bezpieczna. Pierwszy raz od ponad dwóch lat. Nadal w moim brzuchu nie latały motylki, ale pomyślałam, że może warto spróbować czegoś innego.
Może związek nie musi zaczynać się tym obezwładniającym uczuciem opętania? Po raz pierwszy pomyślałam, że go naprawdę kocham, gdy wziął na ręce naszą nowo narodzoną córeczkę. Przytulił ją, a ja poczułam, że to właśnie miłość, że można zakochać się w kimś po latach, że można pokochać przyjaciela. Bez odlotu, wypieków na twarzy. Inaczej, ale równie pięknie.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama