Reklama

Żyjąc w konsumpcyjnej rzeczywistości, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wszyscy próbują nas nabrać. Korporacje, media, homeopaci, wróżki i politycy. I nawet nie chodzi o to, by się nie dać (trudne ;-)), lecz o to, by rozpoznać, kiedy ktoś próbuje nami sterować lub uraczyć stekiem bzdur. Trening samoobrony intelektualnej jest równie prosty, jak przećwiczenie podstawowych chwytów judo, a najważniejszym narzędziem jest tu krytyczne myślenie. Czyli? Nie wolno przyjmować bezrefleksyjnie wszystkiego, co przeczytamy/zobaczymy/ usłyszymy. Naszym zadaniem jest sprawdzanie tych informacji (nawet w kilku źródłach), weryfikowanie przedstawianych nam obliczeń i tropienie pułapek logicznych. Te zaś czają się wszędzie: w słowach, liczbach, reklamach. Ćwiczę krytyczne myślenie od miesiąca i mam wrażenie, że mój mózg – terytorium, o które wszyscy konkurują – jest coraz bezpieczniejszy. Dziękuję, profesorze Baillargeon! Oto subiektywny miniprzewodnik, jak (przynajmniej próbować) nie dać się oszukać.
Nabieranie na ekranie
Media nie tyle sprzedają informacje ludziom, ile sprzedają ludzi reklamodawcom. Ten mechanizm wyjawił w swojej książce Patrick Le Lay, jeden z szefów TF1 (pierwszego programu telewizji francuskiej): „Aby reklama działała, potrzebny jest mózg widza. Powołaniem naszych programów jest udostępnienie ich, czyli zabawianie odbiorców między przerwami na reklamę. My sprzedajemy Coca-Coli dostępny czas ludzkiego mózgu”. Przygnębiające? Prawdziwe! Po prostu lekkie programy (np. wszelkiego rodzaju show z gwiazdami w roli tancerzy, kucharzy, itd.) robi się po to, by nasz mózg nie zmęczony ich oglądaniem lepiej przyswajał „gęstą treść” z reklam emitowanych w ich trakcie. Nie dziwi cię to, że bloki reklamowe w tych programach są wyjątkowo długie? Co zrobić z tą wiedzą? Możesz nadal bez najmniejszych wyrzutów sumienia oglądać ulubione show. Gdy wiesz, że to tak właśnie działa, moc rażenia reklam jest już w twoim przypadku osłabiona. Jeśli chodzi o same reklamy, wiemy oczywiście, że trochę nas oszukują. Że zawsze powinniśmy zachować czujność, bo nawet te najfajniejsze nie powiedzą nam, co w tym produkcie jest złego i posługują się tanimi psychologicznymi sztuczkami. Ale najgorsze jest to, że dążą do zaszczepienia potrzeb, których nie mamy!
Miejskie mity
Znowu to zrobiłam! Dałam się nabrać na opowieść o dziecku porwanym w centrum handlowym, które szczęśliwie odnaleziono, choć już otumanione lekami było przygotowane do pobrania organów. W domu, gdy własne dzieci oddelegowałam bezpiecznie do łóżek, emocje ustąpiły rozsądkowi na tyle, by w tej grającej na uczuciach historii rozpoznać jedną z tzw. miejskich legend. Znacie opowieści o żyletkach przyklejanych w basenowych zjeżdżalniach albo maybachu ojca Rydzyka? To właśnie przykłady miejskich mitów, wędrujących z ust do ust i utrwalanych przez kulturę popularną. Prawie zawsze opowiadający je twierdzą, że dotyczą one przyjaciela ich przyjaciela. Gdy spróbujesz dojść, czyja konkretnie to historia, trafisz na ślepą uliczkę: przyjaciel przyjaciela nie istnieje albo zna tę opowieść od swojego przyjaciela. Gdy następnym razem usłyszysz: „znajomy mojego znajomego...”, będziesz już wiedziała, co namierzyłaś. Bzdurę, w którą, mam nadzieję, nie uwierzysz.
Horoskopy i nie tylko
Poniedziałkowy ranek w pracy zaczynam od lektury horoskopu. Zawsze coś się zgadza. Teraz wiem, że to „coś” to efekt Forera. Profesor psychologii Bertram R. Forer w latach 40. zeszłego wieku przeprowadził fascynujący eksperyment. Poddał swoich studentów testowi osobowości i zapoznał ich z jego wynikami. Studenci mieli ocenić, czy opis do nich pasuje. Wszyscy uznali, że opinie na ich temat były bardzo wnikliwe i supertrafne. No, cóż... W rzeczywistości Forer przepisał z gazetowych horoskopów po kilka przypadkowych zdań, połączył je w zgrabną całość i wszystkim rozdał ten sam opis. Mogli tam wyczytać m.in.: „Zewnętrznie wydajesz się zdyscyplinowany, ale wewnątrz masz skłonności do niepokojów i lęków. Pragniesz, by inni cię lubili i jesteś krytyczny wobec siebie, itd”. Do mnie też pasuje. A do ciebie? Efekt Forera to skłonność do odnajdywania się w mętnych i ogólnych charakterystykach czy analizach, które tak naprawdę pasują do każdego. A gdyby studentów oceniał ktoś inny, nie autorytet? Też by uwierzyli?
Pułapki autorytetów
Wpadamy w nie bardzo często, bo warto słuchać „mądrzejszych od nas”, ale to nie zwalnia od obowiązku samodzielnego myślenia. Zakładamy, że autorytet (fachowiec) wie, o czym mówi. Ale zdarzają się przecież sytuacje, że autorytet wypowiada się w nieznanej mu dziedzinie albo ktoś ukrywa za pseudonaukowym żargonem to, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Zawsze, gdy ktoś zaczyna używać „specjalistycznej” terminologii, warto przypomnieć sobie o zabawnym eksperymencie z lat 70.: doktor Fox wygłosił odczyt dla 55 osób z wyższym wykształceniem (lekarzy!), a słuchacze ocenili wykład jako fantastyczny i odkrywczy. Odczyt był zaś stertą niewiarygodnych bzdur, a dr Fox – przebranym za naukowca aktorem. Założył znoszoną marynarkę w kratkę i przybrał pewny siebie, „naukowy” ton. Wniosek? Przekaz, nawet bezsensowny, ale wygłoszony przez autorytet, staje się dla nas ważny i zrozumiały. Czy nie na tym bazują reklamy środków farmakologicznych, w których występuje „doktorek” – osoba w białym fartuchu, mówiąca spokojnym, wzbudzającym zaufanie głosem?
Martwa ryba płynie z prądem
Czasami nie potrzebujemy autorytetu, by wyłączyć samodzielne myślenie. Wystarczy obecność grupy. W eksperymencie Solomona Ascha poproszono ośmioosobowe grupy o porównanie linii na dwóch kartkach. Na pierwszej kartce widniała 20-centymetrowa linia. Na drugiej były trzy linie długości 15, 20 i 25 cm. Zadanie polegało na wskazaniu, która linia na drugiej karcie ma tę samą długość, co ta na pierwszej. Banalne! Teraz wyobraź sobie sytuację, że przed tobą odpowiadają inni, a ty jesteś ostatnia. O dziwo, wszyscy przed tobą udzielają nieprawidłowych odpowiedzi, wskazują złą linię. Co zrobisz, gdy przyjdzie twoja kolej? Ponad 1/3 badanych w naszej sytuacji podzieli pogląd grupy (mimo że jest błędny, a grupa została wcześniej ustawiona). Samodzielne myślenie jest bezcenne, choć czasami... nam się nie chce? Słowa są najwdzięczniejszym sposobem zaciemniania rzeczywistości. Ale też najłatwiejszym do wytropienia. Trzeba szczególnie uważać na te, które są używane do opisywania najbardziej kontrowersyjnych tematów.
Uwaga na język
Weźmy aborcję. Nieważne, jakie stanowisko zajmiesz: będziesz za albo przeciw życiu, za albo przeciw wolności wyboru. Raczej wolałabyś nie stawać po żadnej ze stron? Przeciętna osoba, tyle że krytycznie myśląca, błyskawicznie rozpoznaje eufemizmy, czyli słowa służące do maskowania lub złagodzenia niemiłych faktów. I wiesz, że do niczego ta dyskusja nie prowadzi, a jedynie ilustruje właściwości języka, które umożliwiają wprowadzanie nas w błąd. Weźmy choćby osoby zatrudnione do sprzątania biur. Kiedyś nazywane były sprzątaczkami, dziś – cleaning managerami. Ludzie na poślednich stanowiskach w supermarkecie to asystenci sprzedaży. A spotkałaś się ze „złodziejskimi” słowami? To te, które okradają komunikat z treści. Na pewno zdarzyło ci się otrzymać SMS-a: „gratulujemy, wygrałaś BMW”. Hm, brzmi nieźle, ale nic dla ciebie nie oznacza. Nawet dalej nie czytasz: „odeślij tylko...”. Inne przykłady: „produkt m.in. przyczynia się do...”, „badania sugerują, że...”. To zdania, które nie niosą żadnych konkretów, są puste jak wydmuszki.
Sztuka oszustwa werbalnego
Jeśli chcesz wzmocnić swoją samoobronę intelektualną, warto poćwiczyć też sztukę rozpoznawania pułapek logicznych. Nazywa się je sofizmatami i mamy z nimi do czynienia wtedy, gdy ktoś celowo ma zamiar wprowadzić nas w błąd. Jeden z najczęstszych to dylemat pozorny. Zdarza się, gdy ktoś stawia przed tobą dwa rozwiązania, oba złe, a ty zastanawiasz się, które wybrać, i tak się na tym fiksujesz, że nie widzisz mnóstwa innych istniejących rozwiązań. Ten chwyt najczęściej wykorzystują politycy. Najpierw przedstawiają karykaturalne, ośmieszone stanowisko przeciwnika, a potem, jako cudowną alternatywę, swoje. Innym trikiem jest tzw. argumentum ad populum, czyli: skoro wszyscy to robią, jest to OK. Ten sofizmat króluje w reklamie – „pokolenie” jakiegoś napoju, samochód X: „miliony kierowców nie mogą się mylić” itd. Działa na ciebie? Często się na tym łapię ;-).
Liczby oswojone
Powiedzenie Einsteina: „Nie martw się swoimi problemami z matematyką, zapewniam cię, moje są jeszcze większe”, zawsze poprawiało mi humor. Choć jeszcze niedawno martwiłam się, że poziom mojej wiedzy matematycznej nie pozwoli mi się obronić przed tym, co różne osoby mówią do mnie, używając wielkich cyfr. A przecież dziś nieustannie jesteśmy bombardowani danymi, które powinniśmy umieć ocenić (choćby to, czy są prawdziwe, czy nie). Spokojnie, to czego nauczyłaś się w szkole, powinno wystarczyć. Kiedy mowa o naprawdę dużych liczbach, sprawdzaj zawsze, czy są adekwatne. Podstawowa maksyma samoobrony intelektualnej brzmi: „Chwileczkę, muszę to policzyć, w końcu od czego mam kalkulator w telefonie”. Spróbujemy? Jeden z polityków oświadczył, że z powodu amerykańskiego embarga wobec Iraku od dziesięciu lat co godzinę umiera tam 2 tys. dzieci. Liczysz i wychodzi ci, że w ciągu tych dziesięciu lat życie straciło tam 17,5 mln dzieci. Jak to możliwe w kraju liczącym 20 mln mieszkańców? Nie daj się przerazić gigantycznym liczbom. W ekonomii, astronomii i innych dziedzinach często spotykamy się z wielkimi liczbami, ale nasza umiejętność wyobrażenia ich sobie jest ograniczona. Czy informacja, że budżet państwa polskiego w 2011 roku wynosi 313 mld zł, coś ci mówi? Mnie absolutnie nic. Ale gdyby policzyć, ile torebek Prady można by za to kupić, kwota nabrałaby realnych kształtów. Wystarczy, że dokonamy prostych obliczeń: gdybyś żyła 80 lat, przepuściłabyś budżet państwa, wydając 102 mln dziennie! Bosko, prawda?
Dane z kapelusza?
George Wells, autor powieści science fiction, przepowiadał, że pewnego dnia znajomość statystyki stanie się nam równie niezbędna, jak czytanie oraz pisanie. I stało się. Statystyka, rachunek prawdopodobieństwa są dziś narzędziami, dzięki którym możesz policzyć np., że twoje szanse wygrania w totka to 1 do 14 mln. Czy masz wykupić ubezpieczenie, czy nie? Jakie są szanse, że zostaniesz alkoholiczką, pijąc kieliszek wina dziennie? Statystyka może opisać wszystko. Ale... zawsze gdy widzisz liczby, badania, porównania, zadaj sobie pytanie: kto je zebrał i w jakim celu. Mogą być wszak tylko wycinkiem, którego opis nie sprawdza się w odniesieniu do całości. Nie traktujmy liczb jako świętości, bo często są wynikiem czyjegoś wyboru dokonanego z jakichś powodów. Uważaj na dane oderwane od rzeczywistości. Kiedy słyszysz, że „95% ankietowanych preferowało produkt X”, zamiast pędzić, by go natychmiast kupić, usiądź i zadaj sobie kilka pytań. Ile osób ankietowano: 100 czy 5? Co oznacza „preferowali”? Między czym mogli wybierać: reklamowaną rzeczą a czymś bardzo kiepskim? A tak w ogóle, liczą się twoje upodobania, a nie 95% jakichś ludzi!

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama