Reklama

Tu nie ma mowy o kompromisie, tu jest klasyczna sytuacja rodem ze scenariusza romantycznej komedii: musisz wziąć mnie takiego, jaki jestem, kochanie. – Co możemy zrobić? – pyta Dominika, patrząc porozumiewawczo na siostrę. – Są tylko dwie możliwości: kochać albo rzucić! – odpowiada bez zastanowienia Maria. – My rzucić nie chcemy. W tej biegunowości jest duża siła. Chyba wystarczy przestać oczekiwać cudu i do codzienności podejść z dystansem. Mrużymy oczy i kochamy. A sprawy organizacyjne bierzemy w swoje ręce. Przecież tak naprawdę to bardzo lubimy stać za sterem. Obie jesteśmy do bólu perfekcyjne. Może kiedy żyje się z takimi kobietami jak my, automatycznie oddaje się odpowiedzialność w ich ręce – dodaje.
Są wesołe, otwarte, o genialnym poczuciu humoru i wyglądają na szczęśliwe w małżeństwach. Mimo że czasami opadają im ręce. Dla nas wybrały historie, które im się przydarzyły – crème de la crème z kilkunastoletnich związków. Z czułością jednak i ciepłem w głosie podkreślają, że ich mężowie są cudownymi mężczyznami i, co dla nich ważne, także wspaniałymi ojcami.
Marysia: Zazwyczaj jest tak, że kiedy poznajemy ludzi, zwłaszcza swoją drugą połówkę, najczęściej pociąga nas to, co jest kompletnie inne niż my sami. Tak było u mnie. W pierwszej fazie związku fascynacja odmiennością przybrała gigantyczne rozmiary. Nie przerażała mnie totalna nieporadność mojego przyszłego męża. Powiem więcej: z perwersyjnej wręcz przyczyny bardzo mnie to pociągało. Pamiętam, jak rozmawiałyśmy o tym z Dominiką. Bo obie mniej więcej w tym samym czasie poznałyśmy naszych bujających w obłokach mężczyzn.
Dominika: Wydawali się nam wyjątkowi, niepowtarzalni, uroczy – właśnie z powodu tej swojej życiowej nieporadności. Tej, która z czasem – gdy motylki zakochania ulatują z brzucha – zamienia się w, powiedzmy szczerze, mniej cudny i sielankowy obraz.
Marysia:Zwłaszcza że my wszystko musimy mieć zawsze przemyślane: do tyłu, do przodu i w bok – kilka wariantów na każdą ewentualność. Pracuję zawodowo dość intensywnie, urodziłam troje dzieci. I wszystko ogarniam: wakacje zaplanowane pół roku wcześniej, książki dla dzieci kupione z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, przetwory na zimę mam przygotowane. A mój mąż? Jest jak wolny ptak szybujący po błękicie. Owszem, ciałem obecny, może nawet pozytywnie nastawiony do moich planów, ale jeśli chodzi o zaangażowanie umysłu w organizację naszego życia – nie istnieje.
Jak się okazało, Jacek cierpi na pewną chorobę, którą nazywam… syndromem schodów. Przykład? Bardzo proszę. Coś z ostatnich wakacji. Siedzimy na pięknym tarasie, patrzymy na ocean, a mnie nachodzi ochota na lody. Proszę więc swojego ukochanego (który, co warto zaznaczyć, jest wypoczęty, wyspany i zrelaksowany) o przysługę. Zgadza się z radością. Podejmuje wyzwanie. Proszę więc o lody bananowe i śmietankowe. Zaznaczam przy tym, że nie lubię truskawkowych oraz czekoladowych. Podkreślam to wyraźnie i powtarzam jeszcze kilka razy (co spotyka się z jego irytacją: „Przecież nie jestem idiotą!”), kiedy mój mąż oddala się w stronę baru przy basenie. Do pokonania ma dwanaście schodków. Mija kilka minut, Jacek wraca. Dostaję trzy kulki: śmietankową, czekoladową i truskawkową. Trudno uwierzyć, prawda? A jednak.
Sytuacja domowa, jedna z tysiąca. Mąż idzie po schodach na górę, a ja nie mam czystego ręcznika, wołam zatem, żeby go przyniósł, wracając. Stoję z mokrymi rękami minutę, dwie, trzy, pięć i krzyczę: „Schodzisz z tym ręcznikiem, do cholery?”. „A miałem iść po ręcznik?”, odpowiada ze zdziwieniem.
Długo myślałam o tych zachowaniach w typowy kobiecy sposób: „Gdyby mnie kochał, pamiętałby, o co go proszę, co mówię. Widocznie kompletnie mu na mnie nie zależy”. Ale dzisiaj, po kilkunastu wspólnych latach, już wiem: po przemierzeniu tych kilku schodów on naprawdę nie pamięta, czego od niego chciałam. Taka przypadłość. Ktoś jest sknerą, a ktoś zapomina odebrać dziecko ze szkoły. Tak, to też mu się zdarzyło.
Dominika: Czasem z Marysią nawet rywalizujemy w tych potknięciach naszych mężów. Panowie zwykle idą łeb w łeb, ale czasem któryś z nich wyprzedzi tego drugiego. Pamiętam pewne święta Bożego Narodzenia. Wybieraliśmy się do rodziny, do Wielkiej Brytanii. Ja z malutką córeczką leciałam samolotem, a mąż miał dojechać samochodem, zabierając nasz bardzo duży bagaż. Rodzina jest liczna, miałam więc przygotowany, uzbierany przez blisko pół roku wór prezentów. Wyjeżdżając z domu, postawiłam pakunki przy drzwiach. Tomek był wściekły, powtarzał, że to zawalidroga i do wyjazdu będzie się o nie potykał.
Nauczona doświadczeniem, wolałam jednak postawić bagaż w progu, „na oczach”, z ogromną kartką: „Nie zapomnij”. Przezorny zawsze ubezpieczony. Tak mogłoby się wydawać…
Poleciałam. Rozmawiałam z mężem przez telefon jeszcze wiele razy, za każdym powtarzałam, tak na wszelki wypadek: „Kochanie, nie zapomnij!". Mało tego, w dniu jego wyjazdu zapytałam, czy już wszystko jest w samochodzie. W odpowiedzi padło ulubione zdanie naszych mężów: „Masz mnie za idiotę?!”. Tomek dotarł w Wigilię rano. W bagażniku nie było niczego, poza kołem zapasowym... W popłochu biegałam po sklepach.
Gdy opowiadam o tym, nikt nie chce mi wierzyć. No bo jak to możliwe, że np. na promie Tomek nie przypomniał sobie, że jedzie samochodem, a nie poleciał z nami właśnie dlatego, że miał zabrać z domu furę rzeczy?!
Marysia: Ta historia jest zabawna, ale nie robi na mnie takiego wielkiego wrażenia. Ja pamiętam coś innego. Wtedy rzeczywiście poczułam, że mój Jacek nie jest wcale taki zły. Tomek zdecydowanie go przebił...
Dominika: Chyba wiem, o czym mówisz. O historii związanej z moim porodem. Dzisiaj wydaje się ona zabawna, ale wtedy wcle nie było mi do śmiechu. Miałam chęć rozerwać męża na kawałki i zaraz potem rzucić bez żalu! Kiedy poczułam pierwsze skurcze, powiedziałam Tomkowi, że chyba się zaczyna i warto ruszyć do szpitala. Na miejscu okazało się, że akcja porodowa będzie się rozwijać powoli i może potrwać jeszcze kilka godzin. Zaproponowałam więc, aby pojechał do domu i przespał się trochę, bo w końcu przed nami było poważne wyzwanie.
Chętnie podchwycił mój pomysł. Tylko że zamiast do domu pojechał... ponad 400 km, aby kupić motocykl. Co mu wtedy odbiło, nie wiem do tej pory! Potem tłumaczył, że to był impuls. Tomek przeczytał w internecie ogłoszenie o okazyjnej sprzedaży motocykla, pomyślał, że akurat jest wolna chwila, czmychnął więc przez pół Polski.
Gdy już wrócił, wyczerpany przygodą padł. Nie dodzwoniłam się do niego. Przespał narodziny naszej córki, a do mnie, aby dodać mi sił, przyjechała siostra.
Zawsze z Marysią sobie powtarzamy: na szczęście możemy na siebie liczyć, gdy nasi panowie siedzą na swoich chmurkach. Dosyć długo miałam podobny problem, o którym wspominała siostra – traktowałam te wszystkie numery Tomka jak atak na mnie i na naszą miłość. Oduczenie się tego zajęło mi kilka lat. Gdyby się nie udało, nie wytrzymałabym. Dystans i poczucie humoru są tu sprawą kluczową.
Jeżeli kochasz takiego „Dyzia” kompletnie oderwanego od rzeczywistości, to po pierwsze, musisz wziąć sprawy w swoje ręce, po drugie, jesteś zmuszona do wyszukania strategii przetrwania. Naszą – siostry i moją – strategią jest humor. Czasami zastanawiamy się, czy nasi mężowie nie są przypadkiem z jednej matki, a jeden z nich nie został po prostu oddany do adopcji!
Marysia: Jeszcze nikomu z tego się nie zwierzałam... Pewnego dnia, gdy Jacek znowu doprowadził mnie do szału, zmieniłam jego imię w telefonie komórkowym na… Jacek Idiota! Zrobiłam to pod wpływem wzburzenia, ale okazało się, że zadziałałam bardzo pragmatycznie. Teraz za każdym razem, gdy Jacek dzwoni do mnie – najczęściej po to, żeby przyznać się, że znowu o czymś zapomniał, czegoś nie załatwił – na moim ekranie wyświetla się napis: Jacek Idiota. A ja, gdy tylko na niego spojrzę, zaczynam się śmiać. To w mig rozładowuje napięcie.
Już nie mam żadnych wymagań w stosunku do Jacka, tylko uśmiecham się pod nosem. Komuś może wydawać się to niefajne, pozbawione miłości. Ale tak nie jest, powiedziałabym raczej: to wyraz czułości. Mąż mnie rozbraja swoim roztargnieniem, a ten napis dodatkowo „rozpuszcza” moje nerwy, całkiem mnie rozmiękcza.
Dominika: Teraz już cię rozmiękcza. Przypominam sobie komunię twojego syna: wtedy nie byłaś jeszcze taka spokojna. Marysia jak zwykle miała wszystko przygotowane. Dom udekorowany, kilka popisowych dań w lodówce (żaden catering nie wchodzi w grę!). Zaproszona cała rodzina, a garnitur dla Stasia kupiony trzy miesiące wcześniej. Jedyny wkład Jacka w tę całą uroczystość to odebranie spodni od garnituru syna – były za długie, moja siostra oddała je więc do przerobienia. Oczywiście powtarzała mężowi ze sto razy, aby spodnie odebrał, aż w końcu usłyszała, że przecież już wiszą w szafie. Dziwię się, że nie sprawdziła…
Nie zapomnę wieczoru poprzedzającego uroczystość. Siedzimy z Marysią na kanapie, wszystko zapięte na ostatni guzik. Prosimy Stasia o próbę generalną: niech przymierzy garnitur. Mały idzie do siebie, wraca po chwili w... koszuli i marynarce. „Mamusiu, a gdzie są spodnie?”. W tym momencie Jacek, który siedzi w drugim pokoju, zrywa się i jak strzała przelatuje przez salon, wypada z domu, wsiada do samochodu i odjeżdża z piskiem opon.
Jest sobota, godzina 21… Moja siostra tylko przełyka ślinę.
Marysia: I jak go rzucić? Pozostaje mi tylko kochać, kochać…

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama