Reklama

Badania dowodzą, że to, czego pragniemy, o czym marzymy, automatycznie zaczyna wydawać się nam bardziej prawdopodobne. Sądzimy, że mamy o 15 proc. większe szanse niż inni, że przydarzy nam się coś pozytywnego, a o 20 proc. mniejsze, że spotka nas coś złego. Wierzymy, że okradziony może zostać sąsiad, ale nie my. Ufamy, że kandydat, którego popieramy w wyborach prezydenckich, ma większe szanse na fotel niż ten, którego poparł nasz znajomy. Racjonalnie – niemożliwe. To dlaczego w praktyce tak często zdarza nam się przymykać oczy na fakty? Ponieważ chcemy czuć się bardziej szczęśliwi, wartościowi, mądrzejsi, wyjątkowi. I w zasadzie nie ma w tym nic dziwnego ani złego, chyba że „ograniczanie naszego pola widzenia” zaczyna przekraczać granicę bezpieczeństwa. Potem oszukujemy. Siebie i innych. Owszem, myślenie życzeniowe bywa zbawienne. Chorzy optymiści szybciej wracają do zdrowia. Ale myślenie życzeniowe bywa też bardzo niebezpieczne. Życiowi optymiści na przykład o wiele łatwiej podejmują ryzyko. W pierwszym wypadku można dużo wygrać, w drugim można wiele stracić.
Błędne mechanizmy oceny działają na wielu płaszczyznach naszego życia i na wiele sposobów ulegamy rozmaitym złudzeniom.
Chcemy wierzyć, że życie jest sprawiedliwe. Że zło spotyka złych ludzi, a dobrzy pozostają bezpieczni
Sylwia, 38 lat: „Ostatnio okradli piwnice trzech mieszkań w mojej kamienicy. Pojawił się pomysł, żeby grupowo założyć dodatkowe specjalne zabezpieczenia. Chyba jednak się na to nie zdecyduję, w końcu mnie nie okradli. Mam wrażenie, iż ci sąsiedzi zadają się z bardzo dziwnym, szemranym towarzystwem. I jestem prawie pewna, że włamania do nich nie były przypadkowe”.
Ugruntowana wiara, że dobrym ludziom zdarzają się dobre rzeczy, a złe tylko ludziom złym, ma nam zapewniać poczucie bezpieczeństwa. Konsekwencje tego zjawiska obserwujemy codziennie. Zgwałcone kobiety bywają obwiniane o to, że same sprowokowały swojego oprawcę. Po co tam poszła, po co pomalowała usta na czerwono, pewnie była ubrana zbyt wyzywająco, mało przekonująco dała znać, że nie ma ochoty na ten kontakt. Kiedy wyrządzimy komuś przykrość, potrafimy mechanicznie zrzucić winę na niego. Robimy to niemal podświadomie. Znajdujemy milion powodów, że ten ktoś sobie na takie nasze zachowanie po prostu zasłużył. W ten sposób uwalniamy się od burzących nasz spokój wyrzutów sumienia.
Chodzi o to, żeby utrzymać w mocy zasadę „zło za zło, dobro za dobro”. Wtedy możemy wierzyć, że jeśli my sami będziemy postępować słusznie, nie przydarzy nam się nic przykrego. Tyle że wiara w sprawiedliwy świat jest właśnie jednym ze złudzeń, którym nagminnie ulegamy! Bo przecież dobrzy ludzie giną na pasach na zielonym świetle, a pijani piraci za kółkiem unikają kary.
Potrafimy niewłaściwie interpretować zachowania innych ludzi, bo mamy problem z poczuciem własnej wartości

Sonia, 43 lata: „Zastanawiam się od jakiegoś czasu, dlaczego wszyscy w pracy tak dziwnie mi się przyglądają. Czy rozmazał mi się makijaż, poszło oczko w rajstopach, czy może widać, że mam kłopoty z mężem. A tak bardzo starałam się to ukryć”. Ile razy widzimy, kiedy ktoś reaguje nerwowo, bo chwilę dłużej zatrzymaliśmy na nim wzrok? Nie było w tym żadnej intencji, czysty przypadek, zwykły uśmiech traktowane są jako zmasowany atak złośliwości. Dlaczego? Bo nie czujemy się bezpiecznie. Boimy się oceny, nie radzimy sobie z kompleksami, więc w oczach każdego widzimy to, co w naszej głowie urasta do olbrzymich rozmiarów. Takie scenariusze potrafimy budować na zawołanie.
Wpadamy w pułapkę pierwszego wrażenia, a decyzji podjętych na jego podstawie bronimy jak lwy!
Anka, 32 lata: „Ponad rok temu pokochałam kogoś. Uroczego, wrażliwego, inteligentnego, dowcipnego mężczyznę. Miałam wrażenie, że spotkałam może nie ideał – bo przecież jestem myśląca i wiem, że ideałów nie ma – ale byłam pewna, że wyróżniona przez los, trafiłam na swoje przeznaczenie. Optymalne zestawienie dusz i charakterów. Swoją, patetycznie mówiąc, drugą połowę. Dzisiaj nie jestem w stanie odnaleźć w nim nawet połowy tamtych cech. Nie wiem, jak to możliwe. Można by powiedzieć, że to normalne: mija faza zauroczenia i każdy grzecznie schodzi na ziemię. Można by powiedzieć – zmienił się. Problem polega na tym, że wszyscy moi bliscy – rodzina i przyjaciele – mówią: »On od początku taki był, tylko ty widziałaś kogoś innego«. Z perspektywy czasu rzeczywiście dostrzegam: dość szybko pojawiły się sygnały, że nie jest tak różowo, ale ja nie chciałam ich widzieć”. Chcemy być mądrzy, konsekwentni w swoich wyborach. Przecież wycofywanie się z nich oznaczałoby zaprzeczanie samemu sobie. Chcemy widzieć siebie nieomylnymi. To naturalne, tyle że zbyt często robimy to kosztem zniekształcania, deformowania faktów. Teoretycznie, zanim podejmiemy decyzję, powinniśmy rozważyć wszystkie za i przeciw. Zrobić w myślach tabelę wad i zalet, a potem wybrać. Tymczasem badania wskazują, że na samym początku, zanim poznamy niezbędne dane, nieświadomie już podejmujemy jakąś decyzję. Tylko na tym etapie jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy. Potem działamy trochę na zasadzie domina. Kolejne kroki wykonujemy automatycznie. Naginamy rzeczywistość tak, by utwierdzić się w przekonaniu, że właśnie ta opcja jest dla nas najlepsza. Z pasją wyolbrzymiamy więc zalety wybranego obiektu, zarazem podkreślając wady każdego innego ewentualnego wyboru. W ten sposób umacniamy się w przekonaniu, że wybraliśmy właściwie. Opiekujemy się poczuciem własnej wartości. I, niestety, okazuje się, że nie ma znaczenia, czy kupujemy nowy odkurzacz, mikser, samochód, czy wybieramy sobie mężczyznę „na całe życie” – przy podejmowaniu każdej z tych decyzji mogą rządzić nami podobne mechanizmy. Monika, 30 lat: „Nie zapomnę pierwszego dnia w mojej starej pracy. Iza zrobiła na mnie najgorsze wrażenie z całego zespołu. Chłodna, powiedziałabym nawet lodowata, przesadnie pewna siebie. Pomyślałam: »Jak można aż tak zadzierać nosa, mam nadzieję, że nie będę musiała siedzieć z nią w jednym pomieszczeniu«. Minęło osiem lat. Iza to mój najbliższy, sprawdzony, oddany przyjaciel. Gdybym nie wycofała się ze swojego pierwszego wrażenia, bardzo wiele bym straciła”.
Tzw. efekt halo, nazywany także efektem pierwszego wrażenia, działa na samym początku znajomości. To skłonność do wytwarzania sobie opinii o nowo poznanej osobie w bardzo krótkim czasie (nie jest on dokładnie zmierzony, ale przyjmuje się, że to przedział od kilkudziesięciu sekund do kilku minut). Wystarczy znać te dość zaskakujące dane, aby wiedzieć, jak niska musi być rzetelność takiej oceny. Bo zdarza się przecież, jak w przypadku Anki, że ktoś, kto w pierwszej chwili wywarł na nas piorunujące wrażenie, po bliższym poznaniu mocno i boleśnie rozczarowuje. I odwrotnie, jak u Moniki – ktoś, z kim w pierwszej chwili nie chciało się mieć nic wspólnego, po pewnym czasie okazuje się bardzo nam bliskim człowiekiem.
Za wszelką cenę staramy się określić przyczyny zdarzeń, o których się dowiadujemy. Nawet jeśli nasze wyjaśnienie nie jest prawdziwe, zostajemy przy nim. Bo... musimy wiedzieć, „jak było”
Austriacki psycholog Fritz Heider, uznawany za ojca teorii atrybucji, stwierdził, że wszyscy funkcjonujemy jak psychologowie amatorzy, którzy próbując zrozumieć zachowanie innych ludzi, składają cząstki informacji tak długo, aż dotrą do sformułowania rozsądnego i pełnego wyjaśnienia lub przyczyny. „Wiesz, nie dziwię się, że znowu ją zostawił. Myślę, że ona już nigdy nie ułoży sobie życia. Mając taką biografię, tak patologiczne dzieciństwo, nie da się normalnie funkcjonować”. Jest teoria, kompletna, można spokojnie odetchnąć i zająć się wyjaśnieniem kolejnych zawiłości ludzkich zachowań. Na ile ta teoria jest słuszna, nie ma aż tak wielkiego znaczenia – sedno sprawy to „wiedzieć”, o co chodzi. W końcu każdy ma prawo do własnej opini. Tylko że często nie jesteśmy w tych swoich osądach ani obiektywni, ani racjonalni, ani konstruktywni. Rzucamy monetą i ciągle wypada orzeł. Dlaczego wzrasta w nas pewność, że następnym razem wypadnie reszka? Przecież z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa takie przekonanie to zwykła iluzja. Tym razem chodzi nam o kontrolę. Chcemy mieć poczucie, choćby złudne, że mamy jakiś wpływ na to, co nas spotyka. „Rozumiejąc”, co się dzieje, pozornie czujemy się pewniej i bezpieczniej. Psychologowie zaobserwowali takie zjawisko u kobiet chorujących na raka. Obsesyjnie szukały źródła choroby. W niewłaściwej diecie, w cywilizacyjnym zanieczyszczeniu atmosfery, w konfliktowych i stresujących kontaktach z bliskimi. Chciały za wszelką cenę poradzić sobie z lękiem przed nawrotami choroby – skoro znalazłam źródło, wyeliminuję je i ochronię siebie na przyszłość. To nie wszystko: bywa, że nasza potrzeba „przyczynowości” posuwa do granic absurdu znaczenie przysłowia „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Chore kobiety twierdziły np., że cieszą się z tego, co je spotkało, bo dopiero teraz zrozumiały, co w życiu jest naprawdę ważne, wybaczyły bliskim, zaczęły realizować swoje pragnienia. Racjonalizacji, bo tak nazywa się ten mechanizm obronny, używamy dosyć często: „Znakomicie, że zwolnili mnie z pracy, przecież jej nie lubiłam, teraz znajdę lepszą”. Zniekształcenia pozwalają nam zaakceptować rzeczy, których – jak sądzimy – nie możemy zmienić. Lukrujemy to, na co jesteśmy „skazani”, i obrzydzamy sobie to, co dla nas nieosiągalne. Tak jak chcemy rozumieć i wpływać na swoje nieszczęście, tak chcemy też „oswoić” szczęście – nosimy talizmany, chuchamy na kostkę, zanim ją rzucimy, odpukujemy w niemalowane. Rzeczywistość zaklinamy na wiele sposobów. Z pewnością każdy ma swoje własne i nie wszystkim lubi o nich opowiadać.

Mamy skłonność, aby własne zachowanie tłumaczyć czynnikami zewnętrznymi, działania innych zaś automatycznie przypisujemy ich cechom wewnętrznym
Postępujemy tak niezależnie od tego, czy są to nasi bliscy, czy osoby, z którymi łączą nas jedynie kontakty formalne. Kiedy się spóźniamy, zawsze umiemy wytłumaczyć powód, który nas usprawiedliwi. Jeżeli ktoś przychodzi na spotkanie z nami 20 minut po czasie, pierwsza myśl, która zazwyczaj przychodzi nam do głowy to: lekceważy mnie. Tym samym popełniamy błąd nazywany w psychologii podstawowym błędem atrybucji. Niesamowite, jak rzadko dostrzegamy w tym niekonsekwencję czy sprzeczność! Sukces najczęściej uznajemy za wynik własnej ciężkiej pracy, wybitnych zdolności czy inteligencji. Ale jeśli poniesiemy porażkę, winimy ciśnienie atmosferyczne, uprzedzonego do nas szefa, rozpraszający dźwięk wiertarki za ścianą czy milion innych faktów, na które nie mieliśmy wpływu – tym samym nie jest to nasza wina. Samoocena uratowana. Zjawisko to nazywa się egotyzmem atrybucyjnym. Dokładnie odwrotnie oceniamy przyczyny sukcesów i porażek innych ludzi („Udało mu się, bo miał znajomości”, „Nie zdał, bo kompletnie nic nie umie”). Według badań większość kierowców uważa się za zdolniejszych i jeżdżących mniej ryzykownie niż każdy przeciętny kierowca. Oczywiste jest, że ktoś musi się mylić. Ale nie ja! Kiedy popełnimy błąd, stosujemy jedną ze strategii „ochrony twarzy”: zaprzeczamy, że zrobiliśmy coś źle („To nie ja”), odbieramy sytuacji znaczenie („Nic takiego się przecież nie stało”), migamy się od odpowiedzialności („To nie była tylko moja wina”) lub szukamy wytłumaczenia („Nie miałem innego wyjścia”). Musimy koniecznie przekonać siebie i innych, że właściwie nie mieliśmy wpływu na to, co się stało. Bywa, że za cenę samooszukiwania. Nałogowy palacz, czytając informacje o szkodliwości nawyku, kombinuje: „Co jakiś czas są nowe dane”, „Palę mało”, „Moja rodzina jest odporna”. Dlaczego tak się dzieje? Jeżeli palenie jest dla kogoś ważne i nie zamierza on walczyć z nałogiem, jego dobre mniemanie o sobie musiałoby ucierpieć w obliczu informcji, że robi coś, co zagraża zdrowiu i życiu. Iluzja jest wskazana!
Lepiej zapamiętujemy informacje, które potwiedzają nasze opinie. Fakty im przeczące potrafimy wręcz ignorować!
Zniekształcamy informacje mogące zachwiać przekonaniami, w które święcie wierzymy. Uznajemy, że sytuacje wieloznaczne oraz argumenty neutralne tak naprawdę potwierdzają słuszność naszych przekonań. Zwracamy szczególną uwagę na informacje zgodne z naszymi oczekiwaniami – łatwiej nam je dostrzec i zapamiętać. Argumenty przeciwne zaś uznajemy za mało wiarygodne lub po prostu je ignorujemy. W efekcie rzeczywistość zdaje się potwierdzać nasze opinie. Nie mamy poczucia, że tkwimy w chaosie.
Segregujemy rzeczywistość. Przystojny mężczyzna wydaje się nam automatycznie inteligentny, dobrze wychowany i dowcipny. Posługujemy się tu ukrytymi teoriami osobowości, przekonaniami, że pewne cechy łączą się ze sobą. Urodę, w powszechnym rozumieniu, wiążemy z dobrocią, łagodnością. Nie jest, niestety, mitem, że ładni ludzie dostają niższe wyroki w sądach, ładne dzieci są uznawane za inteligentniejsze, a co za tym idzie, są lepiej oceniane przez nauczycieli. Człowiek uczynny postrzegany jest jako szczery, a inteligentny jako pracowity. Takie uogólnione wnioski są złudzeniami. Co więcej – mogą być swego rodzaju samospełniającą się przepowiednią. Kiedy uznamy kogoś za nieżyczliwego, np. na podstawie wyrazu twarzy przy pierwszym spotkaniu, będziemy – siłą rzeczy – wobec niego niemili. On więc uzna nasze zachowanie za nieprzyjazne i odpowie nam tym samym przy kolejnym spotkaniu. Możliwe też, że w przyszłości będziemy unikać tej osoby i nigdy się nie dowiemy, że bolał ją wtedy ząb, dlatego była skrzywiona. Eksperyment pokazał, że dzieci uważane przez nauczycieli za inteligentniejsze (a tak naprawdę losowo przypisane do dwóch grup) rzeczywiście osiągały lepsze wyniki, a dzieci uważane za mniej inteligentne – wyniki gorsze. Kiedy nauczyciel dostrzega w uczniu potencjał, poświęca mu automatycznie więcej uwagi, daje ambitniejsze zadania, chwali i motywuje do wysiłku. Nic dziwnego, że takie dziecko będzie lepiej się rozwijało. Niestety, zasada ta działa w obie strony: dziecko gorzej traktowane nie ma szans na rozwój swoich ewentualnych, może ukrytych zdolności.
Mechanizmem doskonale napędzającym to zjawisko jest też plotka. „Usłyszałam, że bank, w którym mam lokatę, przechodzi kłopoty ? nansowe. Mówi się nawet, że może zbankrutować. Muszę zabrać pieniądze i powiedzieć koleżance, żeby zrobiła to samo”. A co, jeżeli to była tylko plotka? Jeśli takich osób znajdzie się więcej, bank faktycznie wpadnie w kłopoty i rzeczywiście może dojść do jego upadłości.
Dowodem na specy? czne funkcjonowanie naszego umysłu są też stereotypy – skrótowe, uproszczone i wartościujące opisy rzeczywistości. Tym samym niepełne i często fałszywe, a przede wszystkim bardzo odporne na wszelkie próby skorygowania. Każdy Szkot to skąpiec, każdy Francuz – ?rcyk. Każda samotna matka na pewno poluje na naszego męża; dobrym chirurgiem może być tylko postawny mężczyzna. Stereotypy przywołujemy z niezwykłą łatwością, ponieważ ich skrótowość oszczędza nam energię potrzebną do „obrabiania” w głowie innych tematów. Okazuje się, że nawet podświadomie człowiek nie lubi się przemęczać!
Podczas meczu pewien włoski zawodnik wrzeszczy na piłkarza drużyny przeciwnej. „O? ara” ataku agresji stoi spokojnie i kręci głową z niedowierzaniem. Większość widzów podziwia opanowanie Hiszpana i dziwi się wybuchowi gniewu Włocha. „Wie, że przegrywa, musi jakoś odreagować, wariat” – słychać opinie kibiców. A jak było w rzeczywistości? Przez cały mecz Hiszpan bezkarnie ciągnął Włocha za koszulkę. W pewnym momencie pogardliwie szepnął mu do ucha obraźliwe słowa pod adresem jego bliskich, starając się go sprowokować.
Ludzie nie chodzą z przylepioną do czoła kartką informującą nas o motywach podejmowanej właśnie decyzji. Tym bardziej, ustalając własną opinię na jakiś temat, dobrze jest pamiętać, że nasz umysł lubi chadzać na skróty, opiera się na fałszywych założeniach, a czasem nawet po prostu nas oszukuje.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama