Reklama

Poznali się w warszawskim liceum. Bardzo daleko od miejsca, gdzie teraz stoi dom, o którym mówią: „wspólny”. Trochę trwało, zanim się ponownie odnaleźli. Każde z nich miało przecież swój własny świat. Przebyli do siebie długą drogę. By się na niej spotkać, wcześniejsze życie rzucili w diabły. Osiedlili się w Beskidach. W drewnianym domku, który sami wyremontowali, piszą mądre książki i wypiekają pierniki, które kocha cały świat.
Dom Moniki i Macieja stoi na wzgórzu. Jest drewniany, przygarbiony. A każdy garb to kawał historii. Trudnej. Nie ma w Beskidzie Niskim starego domu bez historii. Ale ten ich jest wyjątkowy. Szczęśliwy. W czasie wojny ocalał z krwawej dukielskiej bitwy. Stał na samym końcu drogi . – Dla jednych to koniec drogi, a dla nas – początek wszystkiego, co najlepsze – mówią Monika i Maciej. W ich domu pachnie miodem, goździkami i pomarańczami. Znajomi pary twierdzą, że tak pachnie szczęście. – Nie zaprzeczamy – mówi Maciej Panabażys, polonista, stolarz, rolnik. Miał 20 lat, gdy pierwszy raz trafił w Beskid Niski. Od razu poczuł, że to miejsce, w którym chciałby mieszkać. Rzucił polonistykę i wraz ze swoją przyszłą żoną zaczął szukać taniej chaty w górach. Pieniędzy mieli mało, Maciej wziął się za stolarkę. Potem robił biżuterię z owocowego drewna. Czereśniowe pierścionki, broszki i kolczyki szły jak woda. Gdy na rynku pojawiła się masowa biżuteria z Chin, zajął się ubezpieczeniami. Wszystko zawaliło się nagle. W wypadku samochodowym zginęła żona Macieja. Jedyne, co wydawało się mieć jakiekolwiek znaczenie, to zrealizowanie wspólnych planów, mimo wszystko. – Mój świat legł w gruzach. Wszystko straciło sens. W obliczu tragedi i człowiek ma dwa wyjścia: albo poddać się, albo walczyć o życie.
Maciej postanowił spełnić marzenie o zamieszkaniu w górach. To była decyzja zwrócenia się ku życiu.
Z Warszawy wyjechał wczesną wiosną. W kwietniu w górach potrafi jeszcze spaść śnieg. Tak było i w tym roku, a on zamieszkał w pustym budynku dawnej szkoły. Siedział wśród gołych ścian, pod szkolną jarzeniówką, a kiedy wyłączano prąd, przydawała się lampa naftowa, którą dali mu sąsiedzi. – Do sąsiadów miałem szczęście. Kobiety częstowały pierogami, mężczyźni podpowiadali, jak żyć na wsi – opowiada Maciej, znany z tego, że nigdy nie narzeka. – W szkole, jak to w szkole, nie było łóżka ani szafy. Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, w bagażniku auta zmieściły się tylko siennik i grzejnik. Staszek podarował mi żelazne łóżko. Od Maryśki dostałem piecyk, który i tak nie był w stanie ogrzać trzymetrowych pomieszczeń. Marzłem, ale czułem, że znalazłem swe miejsce na ziemi. Wracałem do życia.
– Ci, którzy decydują się na przeprowadzkę z miasta na wieś, nie od razu mają plan, jak utrzymać się w nowym miejscu. Własny sposób na życie odkrywają z czasem. Początkowo zamierzałem zająć się agroturystyką – opowiada Maciej. W szkole urządził kilka pokoików do wynajęcia. Sadził też drzewa w ogrodzie, założył warzywnik. I wciąż szukał czegoś, co pozwoliłoby mu wykorzystywać zdolności manualne. Trafił na szkolenie organizowane przez gminę. Pracownik lubelskiego skansenu opowiadał, jak można w agroturystyce pokazać dziedzictwo kulturowe. Spytał, czy w rodzinie któregoś z uczestników był jakiś rzemieślnik; może pozostały po nim narzędzia, notatki? – Mój dziadek był piernikarzem – pochwaliła się Magda, z którą siedział w ławce. Maciej się zdziwił. – Sądziłem, że piernikarze to XVII wiek, a tu słyszę, że jeszcze kilkanaście lat temu dziadek tej dziewczyny wypiekał zawodowo pierniki! Gdy powiedziała, że ciasto musi dojrzewać dwa tygodnie, zanim trafi do pieca, poczułem, że to jest to. Bo mam szacunek do spraw, którym potrzeba czasu. A piernik dojrzewa jak wino czy ser, w dodatku dwa razy: zanim go włożysz do pieca i kiedy z niego wyjdzie.
Magda podarowała mu dziadkowe przepisy na prawdziwe, długo leżakujące ciasto. Maciej upiekł pierniki i zaniósł sąsiadom do spróbowania. – Chwalili, że dobre, a jedna z sąsiadek dała mi nawet 5 zł, chociaż się broniłem – wspomina Maciej. W ten sposób zaczął zarabiać na piernikach. Następne sprzedał na festynie z okazji Dni Dukli i na Kermeszu Łemkowskim w Olchowcu. Nic nie zapowiadało tego, że niebawem jego życie się zmieni za sprawą jednego telefonu. Bo właśnie wtedy zadzwoniła Monika Jędrzejewska, przyjaciółka z warszawskiego liceum. – Piszę reportaż o ludziach, którzy wyprowadzili się z miasta na koniec świata. Pomyślałam o tobie. Jak ci tam jest? Zgodzisz się na wywiad? – zapytała. – Poczułem, że robię fajne rzeczy, i chciałem podzielić się z innymi tym, co jest dobre w moim życiu – opowiada Maciej. Umówili się w Warszawie. Chodzili po mieście, siedzieli w Łazienkach, wpadli do baru, gdzie jako licealiści jadali leniwe pierogi. Przegadali wiele godzin. Nie tylko o Maciejowym życiu w górach.
To spotkanie okazało się tak ważne dla obojga, że uruchomiło lawinę wydarzeń, która odmieniła ich życie.
– Już w liceum czułam się przy Macieju bezpiecznie, przeczuwałam, że to chłopak, z którym byłoby mi po drodze. Wtedy spędzaliśmy godziny na rozmowach fundamentalnych: o miłości, sensie życia, jak to nastolatki. Zwierzałam się mu z sercowych problemów. Maciej jest ciekawy ludzi, nie szkoda mu czasu na słuchanie. Jednak nie byliśmy wtedy parą. Czasem chodziliśmy do kina, czasem trzymaliśmy się za ręce, ale nic z tego nie wyszło. Może nawet miłosna iskra przeleciała nad nami. Nikt z nas akurat nie patrzył w jej stronę – mówi Monika. – Potem, gdy Maciej się ożenił, nadal utrzymywaliśmy kontakt. Poznałam jego żonę, a on mego męża, bywaliśmy w swoich domach. Maciej bardzo kochał żonę, byli w związku symbiotycznym, nie potrafili bez siebie istnieć. Gdy żona zginęła, on stracił pół serca, nie chciał dalej żyć. Aż uświadomił sobie, że przyszła na niego próba duchowa: nieszczęścia się zdarzają, ale ważne, co dalej: czy jest za światłem, czy chce zgasić je w sobie. Podjął desperacką decyzję o wyjeździe w Beskid Niski – wspomina Monika.
Co działo się wtedy w jej życiu?
Była mężatką, właśnie urodziła trzecie dziecko. Na pozór jej życie było uporządkowane, dostatnie i bezpieczne. Pracowała wyłącznie dla przyjemności, raczej będąc matką i żoną. Lecz małżeństwo się nie układało. Dlaczego? Monika o szczegółach nie opowie. Nie chce nikogo ranić. – Czasem małżeństwa się nie udają. Moje nie było udane. Ale dopiero rozmowa z Maciejem uświadomiła mi , że tkwię w zgniłym kompromisie. Niektórzy potrafią całe życie funkcjonować na letnim poziomie emocji, innym do szczęścia potrzeba głębi uczuć. W końcu zrozumiałam, że nie da się zastąpić słońca żarówką, nawet najjaśniejszą. I że nie muszę tak żyć, bo niedaleko jest człowiek, który myśli i czuje tak jak ja – opowiada.
– Oczywiście ten wywiad nigdy się nie ukazał. Nie mogłam potraktować Maćka służbowo, jak bohatera tekstu. Był już dla mnie kimś więcej – podkreśla. Wtedy musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla niej ważniejsze: głębia uczuć i prawda czy życie w dostatku, ale z odrętwiałym sercem? Podjęła decyzję, że odchodzi od męża. Poczuła, że już nie może wspierać tego związku, że on się zakończył. Potem była druga przełomowa decyzja: wspólne życie z Maciejem, w Beskidzie Niskim. – Powiedziałam mu szczerze, że się zakochałam. Wiedziałam, że po śmierci żony nie planował z nikim się wiązać, może nawet bał się miłości. Ale moja głębia uczuć go pociągnęła. Metaforycznie mówiąc: jeśli ktoś umie pływać, będzie pływał, gdy tylko znajdzie dobrą wodę, bo w rozszalałym oceanie czy ściekach pływać nie zechce. Gdy Maciej poczuł, że znalazł dobrą wodę, postanowił się w niej zanurzyć, czyli zanurzyć się w miłości – opowiada Monika.
Nie od razu zaczęli wspólne życie. Monika musiała uporządkować swe sprawy. – Nie obyło się bez emocji, łez, trudnych chwil. Najważniejsze, że dzieci nie straciły kontaktu z ojcem, ich relacje są dobre, owocne. Maciej wspiera moje dzieci jak przyjaciel. Czy bała się życia na beskidzkim końcu świata? Skąd! W dzieciństwie każde wakacje spędzała u dziadków na białostockiej wsi . Krowę wydoi, ser zrobi. – Napatrzyłam się też na prawdziwą miłość. Babcia i dziadek kochali się do śmierci. A ich poznanie to historia niezwykła. Babcia Lusia miała wyjść za dziedzica, którego nie kochała. Rodzice wymogli na niej tę decyzję, miała ich ustawić w życiu. W kościele już szły zapowiedzi, klamka zapadła. Lusia pojechała do miasta wysłać depesze z zaproszeniami na ślub. A tu na poczcie jakiś młody człowiek szarpie się z paczką. Babcia zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Do domu już nie wróciła. Ślub się odbył, ale nie z dziedzicem, lecz z młodzieńcem od paczki. Rodzina była w szoku, a Lusia i Witek – szczęśliwi. Nigdy nie żałowali szalonej decyzji. Pamiętam, że wciąż okazywali sobie czułość. Do końca życia trzymali się za ręce. Dziadek podszczypywał babcię, a ona czule odganiała go ścierką.
Gdy po latach rozstawałam się z mężem, pomyślałam, że robię taką samą woltę jak moja babcia: podejmuję decyzję, której nikt by się po mnie nie spodziewał i która wielu ludziom wydaje się szalona. Ale czułam, że jest prawdziwa i okaże się dobra nie tylko dla mnie – podkreśla Monika. W Beskid przywiozła talizman, który dostała od swej sąsiadki wysiedlonej spod Krosna. – Poznałam ją, gdy jeszcze będąc z mężem, miałam letni dom na Mazurach. Pani Zosia pochodziła z Łemków. Jako dziecko przeżyła akcję „Wisła”. Dała mi starą, drewnianą łyżkę, którą jej babcia wybierała masło z maselnicy. I ta łyżka po latach wróciła ze mną w góry – uśmiecha się Monika.
Dom, w którym zamieszkała z Maciejem, jest jak marzenie: drewniany, z magiczną przeszłością i olbrzymim jesionem na podwórku.
– A tam, gdzie są stare drzewa, panuje dobry duch – podkreśla Monika. Kiedyś gospodarzem był tu Edek. W czasie ofensywy dukielskiej w 1944 szrapnel urwał mu rękę. Chłopak miał wtedy 13 lat. Kiedy wojna się skończyła, Edek się ożenił, urodziło mu się dwoje dzieci. Mimo kalectwa dawał sobie radę. Miał krowy, konia, a wodę ze studni nosił na drewnianym koromyśle. Po jego śmierci córka sprzedała dom z całym dobytkiem. – W warsztacie do dziś mam Edkową siekierę. Najlepiej naostrzona siekiera świata – śmieje się Maciej. Jednak dom wymagał gruntownego remontu. Próchniejące ściany, polepa. Monika i Maciej wszystko naprawiali sami.
Telewizora do dziś sobie nie kupili. – Telewizja wypiera miejscową kulturę. Kiedy pytam ludzi o lokalne bajki, nie potrafią ich sobie przypomnieć. A my oboje lubimy baśnie. Postanowili dzielić się nimi ze światem. Założyli bibliofilskie wydawnictwo „Jasna Strona”. Właśnie wydali wyjątkową książkę: „Drzewo Światów. Opowieści czterech szamanów”. Autorem jest Maciej. – To historie o przeznaczeniu, odwadze i znajdowaniu własnej drogi. Dzieją się na Syberii, ale są uniwersalne. Nieważne, czy mieszkasz nad Amurem, czy nad Wisłą, musisz się zmierzyć z tymi samymi wyzwaniami: pytaniem o własną tożsamość, śmiercią bliskiego. Przygotowywali tę książkę dwa lata, a do projektu dołączali ze wsparciem kolejni przyjaciele, urzeczeni opowieściami szamanów. – Musi być w tym jakaś magia – zauważają oboje – bo „Drzewo” przyciąga dobrych ludzi. Dzięki nim powstała książka, o jakiej marzyliśmy. Piękna i mądra. Z płytą z muzyką, bo dźwięki i głosy były dla szamanów czasami ważniejsze niż same słowa. Jest w niej nawet oryginalny głos wiatru wiejącego przez jurtę.
– Ale czy zarzucimy pierniki, żeby się zająć wydawnictwem? – zastanawia się Monika. – Może kiedyś… My robimy to, co lubimy, w czasie, który wydaje się nam najwłaściwszy. Teraz kochamy pierniki. Ich wypiekanie to prawdziwa magia – mówią. – Piernik nie jest zwykłym ciastem: wprawdzie można zastąpić miód naturalny sztucznym, a masło margaryną, ale to już nie będą te prawdziwe pierniki, na które dostaliśmy przepis. A my chcemy, żeby to, co posyłamy w świat, było prawdziwe i dobre. Dlatego napełniamy je też naszą radością i dobrymi myślami . Czują to klienci „Piernikarni”, bo zamówień nie brakuje, szczególnie przed Wigilią. Robiliśmy już niewiarygodne rzeczy: betoniarki, autobus 3D i domek z piernika, do którego mogły schować się czterolatki. Za każdym razem to wyzwanie i nowa przygoda. Nie sposób się nudzić. – Pierniki mogły być też niezłym interesem. Na szczęście udało się nam uniknąć pokusy wielkiego biznesu – cieszy się Maciej. Uznali, że życie nie kończy się na stanie konta. Trzeba jeszcze czerpać satysfakcję z tego, co się robi. – Mogliśmy zainwestować, produkować coraz więcej, szybciej. Tylko po co? – rozkłada ręce Monika. – Miałabym prowadzić biuro? Wolę lukrować pierniki. Jesteśmy pracownią, nie cukiernią. Sztuką, nie hurtem. – Z piernikiem jest jak z winem. Im starszy, tym lepszy. Kiedy piernikarzowi rodziła się córka, zarabiał ciasto, które potem dawał jej w posagu. Leżakowało kilkanaście lat, żeby potem osiągnąć najwyższą jakość i trafić na królewski stół. A piernikarzówna miała za co kupić sobie wiano. Dlatego „stary piernik” to komplement, a nie obelga. Lukrowanie zaś to osobny rodzaj sztuki, niesamowity – mówi Monika. Najlepsze są pierniki, które lukrują wspólnie. Maciej robi kontury, Monika rysunki. – W ogóle najbardziej lubimy to, co można zrobić razem – wyznają zgodnie.
Jak to się dzieje, że ludzie mogą być ze sobą szczęśliwi? Maciej odpowiada filozoficznie: – Trzeba być świadomym ogrodnikiem swoich uczuć. Codziennie wyrywać chwasty naszych złych myśli, emocji, które powodują, że przestajesz kogoś kochać i szanować. – Jeśli dwie osoby czują się razem bezpiecznie i nie boją się odkrywać przed sobą tego, co jest dla nich ważne, tworzą żyzny grunt dla wzrastania uczuć. Nie muszą udawać kogoś innego, zasługiwać na miłość czy czułość. Mogą w pełni stać się sobą. Bo miłość to dawanie sobie wolności Niestety, rzadko kto wychodzi z domu pełnego wsparcia i akceptacji. Tego można i trzeba się nauczyć, bo inaczej nawet najgorętszy poryw serca wypali się na popiół. Przekonaliśmy się, że wiele nieporozumień między nami pochodzi z tego, że mamy inne postrzeganie świata.
Aby poznać głębsze przyczyny tego, co ich różni, nauczyli się robić „protokół rozbieżności”.
Każdy mówi, co dla niego ważne, następnie ustalają, z czego mogą zrezygnować, uczynić dar dla drugiej osoby. – Nie zawsze nam wychodzi. Ale nie boję się, że miłość się wypali. Bo czy można zgasić słońce? – pyta Monika i patrzy na stary jesion przed domem. Już wieczór. Dzień był pełen wrażeń. Odwiedzili ich znajomi. Razem karczowali las, zwozili drewno. Wieczorem, gdy pożegnali gości, Monika i Maciej zatańczyli w kuchni kilka taktów tanga. Bez muzyki, w ciszy, tylko wtedy mogą naprawdę usłyszeć siebie.
Przepis na pyszne pierniczki Moniki i Macieja: zobacz

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama