Reklama

To nieprawda, że wciągają cię siłą, że do czegoś zmuszają. Oni tylko są obok, gdy ich najbardziej potrzebujesz. Znają lek na smutek i sposób na uczucie bezradności. Otępiają miłością i zrozumieniem. Zaczynasz im ufać, potem kochać... – mówi 29-letnia Natalia z Warszawy. To atrakcyjna kobieta, na ulicy wzbudza zainteresowanie mężczyzn i kobiet, które patrzą na nią z zazdrością. Rok temu odeszła z sekty, od człowieka, który kazał nazywać się Prorokiem. Od szaleńca, za którym, niczym za Przyjacielem i dobrym Ojcem (prosił, by się tak do niego zwracać), ludzie szli jak w dym. Trafiła tam krótko po tym, jak jej świat rozsypał się na setki kawałków.
SZCZĘŚCIE PRYSŁO JAK BAŃKA MYDLANA
Była w ciąży, planowali z narzeczonym ślub. Ich rodziny cieszyły się razem z nimi. – Może trochę odwróciliśmy kolejność, ale co z tego? Bardzo kochaliśmy się z Filipem – wspomina Natalia. Było jej tak dobrze, że zaczęła się bać: a jeżeli szczęście pryśnie jak bańka mydlana? Bo czy nie dostała za dużo od losu: dobra praca grafika komputerowego, przystojny i zakochany w niej narzeczony, zamożni rodzice, którzy nigdy nie skąpili pieniędzy na jedynaczkę. Jej obawy niestety się spełniły. Zapamięta ten dzień do końca życia: 15 maja. Była sama w domu, przygotowywała dla dużej, zagranicznej firmy makietę reklamy prasowej. – Chciałam iść po herbatę. Wstałam i... poczułam okropny ból w podbrzuszu. Zamarłam. Krew! Wszędzie była moja krew! Spływała mi po udach. Niestety, stało się najgorsze: rodziłam moje maleństwo! – opowiada, nawet nie próbując ukryć łez. – Zadzwoniłam po pogotowie i po narzeczonego. Lekarz nie mógł mi już pomóc. Poroniłam. Do dziś nie wiem, dlaczego. Ciąża przebiegała książkowo, a ja dbałam o siebie, robiłam badania.
CIERPIAŁAM W SAMOTNOŚCI
„Córeczko, wszystko będzie dobrze. Uda się za drugim razem”– pocieszali rodzice. „Kochanie, odczekamy chwilkę i po ślubie zrobimy sobie dzidziusia” – powtarzał Filip. – Jak ja ich wtedy nienawidziłam! Wszystko będzie dobrze? Drugie dziecko? Bzdura! Chciałam moje maleństwo... Co oni mogli wiedzieć o moim bólu! To nie oni rano mówili do malucha „dzień dobry skarbie” i głaskali brzuch na dobranoc. Miałam im za złe, że nie przeżywają żałoby razem ze mną. Filip, jak gdyby nigdy nic, wyjechał z kolegami nurkować, a moja matka planowała remont mieszkania.
Byłam sama z moim cierpieniem i kompletnie nie umiałam sobie z tym poradzić. A uczono mnie, że Bóg jest miłosierny i kocha ludzi. Jego też nienawidziłam! – wspomina Natalia. Wcale nie chciała litości. Nie o to chodziło. – Miałam poczucie, że tylko mnie w tej rodzinie ktoś umarł. Słowa: „Ból minie, czas to najlepsze lekarstwo” działały na mnie jak płachta na byka! Pragnęłam zrozumienia. Wobec śmierci dziecka narodzonego ludzie wykazują się empatią, z poronieniem to zupełnie inna sprawa – Natalia smutno kiwa głową. Kiedy dziś czyta w internecie zwierzenia kobiet, które poroniły, odpisuje, że je rozumie i że jest z nimi całą sobą. Za te słowa najbardziej jej dziękują.
ONA ZAGADNĘŁA MNIE W SKLEPIE
Minął miesiąc, a rozpacz nie mijała. Natalia wciąż płakała na widok matek z wózkami i małych dzieci. – Wzięłam bezpłatny urlop, wyłączyłam telefon. Filip czuł się bezsilny. Prosił, abym wychodziła z nim do ludzi. Rodzice, gdy zaczynałam mówić o Szymusiu, bo tak dałam synkowi na imię, szybko zmieniali temat. Miałam wrażenie, że mają dość mnie i mojego smutku.
W tym stanie wyjechała do domku znajomych, na Mazury. Sama. Wreszcie mogła przeżywać swój ból tak, jak chciała. Obiecała sobie, że po powrocie zapisze się na terapię. – Marysię poznałam w sklepie. Z początku tylko się uśmiechała, ale po kilku dniach mnie zaczepiła. Była tu z przyjaciółmi. Przyjechali na miesiąc, a potem wracali nad morze – opowiada Natalia. – Kiedy zapytała, czy coś złego mi się przytrafiło, zamarłam: „Skąd wiedziała? Cierpienie miałam wypisane na twarzy?”. Poczułam w niej bratnią duszę i... opowiedziałam o sobie. O Szymusiu, Filipie, rodzicach. Nie mówiła: „Będzie dobrze”. Wzięła mnie za rękę. „Płacz. Wypłacz swój ból i gniew na Boga. Nie wstydź się tego, że cierpisz”, powiedziała, a ja poczułam, że wreszcie ktoś mnie rozumie.
Dzień później przyszła do sklepu z nieznajomą. „Jej mąż zginął w wypadku. Już wykrzyczała swój gniew. Jest teraz z nami, spokojna i szczęśliwa”, przedstawiła mi Olgę. „Z nami, czyli z kim?”, zapytałam. „Przyjdź do nas, tu masz adres”, wcisnęła mi kartkę. Zapewniła, że poczuję się jak w rodzinie.
SAMA CHCIAŁAM Z NIMI ZOSTAĆ
Natalia poznała całą grupę: ze dwadzieścioro osób, w różnym wieku i różnych profesji. „Mili, wrażliwi ludzie”, pomyślała. Czy przeczuwała, że to sekta? – Nie, sądziłam, że to takie „zagubione owieczki”, które odnalazły siebie. Oni byli razem naprawdę szczęśliwi. – opowiada. – Najważniejszy był Miron, mężczyzna koło 40-tki. Przystojny, dobrze zbudowany, taki typ, który podoba się kobietom. Ale te, które były w grupie, patrzyły na niego z oddaniem jak siostra na starszego brata. On też tak je traktował. Umieli słuchać się nawzajem. Rozmawiali o cierpieniu, przemijaniu, życiu po życiu. – Miron tłumaczył mi, że porzucili cywilizację, aby uciec jak najdalej od przemocy, brudnego seksu, niezrozumienia tych, którymi rządzi pieniądz – mówi Natalia. – Nikt nie naciskał, abym z nimi została. Przeciwnie. Po kilku dniach... sama poprosiłam, aby mnie przyjęli do siebie. Potrzebowałam spokoju i wśród nich go znalazłam.
"JESTEŚMY GRUPĄ PRZYJACIÓŁ”
Kiedy wyruszali nad morze, zadzwoniła do Filipa i rodziców. Powiedziała im, że wyjeżdża z ludźmi, których poznała na Mazurach i że za jakiś czas się odezwie. A potem wyłączyła telefon i zostawiła go w domku letniskowym. Nie chciała, aby ktoś jej szukał. – Ich dom na wsi był spory, do tego całe gospodarstwo: konie, krowy, maszyny rolnicze. Członkowie grupy sami wszystko uprawiali. Zapytałam Mirona wprost, czy są sektą. Uśmiechnął się. „Po prostu jesteśmy przyjaciółmi. Nie mamy nazwy. Wolę, abyśmy nazywali siebie Rodziną, bo dla siebie jesteśmy siostrami i braćmi”, powiedział. Postawił jeden warunek: jeśli chcę z nimi zostać, nie mogę kontaktować się ze światem na zewnątrz. Bo jest brudny, a oni chcą od niego uciec. Pasowało mi to. Ja też miałam dość tego, co jest za bramą. Tutaj, pierwszy raz od śmierci mojego dziecka, poczułam spokój.
DZIEŃ ZACZYNAŁ SIĘ OD MSZY
Wstawali codziennie o świcie, po śniadaniu spotykali się na modlitwie. – Przypominała mszę św., a odprawiał ją Miron. Od jednej z dziewczyn dowiedziałam się, że kiedyś był w seminarium, lecz zrezygnował, gdy zobaczył, ile zła szerzy się wśród duchownych. Postanowił założyć własny kościół. „Nie odeszliśmy od Boga, tylko od złych ludzi. Dzięki Mironowi jesteśmy bliżej Chrystusa, żyjemy tak, jak On naucza. Miron jest Jego uczniem, a my uczniami Mirona”, wytłumaczyła mi Renata. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam, że ci ludzie tworzą swoistego rodzaju kościół. Nie widziałam w tym nic złego. Uznałam, że jest oparty na miłości do drugiego człowieka. I nie było w nim kazań o polityce czy aborcji, których nie raz słuchałam w parafii!
NIE BYŁO MIEJSCA NA SŁABOŚĆ
Po modlitwie każdy dostawał przydział obowiązków. Natalia nauczyła się doić krowy, oporządzać świnie, sadzić pomidory i piec chleb. – Okoliczni mieszkańcy nie mieli pojęcia, kim jesteśmy. Kiedyś usłyszałam w sklepie, że myślą o nas jak o ośrodku terapeutycznym, a Mirona uważają za renomowanego psychologa. Potem się dowiedziałam, że to on rozpuszczał takie informacje – mówi Natalia.
Z czasem zauważyła, że niektórzy współbracia znikają na 2–3 dni, a gdy wracają, są smutni, bladzi, jakby coś złego się wydarzyło. Nikt nie chciał jej powiedzieć, co się dzieje. – Dowiedziałam się po tym, jak nie poszłam na tzw. mszę. Dostałam wtedy okres, źle się czułam. „Siła człowieka polega na pokonywaniu słabości. Musisz się nauczyć, jak być silniejsza od bólu”, usłyszałam od Mirona. Za karę miałam odbyć 3-dniową pokutę. Zamknęli mnie w piwnicy bez światła, bez łóżka. Miałam na podłodze materac, a w kącie przenośną toaletę. Nie mogłam jeść, dostawałam tylko wodę – opowiada Natalia. Czy była przerażona? Kręci głową. – Nie. Po 3 dniach byłam z siebie dumna, choć wycieńczona. Pierwszy raz ktoś mi kazał pokonać swoją słabość. No i chyba mi się udało.
ZACZĘŁAM DOSTRZEGAĆ W TYM ZŁO
Po 4 miesiącach pobytu w Rodzinie Natalia stęskniła się za bliskimi. Komórkę miał tylko Miron. Pozwolił jej z niej zadzwonić do matki. Zdążyła tylko powiedzieć, że jest cała i zdrowa, że tęskni, a potem... zabrał jej telefon. „Znasz zasady. Zero kontaktu ze złym światem”, wytłumaczył. – Im bardziej dochodziłam do siebie, tym więcej dostrzegałam rzeczy, które mnie przerażały. Miron, odwołując się do nauk Jezusa, wymagał od nas posłuszeństwa i podporządkowania się regułom, które miały nam zapewnić zbawienie. Ale jesteśmy tylko słabymi, więc i grzesznymi ludźmi, a za grzech Miron uważał seks. Niestety, dwoje członków Rodziny zakochało się w sobie. Ktoś nakrył ich w łóżku, doniósł Mironowi.
Za pokutę dziewczyna miała spędzić 3 dni w samotności, czyli w piwnicy bez okien i wygód, tam, gdzie i ja byłam. Po tych 3 dniach przeżyliśmy szok! Przemyciła ze sobą żyletkę i próbowała popełnić samobójstwo. Trafiła do szpitala – opowiada zdenerwowana Natalia. – Wkrótce potem jej ukochany zniknął. Miron powiedział, że wybrał gorszy świat i wyszedł za bramę. Od tego wydarzenia zaczęłam się bać: tego miejsca i Mirona. Postanowiła uciec, ale bała się, że nie pozwoli jej wyjść. Czuła, że musi to zrobić w tajemnicy. Każdy mógł ją zdradzić, aby przypodobać się Ojcu. Przemyślała więc wszystko dokładnie. Wiedziała, że raz w tygodniu Miron z kilkoma osobami wyjeżdża po zakupy. Wtedy uciekła. – Autostopem dotarłam do Gdyni. Tam, na ulicy poprosiłam młodą dziewczynę, aby pozwoliła mi skorzystać z komórki, bo nie miałam ani grosza. Zadzwoniłam po Filipa. Przyjechał z Warszawy w ciągu 5 godzin.
DZIŚ ZNÓW WALCZĘ O SIEBIE
Rodzice byli w szoku, Filip też nie rozumiał, jak mogła tak po prostu ich zostawić i jeszcze trafić do sekty! Przegadali wiele godzin. Po raz pierwszy otworzyła się przed bliskimi tak naprawdę. Mówiła sercem, a nie rozumem. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo cierpiała po śmierci synka. – Czy jestem teraz silniejsza? Tak. Czy opanowałam ból? Nie... Chodzę na terapię – szczerze przyznaje. Tylko Filip, jej rodzice i teściowie (wzięli ślub w walentynki) wiedzą, gdzie była przez kilka miesięcy. Oficjalna wersja: prywatny ośrodek leczenia depresji. – Nie chciałam spojrzeń pełnych politowania albo niezdrowej sensacji – tłumaczy Natalia. Rozumie, że miejsce, w którym się znalazła, było groźne. I że historia, którą przeżyła, mogła się gorzej skończyć. – Siłą sekt jest „nastawienie na człowieka”, na wysłuchanie tego, co ma do powiedzenia. Bardzo dobrze rozumiem tych, którzy stają się ich członkami, bez względu na to, co one wyznają. Ich przywódcy mają charyzmę, bez trudu ciągną za sobą tłumy takich jak ja: zagubionych, pogrążonych w cierpieniu, samotnych, choć żyjących w kochających rodzinach. Takich ludzi jest mnóstwo, a dopóki jesteśmy, będą i sekty. Bo one żerują na nas, zamkniętych w swoim cierpieniu i bezbronnych... – ostrzega Natalia.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama