Reklama

Wszystkie historie przedstawione w „Mojej sile” są prawdziwe. Jest tam też opisany Twój przypadek, co czyni książkę jeszcze bardziej wiarygodną. Wahałaś się, czy już od początku wiedziałaś, że opiszesz też swoją historię?

Reklama

Justyna Moraczewska: Nie wahałam się ani chwili i tak naprawdę to właśnie moja własna historia była bezpośrednim motywatorem do napisania tej książki. Podobnie jak było w przypadku mojej pierwszej książki „Kobiety rakiety. My z pokolenia X”, przelanie własnych rozterek na papier staje się pewnym rodzajem autoterapii. Może to taki mój sposób na przepracowanie tego, co przepracować mogłabym albo powinnam właśnie podczas terapii. Nie miałam poczucia wstydu. Opisanie mojej historii nie jest również żadnym aktem zemsty, jak można by było uważać, na moim byłym partnerze. Miałam pełną świadomość, że taka otwartość w mówieniu, o tym co się wydarzyło, pozwoli innym kobietom również się otworzyć i zacząć mówić, komunikować i przede wszystkim pozwoli zacząć prosić o pomoc. Oczywiście różnica jest kluczowa - wszystkie pozostałe historie opisane są anonimowo. Ja rzeczywiście robię pewien coming out. Jedyne obawy i wahania, które miałam dotyczyły mojej córki i tego, że biorę na siebie odpowiedzialność za to, że przyznaję sobie prawo opisywania nie tylko swojej historii, ale również jej. Ostatecznie uznałam jednak, że robię to również dla jej dobra. Tym aktem odwagi daję jej siłę. Pokazuję, co jest jednoznacznie złe i na co nigdy nie powinna się sama godzić. Kiedy będzie już trochę starsza i za kilka lat przeczyta "Moją siłę", to mam nadzieję, że zrozumie, że zrobiłam to wyłącznie z tego powodu. Na razie zadedykowany jej egzemplarz czeka schowany w głębi na półce.

Czy miałaś chwile zwątpienia, pozostawienia uchylonych drzwi? Takie definitywne zakończenie wieloletniego związku wymaga naprawdę dużej próby charakteru.

Mój związek już był dawno zakończony. Od lat wypalał się powoli na poziomie emocjonalnym i na każdym innym. Ostatnie lata były próbą podtrzymania czegoś, co nie istniało. Ale czego się nie robi „dla dobra dziecka”, prawda? W każdym razie tak nam się wydaje i ten wątek też bardzo często poruszam. Bo właśnie to, co robimy z intencją „dla dobra”, czyni więcej krzywdy zarówno nam, jak i ostatecznie właśnie temu dziecku, czy też dzieciom. Nie jest łatwo, i o tym piszę w książce, zapomnieć, żyć nowym życiem po 16 latach spędzonych razem. Każdy, kto zakończył związek o tak długim stażu, doskonale wie, o czym mówię. Potrzeba czasu. Mam tego pełną świadomość. Wchodząc w nową relację sama łapię się na tym, że nie wchodzę w nią z czystą kartą, tylko dopatruję się analogii, podobieństw, obarczam lękami i nieufnością, co może i jest dobre, bo jednak uczymy się na błędach, ale nie służy zbudowaniu czegoś zupełnie nowego, z kimś jednak zupełnie innym. Bez zaufania nie ma mowy o dobrym związku, a na to po prostu potrzeba czasu. I jeszcze odrobinę cierpliwości i wyrozumiałości dla siebie samej.

Czy wcześniej często spotykałaś się z przypadkami przemocy domowej w swoim najbliższym otoczeniu?

Tak naprawdę nawet, jeżeli słyszałam o takich przypadkach nie pochylałam się nad nimi. Nie brałam pod lupę, nie analizowałam. Stereotypowo osadzałam przemoc domową tak, jak większość z nas, w środowiskach patologicznych. To też nie jest coś, czym się chwali, o czym się opowiada na babskich spotkaniach przy prosecco. Nie opowiada się, dopóki ktoś nie zacznie, dopóki ktoś się nie otworzy. Wtedy dopiero pojawia się też śmiałość, żeby powiedzieć: „to też mnie dotyczy”, „ja też mam za sobą taką historię”, „ja też niestety wiem coś o tym”. I taka jest prawda, że dopiero, kiedy ja zaczęłam mówić, nagle okazało się, że tam gdzie spotykają się trzy kobiety, przynajmniej jedna ma doświadczenia związane z przemocą domową. Zresztą to nie dotyczy wyłącznie kobiet. Często dowiaduję się od mężczyzn, że byli bici, dręczeni, upokarzani przez swoich przemocowych ojców, że ich ojcowie znęcali się nad matkami. Jestem w szoku. Ja nie doświadczyłam przemocy w swoim rodzinnym domu, ani sama, ani nigdy nie byłam jej świadkiem; chociaż wiem, że mój dziadek stosował przemoc wobec mojej babci. Nie widziałam tego, może też wypierałam pewne fakty pomieszkując u ukochanych dziadków. Nie pasowało to do obrazka. Zresztą byłam dzieckiem. I nie mówiło się o tym.

Dlaczego wybrałaś akurat te kobiety na bohaterki swojej książki?

Zależało mi na tym, żeby każda z historii była inna i osadzona w innym środowisku. Chciałam pokazać różne oblicza przemocy. Nie tylko tą fizyczna, która pozostawia widoczne obrażenia, ale też taką, która przybiera formy znęcania się psychicznego i łączy się ze stosowaniem wyrafinowanej manipulacji. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich historii miał być fakt, że każdej z moich bohaterek udało się wyjść z wyniszczającego je związku. Te historie miały pokazać różne drogi prowadząca do tego wyjścia. Bo moja książka nigdy nie miała być wyłącznie zbiorem dramatycznych historii. Ona pokazuje, jak się wyrwać z tego, co wyniszcza, jak odzyskać wolność, jak znaleźć w sobie tytułową siła do działania i do zmiany oraz do walki o nowe, lepsze życie. Szukałam kobiet, które mogą być przykładem. Szukałam historii, które pokazują, że naprawdę z każdego, najgłębszego dołka jest wyjście. Szukałam też kobiet, którą czują misję opowiadając swoją autentyczną historię.

Przeczytajcie fragment historii, której bohaterką jest Sylwia:

Sylwia od początku czuła, że coś jest nie tak, ale ignorowała ZNAKI! Nie wiedziała, że właśnie zaczyna się jej koszmar!

Pięć kobiet. Pięć prawdziwych historii toczących się w kręgu przemocy. Pięć dowodów na to, że każda kobieta ma w sobie ogromną siłę, żeby wyrwać się z tego, co ją niszczy, i zawalczyć o swoje życie. „Moja siła. Jak wyrwać się z kręgu przemocy i zacząć życie bez lęku” to książka Justyny Moraczewskiej, która postanowiła opowiedzieć o kobietach nie przez pryzmat ich sukcesów, ale ich największych traum i zmagań. Przeczytajcie fragment historii, której bohaterką jest Sylwia.
Przemoc w związku
Getty Images

Jakie są najczęstsze sygnały, które ignorują kobiety, a które już na wczesnym etapie związku powinny je zaniepokoić?

W książce to są wyraźnie wyróżnione ALERTY, czyli czerwone światła, które powinny nam się zapalać, kiedy wchodzimy w nową relację. I najczęściej się zapalają i ostrzegają, co zawdzięczamy naszej emocjonalnej inteligencji i kobiecej intuicji. Tylko co z tego, że zapalają się nam przed nosem? Problem w tym, że przechodzimy na nich idąc i dalej brniemy w coraz głębsze bagno toksycznej relacji. Oczywiście każdy związek jest inny, ale niektóre symptomy i zachowania partnera zawsze powinny budzić niepokój. Po pierwsze, skłonność do agresji w stosunku do innych osób, zwłaszcza po alkoholu, kiedy puszczają lejce i zazwyczaj większość osób przestaje się kontrolować i hamować. Kolejne to obsesja na punkcie kontroli, na początku związku najczęściej tłumaczona zdrową zazdrością, czyli dowodem miłości. Co jeszcze? Brak moralnego kręgosłupa, czyli systemu wartości, brak szacunku wobec innych osób, również wobec własnych rodziców, wobec siostry, matki. Skłonność do deprecjonowania naszych osiągnięć, naszej inteligencji, wyglądu. Nawet, jeżeli robione to jest pod przykrywką żartu. „No co ty? Nie masz do siebie dystansu?”. Jeśli boli, nie musisz mieć żadnego dystansu. To, co boli jest złe, a jeśli partner nie rozumie, że rani wyszydzając cię, albo co gorsze, rozumie, ale ignoruje, a nawet karmi się umniejszaniem twojej wartość, możesz mieć pewność, że będzie to robił dalej i że boleć będzie tylko mocniej.

Tym, co łączy Twoje bohaterki są trudne doświadczenia z dzieciństwa, pozbawiające je przede wszystkim poczucia własnej wartości. Jak wychować córkę, aby wyrosła na kobietę, która ma stabilną samoocenę, zaufanie do siebie i siłę?

To prawda i to powtarzam niezmiennie: to, jakie wychodzimy z domu, zbudowane czy też niepewne siebie, z niskim poczuciem własnej wartości i z przekonaniem, że na miłość trzeba sobie zasłużyć, to przede wszystkim decyduje o tym, jakich partnerów wybieramy i na co dajemy przyzwolenie w swoich związkach. Gdybym znała odpowiedź na twoje pytanie, już dzisiaj mogłabym sobie nadać tytuł matki roku. Sama jestem w procesie wychowywania dorastającej córki i niewątpliwie sama popełniam całą masę błędów. Jedno jest pewne, niezależnie od tego, co mówimy, co wpajamy i czego uczymy, najważniejsze jest to, kim jesteśmy same i jaki dajemy przykład własną postawą i własnym życiem. Córka szczęśliwej, zrealizowanej, spełnionej, akceptującej siebie matki, będzie kroczyć podobną drogą. Wmawianie jej, że jest piękna i mądra, jeżeli same siebie nie akceptujemy, siebie nie kochamy, siebie nie doceniamy, nie da kompletnie nic. To taka moja teoria i apel o to, żeby to wychowywanie córki zacząć od pracy nad samą sobą. Jeżeli matka pozwala na to, żeby partner jej nie szanował, obrażał, jeżeli w relacji staje się ofiarą, jest duże prawdopodobieństwo, że dla córki to stanie się wzorem relacji. Na szczęście działa to też w drugą stronę: matka, która stawia granicę i nie pozwala na ich przekraczanie, matka, która się szanuje, która szanuje swojego partnera, z którym buduje związek oparty na równowadze, ta matka z dużym prawdopodobieństwem nie wypuści z domu przyszłej ofiary, tylko kobietę znającą swoją wartość.

Fot. M. Klaban

Jesteś bardzo szczera, nie ukrywasz, że decyzja o wyrwaniu się z toksycznego związku jest sukcesem, ale też początkiem długiej i ciężkiej drogi. Na jakim etapie tej drogi jesteś Ty?

Jestem w procesie zmiany i podejmowania ważnych życiowych decyzji. Jestem też w procesie poznawania samej siebie na nowo. Nie jest łatwo być samej i wiem też, że wcale nie chcę być sama i udowadniać światu, że dam radę solo. Chcę zbudować mądry i szczęśliwy związek. I mało tego, pomimo doświadczeń, wierzę, że jest to możliwe i wykonalne. A to dopiero wymaga dużo pracy! Pracuję nad nową relacją, ale przede wszystkim pracuję nad sobą. I konsekwentnie, jak to w moim przypadku, przerabiam to… pisząc nową książkę! Tym razem w duecie z kobietą, która jest dla mnie wsparciem i autorytetem. Już niebawem będę mogła zdradzić więcej, ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że książka jest właśnie o tym, jak stworzyć dobry, mądry, pełen radości, namiętności i udanego seksu związek - taki, który ma szansę przetrwać. Ale nie „dla dobra dziecka”, nie pod presją oczekiwań innych osób, tylko dlatego, że jest wart przetrwania i dbania o niego, bo jest po prostu dobry. A dzięki codziennej pracy nad nim i dbałości, daje tysiąc razy więcej niż to, co w niego włożysz.

Przemoc w związku
Getty Images

W social mediach jest bardzo wiele wpisów na temat „Mojej siły” – większość czytelników podkreśla, że nie jest to książka do zrecenzowania w standardowy sposób. Wszyscy natomiast opiniują, że powinna ją przeczytać każda kobieta bez względu na wiek i związek, w jakim żyje. Myślisz, że jest to również książka dla mężczyzn?

Oczywiście taka była moja intencja. I wiem, że mężczyźni sięgają po książkę. Nie wszyscy oczywiście się do tego przyznają, ale nie muszą. Ważne, żeby czytali i wyciągali wnioski. Jeżeli zawstydzę tą książką oprawców, to już jest sukces. Ale ta książka to również apel do mężczyzn, którzy w swoim środowisku, w swoim otoczeniu mają kumpli, którzy stosują przemoc w swoich domach. To apel o to, żeby nie milczeli, apel z prośbą o towarzyski ostracyzm, o to, żeby nie dawali na to przyzwolenia. To apel, żeby reagowali, żeby sami zawstydzali, żeby nie dawali na przemoc milczącej zgody. Może po przeczytaniu tych historii otworzą im się oczy i zobaczą analogie w zachowaniu swoich własnych kolegów i przyjaciół czy znajomych z pracy. Moja książka nie jest manifestem wojującego feminizmu. Nie zwracam „świata kobiet” przeciwko „światu mężczyzn” i w ogóle nie dzielę tych światów. Dzielę świat na zło i dobro. A w walce ze złem kobiety nie powinny być same, powinniśmy być razem.

Czy otrzymujesz sygnały, że „Moja siła” zmieniła czyjeś życie?

Tak, i jest ich coraz więcej. To uświadamia mi, jak potrzebne było to, co zrobiłam, jak potrzebna była ta książka. Kiedy zaczynałam pisać, spotykałam się z pytaniem: dlaczego to robię? Oczywiście, poza autoterapią, motywacją było to, żeby ta książka niosła pomoc. Jeśli nawet tylko kilku kobietom pomoże zmienić swoje życie i zawalczyć o lepsze, a nawet tylko jednej, dosłownie, uratuje życie, to już będzie sukces. Tak wtedy mówiłam. Takie było moje przekonanie. Nie zdawałam sobie sprawy ze skali potrzeb. Naprawdę jestem wzruszona każdym sygnałem, każdą wiadomością od kobiet, które piszą, że dostały skrzydeł, czyli tą tytułową SIŁĘ. Wiadomości jest cała masa i ciągle przychodzą nowe. To już takie małe powstanie! O to dokładnie chodziło.

Od momentu ukazania się Twojej książki minęły już ponad dwa miesiące. Jak zmieniło się Twoje życie przez ten czas?

Zrozumiałam po raz kolejny, że w życiu trzeba iść za głosem serca i robić to, co uważamy za dobre. Książka otworzyła mi wiele drzwi do nowych znajomości, relacji, i co bardzo ważne, do nowych przyjaźni dających nieocenione wsparcie. „Moja siła” tak naprawdę to mi samej dała największą siłę. Staję się powoli niezłomna, chociaż mam momenty słabości, zmęczenia i wątpliwości. Mam chwile zwątpienia, chwile, kiedy jest naprawdę ciężko, bo bywa ciężko na tej drodze zmian, również tych zawodowych. Dodatkowo pandemia pokrzyżowała wiele z moich planów, z niejednej zawróciła mnie drogi. Jest też dokładnie tak, jak napisałam: ciężko jest samej wychować dziecko, ciężko, kiedy brakuje pieniędzy, ciężko bywa mierzyć się z nowym. Ale wtedy przypominam sobie historie moich bohaterek. Zawstydzają mnie, kiedy mówię, że mam ciężko, że mi trudno. Wtedy podnoszę głowę. Paradoksalnie napisałam „Moją siłę”, żeby samej czerpać z niej siłę do walki o swoją szczęśliwą przyszłość.

Książkę Justyny Moraczewskiej "Moja siła" możesz kupić tutaj:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama