Reklama

Joanna Pajkowska – pierwsza Polka, która samotnie opłynęła kulę ziemską

Przed nią dokonało tego tylko trzech polskich żeglarzy: Henryk Jaskuła, Tomasz Lewandowski i Szymon Kuczyński. W 2019 roku Joanna Pajkowska jako pierwsza Polka w historii ukończyła samotny rejs dookoła świata bez zawijania do portu. Spędziła na morzu 216 dni i 16 godzin, przepływając 29 tysięcy mil, słynną trasą wokół trzech przylądków (Dobrej Nadziei, Leeuwin w Australii i owianego złą sławą przylądka Horn). Nie było łatwo. Podczas sztormu w rejonie Hornu zmagała się z ekstremalną pogodą i zepsutym autopilotem, a jakby tego było mało – upadła i połamała żebra.

Reklama
- Liżę rany po ostatnim sztormie, trochę mnie wymęczyło. Fala była taka zajadła, z taką siłą waliła w nas, nawet wyrzuciło mnie z kokpitu (na szelkach). Wtedy uderzyłam w coś twarzą. Zanim wrócę nie będzie śladu. (…) Wczoraj o 18 poszedł autopilot, na wściekłej fali. Steruję ręcznie, jest zimno i mokro, fale zalewają. – relacjonowała na swoim Facebooku.

Swoją samotną wyprawę Joanna Pajkowska podsumowała jednak z uśmiechem. 28 kwietnia, zawijając do portu w Playmouth, przyznała, że ma mieszane uczucia: „Z jednej strony radość, że udało się zrealizować to wielkie marzenie-wyzwanie, z drugiej żal, że to się już kończy…”. Co ciągnie panią kapitan na morze? I jak radzi sobie z samotnością? W rozmowie z Kobieta.pl Joanna Pajkowska opowiedziała nam o najtrudniejszych i najpiękniejszych momentach swojej niezwykłej wyprawy.

--

Anna Bukowska-Strulak: Woli Pani zwrot „kapitan” czy „kapitanka”?

Joanna Pajkowska: Do tej pory nikt jeszcze nie nazwał mnie „kapitanką”. Oficjalnie wszyscy mówią do mnie pani Kapitan. Więc już się przyzwyczaiłam, że jestem pani Kapitan. Ale najbardziej lubię jak mi się mówi po imieniu. Bo na jachcie wszyscy są zawsze "na Ty".

Czy żeglarstwo to wciąż męska domena?

Faktycznie jest to dziedzina zdominowana przez mężczyzn, ale ja właściwie nie wiem dlaczego. Żeglarstwo nie wymaga przecież wielkiej siły fizycznej, gdzie mężczyźni rzeczywiście mogliby mieć przewagę. Natomiast żeglujących kobiet jest coraz więcej. Gdy spotykam się z kobietami to mam fantastyczny odzew. Mówią mi, że też by spróbowały. Więc może po prostu trzeba im pokazać, że na wodzie jest fajnie.

Ja zawsze mówię, że to wszystko jest w głowie. Mamy zakodowane, że to może być niebezpieczne, ale to wcale nie jest prawda. Nie uważam, żeby żeglarstwo było bardziej ryzykowne niż wspinanie się na wysokie szczyty. Jeśli spełnia się odpowiednie warunki to wcale nie jest niebezpiecznie. Jest coraz więcej kobiet, które doceniają tę dyscyplinę. Poza tym, nie trzeba od razu samotnie opływać świata, można po prostu pojechać na wakacje na łódkę i to też jest super.

Spędziła pani ponad 216 dni samotnie na oceanie. W tym także święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Jak poradzić sobie z samotnością przez tak długi czas?

Jeżeli mówimy o świętach, to ja chyba po prostu nie mam do nich jakoś szczególnie emocjonalnego stosunku. Często wyjeżdżałam na święta jeszcze będąc młodą osobą i nie mam przekonania, że zawsze trzeba je spędzać przy stole z rodziną. Natomiast samotność na oceanie to zupełnie inny temat – i nie każdemu to pasuje. Znam świetnych żeglarzy, którzy mieli takie pomysły, ale przerażała ich wizja samotnego rejsu. Człowiek jest z natury zwierzęciem stadnym i to normalne, że mamy potrzebę przebywania z ludźmi. U mnie było tak, że ja najpierw sobie to wymyśliłam. Miałam takie marzenie, żeby przepłynąć samotnie kulę ziemską i aspekt samotności po prostu zszedł na dalszy plan. Jeśli się bardzo chce coś zrobić, to można wszystko przeskoczyć i pokonać także uczucie samotności.

Czego najbardziej brakuje, kiedy jest się na środku oceanu?

Mam takie podejście, że będąc na morzu w ogóle nie zastanawiam się nad tym, czego mi brakuje. Negatywne myślenie jest bardzo niewskazane, bo i tak nie jest łatwo. Już przy poprzednim rejsie w naturalny sposób starałam się po prostu nie skupiać na tym, że nie mogę wziąć prysznica, czy nie mam pod ręką ulubionych owoców. Ja nie miałam nawet dostępu do internetu, ani telefonu. Mogłam tylko wysyłać maile przez satelitę, czasami udało się dołączyć małe zdjęcie. Tak samo z towarzystwem. Nie myślisz o tym, że dobrze byłoby z kimś pogadać, albo że ktoś pomógłby mi coś przytrzymać. Ze wszystkimi problemami czy usterkami trzeba sobie samemu poradzić. Ale potem jest satysfakcja, że dałam radę bez niczyjej pomocy.

Podczas rejsu przeżyła pani ekstremalne temperatury, a także sztorm, który zakończył się poważną usterką i wypadkiem. Co było dla pani najtrudniejsze podczas całej wyprawy?

Podczas sztormu uszkodził się autopilot, ale na problemy techniczne trzeba się przygotować. One zawsze są, bo to jest długa droga i zawsze coś na łódce się psuje. Nie da się oczywiście przewidzieć wszystkiego, ale na usterki techniczne i sztorm byłam gotowa. Również mentalnie, bo wszystko jest tak naprawdę w głowie. Jak się do czegoś przygotujemy, to nie ma później momentów zwątpienia czy poczucia, że coś jest nie tak.

Miałam jedną nieprzyjemną sytuację podczas sztormu: rzuciło mną, wylądowałam na uchwycie i połamałam sobie żebra. To było strasznie bolesne. Najpierw przez pół minuty nie mogłam w ogóle złapać oddechu, bo mnie po prostu zatkało. Potem przez jakiś czas każdy ruch był bardzo bolesny. Oddychanie też było utrudnione. Łykałam więc środki przeciwbólowe, żeby normalnie funkcjonować, bo przecież nie było nikogo, kto mógłby za mnie wszystko zrobić. Zresztą, na lądzie z połamanymi żebrami też nic się nie robi.

Czy był taki moment w trakcie wyprawy kiedy pani się bała?

Na morzu nie odczuwam strachu. Owszem, mam świadomość tego, że może być niebezpiecznie z różnych powodów i czasem czuję lęk, ale to nie jest paraliżujące. Zdarzały mi się sytuacje, gdy tuż przed łódką wyskoczył pionowo do góry wieloryb – a ja przepłynęłam nad nim dosłownie chwilę później. Gdyby to się wydarzyło parę minut później, pewnie zwaliłby mi się na pokład. Więc mam świadomość, że różne rzeczy mogą się wydarzyć, ale staram się nie myśleć o nich i nie martwić się na zapas. Gdy jestem 7 miesięcy na morzu, wolę skupić się na tym, że mam dookoła przyrodę i wręcz jestem jej częścią. To jest dla mnie bardzo ważne. Współpracujemy ze sobą, choć ta przyroda nie zawsze jest przyjazna.

Często zdarzają się takie bliskie spotkania z wielorybem?

Tak, to się zdarza. Przy dużych jednostkach i większej prędkości nie jest to odczuwalne, ale jeśli mały jacht zderzy się z taką ważącą kilka ton ścianą, może się poważnie uszkodzić. Zwłaszcza, że wielorybów jest ostatnio na morzach coraz więcej. Gdy pierwszy raz płynęłam przez Atlantyk i w końcu zobaczyłam fontannę wieloryba, było to naprawdę duże przeżycie. Kiedy wracałam tę samą trasą dwa lata temu, właściwie każdego dnia wieloryby dawały o sobie znać.

A jak zareagował na ten pomysł pani mąż. Czy mają coś przeciwko żeby pani płynęła sama Pani mąż też jest żeglarzem więc doskonale wie z czym to się wiąże. Taka samotna podróż. I jak zareagował na tę decyzję pani o tym żeby właśnie wypłynąć samotnie i popłynąć całą kulę ziemską.

Mam duże szczęście bo mój mąż jest bardzo wyrozumiały. Rozumie, że to są moje marzenia. Od razu wiedziałam, że nie będzie pytał „po co ci to?”, tylko będzie mnie wspierał i pomagał. Uważa, że samotne żeglarstwo jest bez sensu i traktuje je towarzysko. Więc mamy zupełnie różne podejścia, ale on to rozumie i akceptuje, a do tego bardzo mnie wspiera.

Ale macie też dość długi staż, jeśli chodzi o wspólne pływanie.

Tak, wspólnie prawie opłynęliśmy dookoła świat. Wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Dwie różne osoby przez tak długi okres czasu na jednej małej łódce to naprawdę duże wyzwanie i mocny test dla związku. Wiele par po powrocie z takiej wyprawy rozstaje się. Nam na szczęście udało się wrócić razem. Przetrwaliśmy nie tylko sztormy i inne trudności, ale obroniliśmy też naszą relację.

Jak wygląda codzienne funkcjonowanie na jachcie? Jak pozwolić sobie na sen, gdy jest się samemu na środku oceanu?

No cóż, człowiek musi spać – nie ma co z tym dyskutować. Można zarwać dobę, ale później jest się po prostu nieprzytomnym – a to niebezpieczne. Podczas moich pierwszych samotnych rejsów nauczyłam się już, że trzeba się zmusić do spania i spać wtedy, kiedy tylko jest taka możliwość. Najczęściej było tak, że spałam bez przerwy maksymalnie 30-40 minut, a potem się budziłam, żeby sprawdzić, czy na przykład nie płynie na mnie jakiś większy statek. To chyba największe niebezpieczeństwo, gdy jest się małym jachtem i nie ma pewności, że ktoś z większej jednostki na pewno cię widzi. W niektórych miejscach ruch jest większy, w innych mniejszy, ale ryzyko zderzenia z jakimś większym statkiem zawsze istnieje. Jeśli wszystko było w porządku, szłam dalej spać na kolejne pół godziny. Łącznie miałam na pewno około 5-6 godzin snu na dobę, tyle, że w kawałkach. Ale mój organizm szybko się przestawiał na taki system, nie potrzebowałam nawet budzika. Poza tym, śpię bardzo czujnie i chyba podświadomie słyszę, że coś się zmienia, na przykład gdy wiatr się wzmaga – i wtedy od razu reaguję.

Zgaduję, że czas na pokładzie raczej się nie dłuży?

Na jachcie nie ma nudy, ale mam ze sobą Kindle’a z książkami, jestem też fanką sudoku, więc zawsze można się czymś zająć. Podczas ostatniej wyprawy przeczytałam 75 książek. Ale prawda jest taka, że na łódce zawsze jest coś do roboty. Co jakiś czas trzeba przygotować posiłek, albo zająć się nawigacją. W dzisiejszych czasach nie jest to aż takie skomplikowane, bo mamy GPS, dzięki któremu dokładnie wiemy, gdzie jesteśmy. Kiedyś pozycję trzeba było ustalać na podstawie pomiarów wysokości słońca i obliczeniach, teraz to o wiele łatwiejsze. Trzeba jednak sprawdzać prognozy pogody i w razie potrzeby delikatnie zmieniać kurs, żeby nie wpakować się w najgorszy sztorm. Jeśli widzę, że przede mną 10-metrowe fale, sprawdzam, czy nie da się jakoś ich ominąć. Czasami wystarczy trochę zboczyć z kursu i już mamy tylko 8 metrów.

Co najbardziej ciągnie panią na morze?

Myślę, że bycie w naturalnym środowisku, bycie częścią przyrody. Ta potrzeba naturalnego otoczenia, żywiołu zawsze była u mnie bardzo silna i dawała o sobie znać jeszcze zanim zaczęłam żeglować. Gdy na południu przelatywały albatrosy, mogłam je obserwować godzinami, bo są tak piękne. One po prostu wiszą nad wodą, w ogóle nie widać żadnego ruchu skrzydeł, a mają trzy metry rozpiętości! Tak naprawdę wszystkie te momenty kiedy nie było źle, było pięknie.

Czy miała pani chwile zwątpienia albo załamania podczas rejsu?

Nie, myślę, że to kwestia nastawienia. Ja wiedziałam, że będzie trudno, wiedziałam, że będzie zimno, byłam na to gotowa. Jeszcze zanim wypłynęłam wszyscy mówili mi, że za najgorszy jest przylądek Horn, a potem będzie już z górki. Więc ja sobie ułożyłam w głowie, że jak przepłynę Horn, to będę już prawie w domu. Tymczasem za przylądkiem warunki były nawet trudniejsze: okropne fale, silny wiatr i do tego było bardzo zimno. Ten sztorm był chyba najgorszy, bo niespodziewany – i najbardziej mnie sponiewierał. Wypadłam z kokpitu i uderzyłam w coś twarzą. Nie bolało, ale wyglądało to dość nieciekawie. Więc miało być z górki, a okazało się, że musiałam jeszcze powalczyć z żywiołem. Ostatnie dwa miesiące nie były wcale łatwe. Uważam jednak, że bardzo dużo zależy od nas samych. Nie miałam chwil załamania, bo wszystko jest tak naprawdę w głowie. Wierzę w to, że wszystko, co złe, jest chwilowe. Nawet jak przyjdzie sztorm, to za parę godzin wiatr osłabnie i będzie lepiej. Jestem optymistką i uważam, że to co złe, kiedyś musi się skończyć. Dotyczy to nie tylko pogody, w życiu trzeba myśleć tak samo.

--

Joanna Pajkowska, polska żeglarka i kapitan jachtowy, przepłynęła ponad 250 tysięcy mil morskich. Ma za sobą liczne rejsy i regaty solo lub dwuosobowe. W 2019 roku jako pierwsza Polka samotnie i bez zawijania do portów opłynęła świat. Jej rejs solo non-stop został nagrodzony najważniejszym żeglarskim wyróżnieniem: Srebrnym Sekstantem w kategorii Rejs Roku 2019. Joanna Pajkowska została też Człowiekiem Roku magazynu „National Geographic” i zdobyła nagrodę Travelery w kategorii Człowiek roku i wyczyn roku.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama