"Spokojnie, macierzyństwo jest w głowie. Można nie mieć dzieci, a być świetną matką", rozmawiamy z Agnieszką Stefaniuk, mamą 7 dzieci
„Żyjemy w czasach, w których możemy zadecydować, czego chcemy, a czego nie – taką decyzją może być też ta, o założeniu dużej rodziny”. Z Agnieszką Stefaniuk, mentorką, autorką bloga "Family fun by mum" oraz mamą siedmiorga dzieci, rozmawiamy nie tylko o wielkim szczęściu, jakim jest duża rodzina, ale też o społecznym ostracyzmie, krzywdzącym stygmacie Matki-Polki i problemach młodych mam - ofiar wygórowanych oczekiwań i nakazów co do tego, jak mają postępować z własnym ciałem i dzieckiem.
Dziękuję, że udało się Ci się znaleźć dla mnie tę godzinę. Muszę o to zapytać - jak to zrobiłaś?
Mój brak czasu, to bardziej nie kwestia dzieci, ile moich zobowiązań zawodowych, związanych z promocją książki i szkoleniami, które prowadzę.
No właśnie, gdy myślimy o matce siedmiorga dzieci, wyobrażamy ją sobie dość stereotypowo: w szlafroku, gotująca obiad uwiązanym do nóg dzieciom. Ty ten mit totalnie obalasz.
Jestem wielką orędowniczką organizacji pracy. To klucz do poradzenia sobie z codziennymi obowiązkami. Nie ukrywam, że jest też wiele takich rzeczy jak pranie czy sprzątanie, które często pochłaniają mamy, a to są rzeczy, które jeśli chcemy pracować, zaangażować się zawodowo czy w rzeczy, które nas rozwijają, np. studia, musimy nauczyć się delegować.
To są zachowanie, których trzeba się nauczyć.
Dziś dzielę się swoimi obowiązkami bez poczucia winy, choć też musiałam się nauczyć przyjmowania pomocy. Gdy moje dzieci były małe, zatrudniałam osobę, która mi pomagała. Teraz taką pomoc mam w starszych dzieciach. Kobiety nie mogą zostać ze wszystkim same – ogarniać dom, dzieci i pracę, być doskonałymi żonami, matkami i do tego zawsze uśmiechniętymi. To za wysoko ustawiona poprzeczka. Ja wielkie wsparcie dostałam od męża, który postawił ultimatum, bo fizycznie już nie dawaliśmy rady: albo będziemy na siebie warczeć albo weźmiemy kogoś do pomocy. Priorytety, to nie tylko zadania w stylu zakupy, pranie, czy zapisanie dziecka do lekarza, to też: „co mogę zrobić tylko ja, a co mogę komuś wydelegować: mężowi, naszym bliskim, osobie do pomocy. Po to, by zwyczajnie odetchnąć, nabrać sił, by budować dobre relacje w rodzinie. To jest kluczowa sprawa.
Zobacz też: "Żyjemy w czasach zaburzeń lękowych i nerwicy niedzielnej". To powinno otworzyć nam oczy
Wracając do stereotypów - gdy inni patrzą na taką dużą rodzinę, myślą, „o matko, ile tam musi być kłótni, wrzasku”.
I tak może być, ale ta dobra relacja w rodzinie nie zależy od liczby osób w domu, ale od atmosfery, jaka tam panuje. Jakbym była zestresowana, wykończona moimi zawodowymi sprawami, to nasze życie stałoby się koszmarem. Ale przez to, że staram się ten mój najlepszy czas, najlepszą energię dawać dzieciom, to to się jakoś cudownie układa. Brzmi idyllicznie, ale to wymaga naprawdę konkretnej pracy.
Czy z czegoś musiałaś zrezygnować?
Oczywiście. Bez względu na to, czy mamy dzieci, czy nie, zastanawiając się nad wyborem, boimy się, że coś stracimy. I to prawda, zawsze decydując się na jedno, tracimy to drugie. To jak z wyborem męża – decydujemy się na tego jednego faceta. W zamian dostajemy znacznie więcej. Cała trudność polega na tym, że jeżeli jesteśmy jeszcze przed tą decyzją, to nie wiemy, co dostaniemy.
A co Ty dostałaś?
Ja wraz z byciem mamą zostałam obdarowana wielką miłością, radością, szczęściem. Nie umiem sobie siebie wyobrazić jako nie-matki. Byłabym zupełnie inną osobą.
Czy posiadanie dużej rodziny było Twoim marzeniem czy to przypadek?
Moje marzenie o rodzinie było bardzo naiwne. Jak byłam młodą dziewczyną w ogóle o tym nie myślałam. Chciałam podróżować, robić karierę, miałam masę pasji. Dzisiejsza kultura próbuje nam wmówić, że wolność to brak zobowiązań. A tak naprawdę to trochę taka pułapka wolności. Czasem zaangażowanie i zobowiązanie to coś, co daje to upragnione szczęście.
Pochodzisz z dużej rodziny?
Jestem najmłodsza z czwórki - ta rozpieszczona. Duża rodzina była więc dla mnie czymś normalnym, tak jak najzwyklejszym na świecie było to, że mamy ciasne mieszkanie, ciasny samochód, że musimy się dzielić. Ale za to zawsze było z kim pogadać, kogo poprosić o pomoc, byłam i nadal jestem otoczona wsparciem. Na początku myślałam, że duża rodzina, to nie jest mój scenariusz, a potem poznałam mojego męża. Takie duże rodziny jakoś skrycie zawsze mnie wzruszały. Przełomowym momentem był wyjazd autostopem do Francji. Na jednej stacji benzynowej zobaczyłam taki obrazek: był upał, z vana rodzice wyciągali gromadkę ślicznych dzieci, w słodkich sukienkach, o opalonych ramionkach - to zrobiło na mnie takie wrażenie. Pomyślałam – jaka piękna rodzina! Krzyknęłam do kolegi: „Wow! Patrz ile oni mają dzieci”, a mój kolega na to: „Wow! Ale fajne auto”.
Zobacz też: Sprzedali wszystko, co mieli i kupili stary autobus. To niesamowite, jak wygląda ich dom na kółkach!
Spotkałaś się z takim myśleniem, że duża rodzina to na pewno patologia, bieda?
Nikt mi tego nigdy w twarz nie powiedział. To, że takie są stereotypy, jestem tego świadoma. W podstawówce, tylko ja z kolegą mieliśmy taką dużą rodzinę. Większością byli jedynacy – wtedy wydawało mi się, że jesteśmy dziwni. To bardzo krzywdzący stereotyp. Dlatego pokazałam swoją rodzinę w social mediach, bo znam wiele takich rodzin jak nasza. Profil na Instagramie, książka – to właśnie mój głos, który ma przekonać, że duża rodzina to może być świadoma decyzja. Można mieć fajnego partnera, działać i robić dużo fajnych rzeczy. To jedna z dróg dla kobiety. Nie każdy może mieć 7 dzieci, ale żeby nie bał się społecznego ostracyzmu, jeśli będzie chciał mieć trójkę dzieci.
Twój instagramowy profil @familyfunbymum pokazuje, że duże rodziny są emanacją szczęścia, miłości i solidarności. Przełamanie stereotypów – to był główny powód założenia Instagrama?
Najpierw nie wierzyłam, że to robię – miałam na tyle bogate, angażujące życie zawodowe, że nie miałam potrzeby posiadania kont w social mediach. Po urlopie macierzyńskim, do tego, żebym podzieliła się swoim doświadczeniem, namówiła mnie koleżanka. Wygrywają zawsze ci bardziej widoczni, głośniejsi, zrozumiałam więc, że skoro ktoś ma nas zrozumieć, poznać, to muszę zabrać głos w opinii publicznej. Nie tyle chciałam pokazać rodzinę, co życie kobiety w dużej rodzinie. Żyjemy w takich czasach, w których mamy wybór – możemy zadecydować, czego chcemy, czego nie – taką decyzją może być też ta, o założeniu dużej rodziny. Może taki blog będzie dla kogoś wsparciem?
A kiedy pojawił się pierwszy kryzys? Bo nie wierzę, że się nie zdarzył.
Po urodzeniu pierwszego dziecka. Miałam 26 lat. Pamiętam, że wtedy pomyślałam, ze nie dam rady mieć więcej dzieci. Przytłoczyły mnie odpowiedzialność za życie dziecka, za jego rozwój. Paraliżował mnie ten obowiązek wychowania człowieka. Parę dobrych miesięcy myślałam, że jestem niegodna, żeby mieć dziecko, że jestem do niczego. To był też impuls do pracy nad sobą, rozwojem.
To niesamowite, co powiedziałaś, bo często młode kobiety, wiem z własnego doświadczenia, uważają, że dziecko zamknie im do tego rozwoju drogę.
Przez to, że prowadzę swój profil na Instagramie, dużo rozmawiam z mamami – piszą mi o traumatycznych doświadczeniach porodu, które je zamknęły czy innych okolicznościach. W Polsce jest mało grup wsparcia dla kobiet. Więcej jest nakazów jak np. musisz karmić piersią, naciski, pouczanie. Ja miałam blisko siebie mądrą osobę – mamę, która dodatkowo jest psychologiem. To ona tłumaczyła mi, że na razie wielu rzeczy nie dostrzegam, bo jestem zmęczona, niepewna, ale że to są drzwi, które się otwierają na oścież. Drzwi na nowe życie. Młode mamy, bez wsparcia bliskich osób, bez życia zawodowego, które jeszcze dostają ten cały pakiet nakazów, śledząc sztuczne urywki świata na kontach instamam, potrzebują konkretnego wsparcia – to zadanie społeczne.
Bardzo często jest też tak, że gdy kobieta urodzi, dla mężczyzny nie ma już miejsca w jej życiu. Kobieta tak się poświęca dziecku, że zapomina o mężu, on zostaje na „wycieraczce”.
To jest rzecz, którą ciągle słyszę, że „dziecko zepsuło nam życie seksualne, nie mamy już sypialni, czasu dla siebie, nie mamy tej intymności, która była do tej pory”. To nie jest wina dziecka - to jest właśnie wina tego braku priorytetów i myślenia kobiety. Musimy pogodzić wiele ról, więc trzeba znaleźć balans. Nie może być tak, że tylko gotujemy obiad i zajmujemy się dziećmi, bo jest też ta sfera intymności, która jest bardzo ważna. Gdy urodziłam dziecko, moja mama zadała mi pytanie: „Kto jest teraz najważniejszy w rodzinie?”. Odpowiedziałam, że córeczka – tak czułam. Mama dała mi do zrozumienia, że to mąż jest tą osobą - dla kobiety, dla silnego, dobrego związku i dla dziecka, musimy być blisko siebie. To jest trudne, gdy widzimy to pachnące dzieciątko, tak zależne od nas, a z mężem mamy już zgrzyty, trudności, oczekiwania. Łatwiej poświęcić się dziecku, a odstawić męża na bok. A to jest ogromny błąd. Małżeństwo to coś do końca życia, a dzieci są z nami na moment – odejdą, by budować swoje domy, swoje życie. Prawda jest taka, że dzieci chcą widzieć rodziców, którzy się kochają, wtedy czują się bezpiecznie.
Mamy muszą dzielić swój czas między dziecko, partnera, a co z nimi? Jak znajdowałaś czas dla siebie – na kawę z przyjaciółką, książkę?
Są takie momenty, że czas mamy schodzi na dalszy plan, ale to nie może być regułą, a wyjątkiem. „Mój czas zszedł na dalszy plan na 10 lat” - nie! W swoim kalendarzu mamy wpisaną wizytę do dentysty, logopedy dziecka, a tak samo poważnie powinnyśmy podchodzić do swojego czasu. Musimy dodawać sobie energii, by być dobrymi rodzicami i zastanowić się, co nam ją daje – basen, spacer, kawa z przyjaciółką. Bez tego będziemy „zombie rodzicami”.
Jak sobie radzisz z kryzysami?
Miałam dzieci co 2 lata. Jak widzę mamy na takim etapie, to wzruszam się. Pamiętam jak byłam wtedy bardzo zmęczona – w małym mieszkaniu, z nieustannie chorującymi, jęczącymi dziećmi. To, co mi pomagało, to myślenie, że dzieci rosną i z każdym rokiem są bardziej samodzielne. Jest ciężko, ale pamiętajmy, że to tylko etap. Teraz moja banda to najlepszy team na wycieczki, wygłupy, spędzanie wspólnego czasu.
Jak radziłaś sobie z tą wesołą drużyną podczas pierwszej fali pandemii?
Najpierw to była euforia, że nie trzeba wstawać do szkoły. Potem okazało się, że nadal jest szkoła, tylko zdalna i takiego zupełnego luzu nie będzie. Mam to szczęście, że teraz mamy dom z ogródkiem. To, co nam pomagało, to wpisanie się w taki schemat dnia jak zawsze - był czas na szkołę, pracę. Nie mamy 7 komputerów, więc trzeba było się też dzielić dostępem do sieci. Mieliśmy grafik. Nie nazwałabym tego czasu straconym, on zaowocował. Byliśmy blisko siebie, kreatywni, więcej rozmawialiśmy.
Dostajesz takie sygnały od dzieci, że są zazdrosne o twoją, męża uwagę?
Oczywiście, że tak. To są takie rzeczy, na które trzeba być cały czas czujnym jak się jest rodzicem, bo to bardzo ludzkie. Sama mam ponad 40 lat, a bywa, że jestem o coś zazdrosna. Trzeba dużo z dziećmi rozmawiać, bo takie długotrwałe uczucie zazdrości powoduje frustracje. Każde moje dziecko jest inne – jedne są bardziej współczujące, dzielące się, empatyczne, a inne bardziej skupione na sobie – byłyby idealnymi jedynakami. Bywa, że czują się poszkodowani w sytuacjach, w których w życiu by mi nie przyszło to do głowy. Ja jestem zwolenniczką tego, by te uczucia dopuszczać do siebie. Nie mówić, „nie bądź zazdrosny” tylko mówić o swoich emocjach. Czasem wystarczy coś powiedzieć głośno, by rozwiązanie znalazło się samo.
Jesteś romanistką, pracowałaś jako tłumaczka, nauczycielka - skąd w Tobie tak ogromna wiedza i pedagogiczne podejście?
Traktuję bycie mamą jako zawód. Gdy zaczynamy pracę, idziemy na staż, a jak zostajemy mamami, dostajemy dziecko bez żadnej instrukcji obsługi. Stajemy się mamami w naturalnym procesie. Mimo że mam 7 dzieci, nie mam takiego podejścia, że już wszystko wiem. Traktuję bycie mamą profesjonalnie – to też dziedzina, w której potrzeba się ciągle szkolić. Pierwszy krok to zawsze praca nad sobą i dojrzałość swoich potrzeb.
O co najczęściej pytają Cię młode mamy?
Bardzo dużym problemem jest trudność w komunikacji, budowanie dobrej relacji, partnerstwa w małżeństwie. To chyba najbardziej boli współczesnych rodziców. Na to czasem nie wystarczy chęć i siła, potrzebne jest świadome działanie. W niektórych przypadkach rada „mamuśki z Instagrama” nie pomoże i trzeba ratować rodzinę np. terapią.
W Polsce mamy bardzo krzywdzący symbol „Matki Polki” - poświęcających się, „zaoranych” i tak myślę, że dużo tych frustracji matek wynika z wygórowanych oczekiwań wobec nich. Matki się wieczne poucza, napomina, a nie daje im wsparcia.
I jeszcze te wymagania dotyczące wyglądu, najlepszego wykształcenia dzieci. Te społeczne wyobrażenia rosną do niebotycznych rozmiarów, a u każdej mamy nakłada się jeszcze jej osobisty filtr – i to już razem tworzy blokadę nie do przeskoczenia. Trzeba się w końcu zatrzymać, a nie gonić. Starać się rzeczy planować, przewidywać, mieć stałe nawyki, które poprawią jakość życia rodzinnego, osobistego. To ogólnoludzka tendencja „nazbierania kupy śmieci”, by potem z nią walczyć. A ja uważam, że trzeba pracować nad sobą na co dzień. Łatwiej częściej wyrzucić ten „jeden papierek”. Każdy z nas ma klucz do szczęścia w sobie, tylko trzeba nad tym popracować.
To bardzo wzbogacające zwłaszcza dla 30-latki bez dzieci;)
Spokojnie – macierzyństwo to coś, co ma się w głowie. Można nie mieć dzieci, a być świetną matką. Możemy się zajmować tak samo czule i z oddaniem innymi rzeczami. Wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale mam masę koleżanek, które nie są matkami, a potrafią otoczyć opieką różne projekty zawodowe, społeczne. Kobiecość i macierzyństwo wyraża się w różnych formach. Niekoniecznie trzeba mieć dzieci. A to częsty powód wojny kobiet z kobietami, matek z nie-matkami. A macierzyństwo to dużo szersze pojęcie niż tylko posiadanie dzieci.