Reklama

Nie warto niczego żałować. Szkoda czasu. Ruszyć z miejsca można tylko wtedy, gdy wspomnienia nie przytłaczają – uważa Alina Markiewicz, dziennikarka, podróżniczka, pasjonatka gór. Kiedyś miała wielką miłość i piękny dom. Uczucie zgasło, dom spłonął. – Czasem trzeba coś stracić, żeby móc iść dalej – twierdzi ze spokojem Alina. Na malowniczym wzgórzu, wśród jurajskich skał, zbudowała nowe gniazdo. Tu znów czuje się szczęśliwa i pasją życia zaraża innych.
Kadr z przeszłości. Tatry, zima 1979. Dwuletnia Alina, nazywana później Linką, stoi na Kasprowym. Stoi niepewnie, bo pierwszy raz ma na nogach narty. Krótkie, plastikowe. To jej debiut, spektakularny – uczy się jeździć na świętej górze narciarzy, prawie dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Sprawcami zamieszania są jej rodzice – Anna i Andrzej, studenci, których połączyła fascynacja górami. Gdy na świecie pojawiła się ich córka, byli zgodni: mała może nie zobaczyć Disneylandu, ale Tatry – musi. – Dla mnie to było tak silne przeżycie, że dobrze pamiętam tę „wycieczkę”. A zwłaszcza oklaski w nagrodę, że przejechałam kawałek na nartach – wspomina Alina Markiewicz.
– W te swoje podróże wyruszyłam dopiero, gdy skończyłam osiemnaście lat. Wcześniej byłam chowana pod kloszem. Nigdy nie jeździłam na kolonie i obozy. Za to co roku chodziłam z rodzicami w Tatry. Początkowo niechętnie. Był smutek, obrażanie się. Gdy ma się pięć czy dziesięć lat, zdobywanie szczytów to męczarnia. Marudziłam, że wolę się pobawić, a nie wciąż się tylko wspinać. Na szczęście potem na szlaku poznaliśmy ojca z synem, który był o dwa lata młodszy ode mnie. Stał się moim towarzyszem niedoli. Przeszliśmy razem całe Tatry, śpiewając „Kaczkę dziwaczkę”. W takt melodii łatwiej stawiało się kroki – opowiada Alina.
Zawsze lubiła chodzić własnymi ścieżkami. Zamiast umawiać się z chłopakami do kina, wolała wsiąść na rower albo studiować mapę najwyższych gór świata. Pewnego dnia zaczęła zasypywać rodziców pytaniami o himalaistów. Jak śpią? Co jedzą? Co czują, gdy wejdą na szczyt? Miała 12 lat, gdy pomyślała: muszę zrobić wywiad z Jerzym Kukuczką. Imponował jej – zdobył wszystkie ośmiotysięczniki. Był drugim człowiekiem w dziejach, który tego dokonał. Tak się złożyło, że mieszkał na tym samym osiedlu, co Alina, raptem dwa bloki dalej, w katowickiej Ligocie. – Skłamałam, że piszę tekst do szkolnej gazetki. Nie było żadnej gazetki. Chciałam go poznać, odkryć ten jego fascynujący świat. Zgodził się, żebym przyszła do jego domu. To, że on opowiadał, a ja mogłam zadawać mu pytania, było dla mnie wydarzeniem. Tak wielkim, że nadal pamiętam datę „wywiadu”: 18 stycznia 1988 roku. Miałam szczęście, że zdążyłam. Rok później mój mistrz zginął – mówi Alina.
Spotkanie z Jerzym Kukuczką zaważyło na jej życiu. – Wyszłam od niego z przekonaniem, że będę dziennikarką i pojadę w góry wysokie. Sześć lat później, w tajemnicy przed mamą, skończyłam kurs wspinaczkowy. No i się zaczęło – opowiada Alina. – Himalaje? Widzę siebie, dziewczynę ze Śląska, która ogląda świat, siedząc nad chmurami. Miałam 19 lat, gdy zabrał mnie w nie sam Andrzej Zawada, prekursor polskiego himalaizmu, mąż aktorki Anny Milewskiej. Właściwie to go zmusiłam. Dowiedziałam się, że organizuje narodową wyprawę na Nanga Parbat. Dotarłam do niego. Powiedziałam, że muszę dołączyć do grupy trekkingowej i nie odejdę, póki nie usłyszę: „tak”. Spojrzał na mnie z troską: „Dziecko, ty? A mama pozwoli?”. Ale zgodził się. Byłam najmłodsza w tej ekipie. Jak się okazało, to wcale nie wyszło mi na zdrowie. Im młodszy organizm, tym gorzej znosi wysokość. Pochorowałam się na tym trekku strasznie. Kilka dni leżałam w bazie z gorączką. Pierwszy raz w życiu Wigilię spędziłam poza domem, w obcym, niebezpiecznym Pakistanie – wyznaje.
CZY SIĘ ZRAZIŁA? SKĄD. W STYCZNIU WRÓCIŁA Z HIMALAJÓW, A W CZERWCU RUSZYŁA NA ALASKĘ, NAJWYŻSZY SZCZYT - MCKINLEY.
Tę wyprawę ciężko przeżyła. Kruchej nastolatce trudno było dorównać wytrawnym wspinaczom. Taryfy ulgowej nie miała. Jak wszyscy musiała ciągnąć sanki z prowiantem i sprzętem, omijając niebezpieczne szczeliny, a przecież nie miała doświadczenia w poruszaniu się po lodowcach. Ekstremalna przygoda dała jej do wiwatu. Stwierdziła: nigdy więcej! Przeszło jej po pół roku. Zwłaszcza że gdyby nie Alaska, nie przeżyłaby miłości. W mroźnym miejscu wybuchło gorące uczucie. – Członkiem wyprawy był Krzysztof Wielicki. Ja zaczynałam chodzić po górach, on był po zdobyciu Korony Himalajów – opowiada Alina. Krzysztof był starszy od Aliny o 27 lat. – Ludzie czasami żartowali: „Krzysiu, jaką masz dużą córkę”. Coś w tym było. Mój tata zginął w wypadku, gdy miałam siedemnaście lat. Krzysiek w pewnym sensie zastąpił mi ojca. Czasem nie wiedziałam, czy chcę być jego partnerką, czy także trochę jego dzieckiem. Ale przecież ważne jest tylko to, co ludzi łączy i czy gdy minie zauroczenie, będą mieli o czym ze sobą rozmawiać. A nas dużo łączyło. Pasja, przyjaciele, podróże po świecie. Potem wspólny dom.
Z domem było tak. Znajomy kupił ruderę w Podlesicach na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Zachorował, nie miał siły jej remontować. A my szukaliśmy czegoś dla siebie. Decyzja była szybka: Jura to miejsce kultowe dla wspinaczy, bierzemy! Ciepły, miły, otwarty – wspominają ich dom przyjaciele. Przyjeżdżali tu ludzie z gór, dziennikarze, filmowcy. Ciągle coś się działo. – Każdy weekend u nas był wydarzeniem towarzyskim. Zjeżdżało co najmniej dwadzieścia osób – uśmiecha się Alina. Alina i Krzysztof spędzili razem jedenaście lat. Czemu nie więcej? – To zbyt osobiste – mówi Alina. Dziś to wspomnienie już nie boli. – Minęło pięć lat, mam dystans. Ale wtedy gdy Krzysztof odszedł, to jakbym po raz drugi straciła ojca. Trzy lata z trudem radziłam sobie z emocjami – przyznaje. Po rozstaniu została sama w domu na wsi. Myślała, że zwariuje od czarnych myśli. Rzuciła się w nowy związek, łudząc się, że jest na niego gotowa. Zaplątała się, pogubiła… Ratunek przyszedł znienacka. To znaczy: dziś wie, że to był ratunek. Tuż przed Wielkanocą w jej domu wybuchł pożar. – Jechałam autem z pracy, miałam sześćdziesiąt kilometrów do celu. Był marzec, smutno, wracałam do zimnego domu. Zadzwoniłam do sąsiada, czy mógłby mi rozpalić ogień w kominku. Rozpalił i wyszedł. Okazało się, że przewód kominowy był nieszczelny. Płomienie strawiły drewniane ściany… Rozpacz, szok, niedowierzanie. Ale dziś Alina jest pewna: pożar to najlepsza rzecz, jaka wtedy mogła się jej przydarzyć. Gdyby nie on, nie pozbyłaby się toksycznych myśli.
POCZUŁA SYMBOLICZNE OCZYSZCZENIE, STARE ŻYCIE POSZŁO Z DYMEM? CZAS NA NOWE.
Mama Aliny tak wspomina ten moment: – Córka stała na zgliszczach i z uporem powtarzała: „To jest moje miejsce, ja tu wrócę”. Nikt nie wierzył w jej wizję, a jednak dopięła swego – mówi Anna Markiewicz. Alina postanowiła, że na zgliszczach zbuduje nowy dom. Dla siebie i dla ludzi z pasją. Maleńki pensjonat z klimatem. Nie jakiś tam pospolity „wynajem pokojów”, lecz miejsce, w którym spokój i natura będą inspirować ludzi do nowych wyzwań. Wszyscy jej to odradzali. Słyszała: „Nie dasz rady”, „Nie bierz kredytu, to ryzyko”. Przytakiwała i robiła swoje. – Jeśli mam do czegoś przekonanie, zmierzam do celu. W tym wypadku właściwie jechałam po bandzie. Zaciągnęłam tak wysokie kredyty, że wciąż nie mogę oddychać, gdy o nich myślę – mówi.
Rozpoczęła się akcja: budujemy nowy dom. Najpierw z pomocą przyjaciół Alina wyniosła tony zwęglonych sprzętów, drewna i gruzu. Potem przez dwa lata razem z fachowcami nosiła deski, przybijała gwoździe, malowała ściany. Żyła tylko budową. Na pytanie: „Co słychać?”, odpowiadała: „Słuchaj, zabrakło mi peszla o średnicy pięć milimetrów, wiesz, gdzie można go zdobyć?”. Inny obrazek jak z kosmosu? – Ja, w stroju dla siebie niecodziennym – szpilki, długa suknia, prowadzę w Katowicach imprezę z okazji otwarcia nowej telewizji. A w tym czasie w Podlesicach moi przyjaciele walczą ze zgliszczami. I dzwonią do mnie: „Spokojnie sobie pracuj, nad wszystkim czuwamy”. Wszystko działo się metodą gospodarczą: jeden znajomy polecił sprawdzoną ekipę, inny pomógł zamontować okna, a kolejny doradził, jak wybrać deski na werandę. To był z ich strony gest serca. Na co dzień zajmowali wysokie stanowiska, byli zapracowani po uszy, nie mieli czasu dla siebie, a dla mnie znaleźli. Bez nich nic by się nie udało. Zwłaszcza że po kolejnym rozstaniu zostałam sama z rozpoczętą budową – wspomina. – Kajetan, drugi ważny mężczyzna w moim życiu, bardzo zaangażował się w nasz związek. A i ja wierzyłam, że to miłość na zawsze. Jednak przerosło go moje tempo życia, moje plany. Nie wytrzymał. Odszedł, choć kochał. To był dla mnie najgorszy moment. Dół. Jednak to rozstanie mnie wzmocniło. Już wiem, że czasem trzeba się rozstać, żeby móc iść dalej.
Odbudowa trwała trzy lata. Pod koniec Alina miała moment zwątpienia, że nie da rady. Wtedy do akcji wkroczyli przyjaciele. Prosili, żeby nie traciła „spręża”. W górach każdy zna to określenie. Mówi się: albo ktoś ma „spręża”, albo nie. Czyli: wierzy w sukces i walczy czy poddaje się przy pierwszych trudnościach. – Przyjaciele wierzyli, że jestem na ostatniej prostej, a ja nie. Dostałam „spręża”, gdy w grudniu zapowiedzieli, że święta wielkanocne zamierzają spędzić u mnie. Zarezerwowali pokoje, których nie było, w domu bez podłóg i stropu. Miałam cztery miesiące, by dokończyć budowę. Zdążyłam! Gdy w Wielką Sobotę goście zajechali pod dom, w środku trwała „wykończeniówka”: ośmiu robotników wciąż miało co robić. Zresztą, moja rodzina też. Mama wycierała kurze, babcia wyjmowała z piekarnika ciasto drożdżowe, a ja dokręcałam półki w łazience – opowiada. – Te pierwsze święta w nowym domu były niezwykłe. Przyjechała Anna Milewska, żona Andrzeja Zawady. Nie zabrakło Doroty, z którą odkrywałam Himalaje. Byli wszyscy, których kocham.
HISTORIA ZATOCZYŁA KOŁO. DOM SPŁONĄŁ PRZED WIELKANOCĄ I WRAZ Z NIĄ OŻYŁ.
Już z daleka widać chorągiewki umieszczone pod dachem domu, na całej długości werandy. Alina przywiozła je z Nepalu. Ich kolory symbolizują żywioły: żółty – ziemię, zielony – wodę, czerwony – ogień, niebieski przestrzeń. – Zgodnie z wierzeniami Tybetańczyków błogosławieństwa na nich zapisane chronią całą okolicę – tłumaczy. Dobre duchy czuwają też nad jej siedliskiem. – Zimą myślałam, że mnie opuściły. Mrozy tak dały mi popalić, że depresja gigant już pukała do drzwi – przyznaje Alina.
Na szczęście na co dzień do jej drzwi pukają mili goście. Odwiedzają kameralny pensjonat, a potem zostawiają wpisy w księdze pamiątkowej (przywiezionej przez właścicielkę z ukochanego Nepalu, a jakże). Oto jeden z nich: „To jest moje miejsce na Ziemi”. Podpis: Martyna Wojciechowska. – Poznałyśmy się lata temu i od razu złapałyśmy wspólny język. Obie mamy zapotrzebowanie na adrenalinę, co nie znaczy: „skakać na cienkiej linie”, raczej – „żyć aktywnie, stawiać sobie cele”. Gdy Martyna pierwszy raz mnie odwiedziła, wybuchła śmiechem. Za oknem salonu stało na dwóch łapach osiem kotów, z nosami przyklejonymi do szyby. To były zwierzaki, które dokarmiałam. Dawały mi sygnał: „Wpuść nas do domu” – opowiada Alina.
Alina karmi koty, a ją – znana z kulinarnych talentów Ewa Wachowicz. – W sytuacjach awaryjnych zawsze mogę na nią liczyć. Kiedyś pierwszy raz w życiu zabrałam się za przygotowanie gulaszu, od razu z rozmachem, w garze na sto osób. Zadanie mnie przerosło. Lepiej buduję domy, niż gotuję. Sięgnęłam po koło ratunkowe: zadzwoniłam do babci, żeby mi powiedziała, co i jak. Na szczęście do kuchni weszła Ewa i prze- jęła pałeczkę. Za godzinę karmiłam gości pysznościami – opowiada Alina. – Nie ma co kryć: bez przyjaciół nie udałoby mi się żyć tak fajnie. Wszystko jest możliwe, gdy wspierają mnie bliscy. Gdy wyjeżdżam kręcić filmy dokumentalne, reportaże (założyłam firmę producencką), oni opiekują się moim domem i Bernim.
Teraz właśnie Alina czuwa nad projektem „Kierunek: szczęście”, pod patronatem Fundacji Iskierka. – Przygotowuję razem z Darkiem Załuskim dokument o Magdzie, studentce, która z powodu raka kości musiała mieć amputowaną nogę. Dzięki wsparciu fundacji otrzymała nowoczesną protezę. Teraz uczy się chodzić na nowo. Film ma być częścią kampanii społecznej. Chodzi o zmianę myślenia: państwo powinno refundować nowoczesne protezy, by ludzie mogli być samodzielni. To wszystkim się opłaca – tłumaczy Alina.
Co jeszcze w życiu się opłaca? Oczywiście, przyjaźń. – Ci, których kocham, znają zasady, które panują w moim domu. Mówię: „Kawę już wypiliście, a teraz trzeba przewieźć drewno. Aha, i trawę wypadałoby skosić”. Zresztą sami już od progu pytają: „To co jest dzisiaj do zrobienia?”.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama