Blondynka robi prawo jazdy w UK, część 1 i 2
Noższszszsz… Świetnie. Metro odjechało. Mam fryzurę jak Bridget Jones po jeździe w kabriolecie, a po wziętym pół godziny temu prysznicu zostało wspomnienie. U stóp mam za to gruzy z nadziei na wreszcie udany wieczór. Na szczęście ten cały obcy tłum pędzący dookoła ma w nosie to, że mógłby być świadkiem całkiem ciekawego spektaklu ze mną w roli głównej.
Na szczęście, na szczęście nikogo nie obchodzi płacząca Polka z rozwianą lwią grzywą, zgrzana, rozmazana i zasiąpana. Ok. Oszczędzanie oszczędzaniem, ale zasłużyłam chyba przynajmniej na taksówkę. Wygodną, ciepłą, bezpieczną taksóweczkę, którą zaraz, zaraz, zaraz, zaraz znajdę. Znajdę.
***
Znajdę. …
Albo i nie…
***
Jaki piękny dzień! No i co z tego, że bossmanka, jak czule nazywam swoją szefową, uwzięła się rozliczać mnie z lekko przeterminowanych prac, ale, ale, ALE przede wszystkim ten miły Paul z działu kredytów zaoferował mi swój stary monitor. Na szczęście zanim powiedziałam, że mój komputer jest już po naprawie – bo w rzeczywistości to komputer padł, a nie monitor, jak myślałam – to zdążyłam się zakrztusić kawą i może ze zbyt widocznym entuzjazmem – no ale Paul to jest naprawdę super facet – podziękowałam i wyprodukowałam uśmiech jak z Vogue. Zostanę obdarowana w przyszłym tygodniu. Czy zdążę schudnąć tak ze trzy kilo? No i muszę kupić dżinsy. A może sukienkę? Nie, no bez przesady – ma być swobodnie, domowo. Dżinsy i kropka.
***
Nikt tego nie zrozumie. Nikt. Nikt, kogo nie mijała śpiesząca się na randkę po pracy zgrabnie wyjeżdżająca z parkingu w swoim nowiutkim ślicznym czerwonym Mini Cooperze chuda i piękna Viki, promieniejąca jak zorza, bo właśnie dostała awans i podwyżkę, i w ogóle, w ogóle nie zwracająca uwagi na potykającą się o własne obcasy postać z pudłem wielkości i ciężkości bloków, z których dzielni Egipcjanie zbudowali nie wiadomo jak piramidy, w którym to pudle rozpiera się całą mocą swojej ciężkości jakiś stary grat, nikomu niepotrzebny monitor, którego Paul nie tylko nie chce mieć, ale nie chce też zawieźć do nowej, wcale nie szczęśliwej właścicielki, z którą potem nie pogawędzi miło na kanapie, nie zaprosi na kolację i nie doceni w czasie romantycznego wieczoru jej uroku i błyskotliwości oraz uwypuklonej nowymi dżinsami, a okupionej ścisłym postem atrakcyjności fizycznej…
Noższszszsz…
*** Jestem piękna, mądra, zdolna. Będę bogata. Ok. To robię w końcu to prawo jazdy.
CZĘŚĆ 2
Noższszszsz… Czemu proste sprawy Anglicy muszą komplikować? Co to za kraj, gdzie pod hasłem „pelikan” i „tukan” kryją się… różne typy przejścia dla pieszych? Montyphytonowską trzeba mieć wyobraźnię, żeby coś takiego wymyślić. I teraz przepadło – co przechodzę przez ulicę, to widzę wokół tłuściutkie pelikanki w kozaczkach za kolano, garniturowe tukany kroczące z teczkami… Mam nadzieję, że wyjdę z tego.
Miła niespodzianka jest taka, że tu wcale, wcale, wcale nie trzeba się zapisywać na żadne kursy do szkół jazdy. Można się uczyć pod kierunkiem np. jakiegoś przystojnego znajomego. w jego samochodzie – o! Muszę jeszcze trochę popracować nad wizerunkiem dżinsowym i spróbuję zapytać Paula, czy nie byłby tak uprzejmy… Ale najpierw zostanę mistrzynią w zakresie angielskich przepisów, które jednak, co stwierdziłam z przygnębieniem, różnią się dość znacząco od polskich, w których obryłam się swego czasu. Np. lewostronność poszła tu tak daleko, że nie obowiązuje zasada, że ten z prawej strony ma pierwszeństwo. I nie chodzi o to, że pierwszeństwo ma ten z lewej. Nikt nie ma pierwszeństwa. Bardzo to dziwne. Moją ulubioną lekturą jest więc teraz kodeks brytyjski, ale mimo że nie mam większych problemów z angielskim, to jednak przy tej książce czuję się jak Kali – nie rozumieć, nie rozumieć… Nawet mój słownik często nie daje rady, za specjalistyczne słownictwo.
***
Biurokracja na całym świecie chyba jest taka sama. Zderzyłam się z tzw. formularzem D1, który trzeba wypełnić, żeby dostać tymczasowe prawo jazdy, żeby móc zapisać się na egzamin i żeby móc wsiąść w celach szkoleniowych za kółko, żeby tym samym znaleźć się w jednym samochodzie z Paulem, żeby… no dobra, tu się zatrzymajmy. Jedna zielona płachta usiana rubryczkami do wypełnienia, druga płachta z instrukcją wypełnienia rubryczek. Mogłam przewidzieć, że jak na instrukcję jest przeznaczona płachta, to nie ma siły, żeby od razu wypełnić wszystko dobrze, mogłam wziąć od razu dwie sztuki, a tak to muszę znowu pójść na pocztę. Ale na szczęście przyśniła mi się dzisiaj Viki, jak wjeżdża w kałużę i obryzguje mnie błotem – mam doping!