Reklama

Wydawać by się mogło, że mało jest miejsc bardziej znanych, opisanych, obfotografowanych. A jednak Starówka wciąż zaskakuje. Zapraszamy na magiczny spacer pustymi uliczkami, z dala od głównych turystycznych szlaków. Będziemy odkrywać klimat prawdziwej Warszawy – tej sprzed wieków.

SEBASTIAN ŁABĘDA licencjonowany przewodnik miejski, pilot wycieczek, podróżnik. Od 10 lat oprowadza po Warszawie Polaków i cudzoziemców, dzieci i dorosłych. Kocha to miasto, pokazuje je w sposób niezwykły.
Umówiliśmy się, a jakże, „pod Zygmuntem”. Król na kolumnie (to pierwszy w Polsce świecki pomnik) od zawsze stanowił dla warszawiaków punkt, przy którym się spotykali, bywał również przedmiotem żartów i niecodziennych transakcji. Sto lat temu niejaki Alfons Cyjan za 45 ówczesnych złotych (czyli mniej więcej za dzisiejsze trzy stówki) sprzedał ją chłopu, który chciał swojej ślubnej pamiątkę jakąś ze stolicy sprawić. Niektórzy twierdzą, że za kolejne 5 zł oferował transport prezentu, ale chytry chłop pożałował piątaka.
My jednak nie będziemy dobijać targu. Sebastian, przewodnik i entuzjasta Warszawy, obiecał mi pokazać Starówkę taką, jakiej nie znam. Czy zdoła mnie czymś zaskoczyć? Mieszkam w Warszawie od urodzenia, zdeptałam ją wzdłuż i wszerz. Ruszam za przewodnikiem nastawiona nieco sceptycznie.
Omijając zatłoczoną Świętojańską i Piwną, idziemy Dziekanią w stronę niewielkiego placyku na tyłach katedry. Kanonia. Niewielu turystów tu zagląda, na co dzień jest sennie i cicho. Sebastian wskazuje niewielką figurkę Matki Boskiej przy ścianie prezbiterium katedry. – Ona wciąż nad nimi czuwa – mówi dość zagadkowo. Okazuje się, że na Kanonii znajdował się pierwszy warszawski cmentarz. Funkcjonował aż do końca XVIII wieku, kiedy to uznano, że grzebanie trupów w obrębie miasta urąga higienie. Ekshumacja na wielką skalę odbyła się latem 1780 roku. Gdy wydobywano szczątki, by przenieść je do podwarszawskiej wsi Powązki, panował taki fetor, że wierni modlący się w katedrze mdleli. Dziś jedyną pamiątką po cmentarzu jest ta barokowa figurka. Nie każdy wie, że jeszcze 67 lat temu katedra wyglądała zupełnie inaczej niż dziś, była neogotycka. Po wojnie odbudowano ją w stylu zwanym gotykiem nadwiślańskim. Podnoszę głowę: charakterystyczny spatynowany dach góruje nad innymi dachami Starówki. Sebastian podchwytuje moje spojrzenie. – Gotycki kościół powinien być kryty dachówką. Ale w czasach PRL dachówka była materiałem wysoce def icytowym – tłumaczy. Dlatego w 1970 roku sam prymas Wyszyński podjął decyzję, by katedrę pokryć miedzianymi płytami.
Przechodzimy na tył Kanonii, skręcamy w Dawną. Maleńka uliczka, długości 40 metrów, dosłownie kilka kroków. Pierwotnie wiodła do murów obronnych, które w tym miejscu miały furtę, a może basztę. Ponoć tutaj mieszczanie spotykali się z dziewkami lekkich obyczajów. Jednak do czasu. Mieszkający po sąsiedzku kanonicy zamknęli ulicę, stawiając w poprzek dom. Był on przeznaczony dla proboszcza kolegiaty św. Jana. A że stanął nielegalnie, wybuchła afera i sprawa skończyła się w sądzie. Ulicę wydzierżawiono kanonikom, ale zobowiązano ich, by mieszczanom zostawili wolne przejście.
Przechodzimy pod dawnym domem proboszcza, idziemy w stronę Wisły. Niedaleko stąd, u zbiegu ulic Celnej i Brzozowej znajdował się szpital św. Jana. Leczono w nim chorych wenerycznie. – To lokalizacja nieprzypadkowa, opodal było miejskie wysypisko śmieci, czyli Gnojna Góra – opowiada przewodnik. – Syfilityków, których nazywano wtedy gnojownikami, zakopywano po szyję właśnie tu, w górze gnoju. W wiekach XV i XVI powszechnie stosowano taką właśnie terapię – tłumaczy, śmiejąc się z mojej miny. Tych, których nie udawało się wyleczyć, grzebano na miejscowym cmentarzu.
Góra śmieci, wyrzucanych przez blisko 400 lat, stale rosła. Aż osiągnęła takie rozmiary, że groziła przysypaniem okolicznych zabudowań. Do tego smród i stada szczurów były nie lada problemem dla ówczesnych władz miasta. Pod koniec XVII wieku zdecydowano wreszcie zamknąć wysypisko, a śmieci przykryto warstwą ziemi. – I w ten oto sposób powstał piękny zakątek z widokiem na Wisłę, miejsce romantycznych schadzek współczesnych warszawiaków i przyjezdnych. – Sebastian wskazuje urokliwy zakątek, do którego prowadzi ulica Dawna. Gdy idziemy w stronę Brzozowej, rzeczywiście mijamy kilka przytulonych czule par. Brzozowa to jedna z najstarszych warszawskich ulic. Pierwsze mieszczańskie domy wznoszono po jej lewej stronie. Prawą zajmowały pozostałości wiejskich dworków, magazyny i spichlerze. Dochodzimy do urokliwych Kamiennych Schodków, które prowadzą nas do Rynku. Mieszkańcy innych miast śmieją się z warszawiaków, że nie mają ratusza. Ale ratusz „po bożemu” stał na środku głównego placu miasta jeszcze na początku XIX w. Było na Rynku także inne niezbędne „wyposażenie”: pręgierz i klatka, gdzie skazańców (głównie nieuczciwe przekupki) wystawiano na widok publiczny. Jednak ratusz rozebrano w 1817 roku i dla Starówki skończyły się dobre czasy. Z prestiżowej stała się dzielnicą biedoty. Kamieniczki – nieremontowane od wielkiego pożaru, który spustoszył miasto 200 lat wcześniej – popadły w ruinę. Do opuszczonych mieszkań zaczęl i się sprowadzać lokatorzy rozmaitego autoramentu, sklepikarze i zwykli cwaniacy. W „Przewodniku po Warszawie” z 1881 roku Władysław Dębski pisał: „Tutaj gnieździ się wszelkiego rodzaju biedactwo – ludzie zmarnowani (...). Szewc-partacz, niepojęty poeta, student po nocach ślęczący, wdowa na skromnej emeryturce, szwaczka wreszcie zawsze wesoła i żwawa – oto zaludnienie tej na pozór ponurej, a jednak dla prawdziwych warszawiaków tak drogiej dzielnicy”.
W zapomnieniu Starówka przetrwała do XX wieku – Inne miasta żyły, jedne domy burzono, stawiano w ich miejsce następne, wytyczano nowe ulice. A najstarsza część Warszawy przez stulecia była nietknięta. Dzięki temu zachowała więcej klimatu średniowiecznego miasta niż niejedna metropolia Europy – mówi przewodnik. – Na tym polega jej urok – dodaje. Ten urok zaczęto doceniać dopiero na początku XX wieku. Rozpoczęto restaurację najcenniejszych zabytków. Niestety, bombardowania podczas powstania zrównały z ziemią ulicę po ulicy. Nienaruszone pozostały właściwie tylko piwnice kamienic. I tylko one mogą pamiętać średniowiecze. Przez współczesnych zostały zapomniane. W ferworze odbudowy, gdy starano się w najdrobniejszych szczegółach odtworzyć fasady, zaniedbano to, co znajdowało pod nimi. Dziś krążą niestworzone opowieści o podziemnym mieście. Podczas prac remontowych zdarza się odkrywać pojedyncze zamurowane piwnice. Niektóre zrujnowane, inne nienaruszone, z butelkami wina i przetworami na zimę 1944 roku.
Stoimy na Rynku Starego Miasta, przy najokazalszej pierzei północnej, czyli Stronie Dekerta. Tu mieści się Muzeum Historyczne Warszawy.
Wchodzimy do środka. Sebastian prowadzi mnie schodami w dół, do części na razie niedostępnej dla turystów. Pył, gruz, skuwane tynki, spod których wyłaniają się bardzo stare ceglane sklepienia. Ile tu może być pomieszczeń? – Pod kamienicami są całe systemy połączonych podziemi, wąskie korytarze i przestronne sale – przewodnik zgaduje, o czym myślę. W kwietniu tego roku pod magazynami muzeum odkryto drugi poziom piwnic. A zupełnie niedawno skarb: 4-kilogramowy worek srebrnych monet z XVII w. Niedługo tu, gdzie stoimy, będą muzealne sale. Staromiejskie piwnice zmieniane są właśnie w centrum kultury.
Nasz spacer się kończy, a ja muszę przyznać ze skruchą – takiej Starówki nie znałam. Teraz patrzę na nią inaczej. To nie makieta, jak niektórzy mówią z przekąsem, lecz miasto z klimatem, zagadkami i żywymi ludźmi, którzy w nim mieszkali. Choćby takimi, jak niejaki Adolf Cyjan.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama