Reklama

Trochę z dziennikarskiej ciekawości, a trochę za namową znajomych, którzy właśnie z Rumunii wrócili i mówili: „Jedź koniecznie, zachwycisz się”. Zabrałam więc syna i przyjaciółkę – także z synem, i we czworo ruszyliśmy w 2005 roku na pierwszą rumuńską wyprawę. Odtąd wracałam tam wiele razy, wciąż chcę wracać. Zachwyciłam się rzeczywiście i dosłownie wsiąkłam w Rumunię.
Nie mieliśmy wówczas wykupionej wycieczki ani nawet szczegółowo zaplanowanej trasy. Wiedzieliśmy jedynie, że chcemy zobaczyć słynne malowane klasztory na Bukowinie, gdzie spędzimy pierwszą noc – w gospodarstwie agroturystycznym w miejscowości Vama, w górach, niedaleko granicy. Planowaliśmy dojechać po południu, lecz nikt nie przewidział koszmaru dróg na Ukrainie, przez którą jechaliśmy. Dotarliśmy o trzeciej w nocy. Rumuńscy gospodarze czekali na nas z kolacją i wyśmienitą nalewką. Takie było moje pierwsze spotkanie z Rumunią, z serdeczną gościnnością jej mieszkańców, która towarzyszyła mi podczas rumuńskich podróży nieustannie. I to właśnie ludzi wspominam najcieplej: uśmiechniętych, otwartych na cudzoziemców, a zakochanych w swoim kraju. Doskonale potrafiących porozumieć się po angielsku czy francusku, choć oni sami nie wypuszczają się poza najbliższą okolicę. Niekiedy jednak słów rozumieć nie trzeba.
Pamiętam, jak przedzierałam się małym miejskim autkiem przez Karpaty i utknęłam w deszczu na wysokiej przełęczy. Droga wiodła pod górę, tak ostrymi zakosami, że każdy z nich był zakrętem śmierci. Z obu stron przepaść. Zrezygnowana stanęłam na skrawku pobocza, pochylając się nad mapą, którą wiatr usiłował mi wyrwać. Wtedy z gór przyszła stara kobieta, ubrana tradycyjnie w czarną spódnicę, z chustką na głowie. Z podołka wysypała na maskę samochodu garść dojrzałych mirabelek, uśmiechnęła się ciepło, powiedziała coś po swojemu i znów zniknęła w otulonych mgłą górach. Pamiętam jej jasne, przyjazne oczy. Pamiętam też doskonale zakupy w malutkiej drogerii przy klasztorze, którą prowadziła prawosławna monaszka. Po dobrej godzinie rozmowy o zaletach ziół wyszłam z dwiema siatkami pełnymi kremów i cudownie naturalnych kosmetyków, bez grama chemii.
Śmieję się, że do Rumunii wracać muszę regularnie, by uzupełniać ich zapas. Ale też po to, żeby przypominać sobie smak tutejszych nalewek i serów, które górale przechowują owinięte korą drzew, smak miodu z wędrownej pasieki i deseru zwanego papanasi. Po półgodzinie (warto poczekać!) na stole pojawi się kopczyk świeżo usmażonych kulek z drożdżowego ciasta, coś pomiędzy pączkami a donatami, ukraszonych bitą śmietaną i obowiązkowo domową konfiturą.
Podczas mojej pierwszej wyprawy wędrowałam po Bukowinie, oglądając bajeczne malowane klasztory i chłopskie twierdze. To małe miasteczka położone wysoko w górach, otoczone potężnymi murami, w których przed najazdami Tatarów chronili się okoliczni mieszkańcy. To dla nich ściany cerkwi ozdabiano freskami, tłumacząc na język obrazkowy niezrozumiałą liturgię w języku starocerkiewno-słowiańskim. Niezwykle realistyczne malowidła znajdują się, co ciekawe, nie wewnątrz świątyń, lecz na ich zewnętrznych ścianach. Dziś, pieczołowicie odrestaurowane, stanowią jedną z większych atrakcji turystycznych Rumunii.
Każdy, kto się tu wybiera, chce zobaczyć miejsca związane z legendą Drakuli. Jedno z nich to uchodzący za jego siedzibę zamek w Branie koło Braszowa. Najprawdopodobniej jednak Wład Palownik nawet tam nie bywał. Drugie miejsce to miasto Sighișoara, stolica Transylwanii, zwane Carcassonne wschodniej Europy. Nie ma w tym określeniu grama przesady. Magiczne stare miasto, pamiętające czasy średniowiecza, wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO. Tu Drakula bił swoje monety i na pal wbijał nieposłusznych. Dzisiaj w małych sklepikach ze starociami i antykwariatach, których tam mnóstwo, można kupić stare sztychy przedstawiające dawne wydarzenia. I wreszcie trzecie miejsce, o którym nie wszyscy wiedzą: wyspa na jeziorze Snagov nieopodal Bukaresztu. To tutaj w cerkwi spoczywają prochy księcia ciemności, ale ponoć gdy archeolodzy otworzyli trumnę, znaleźli w niej jedynie szczątki konia. O Drakuli i o tym miejscu pisze Elizabeth Kostova w książce „Historyk” tak, że ciarki chodzą po plecach. Chciałam zobaczyć je na własne oczy. Okazało się to nie takie łatwe. W Snagov trzeba było wynająć łódkę i przekonać sternika, by wziął kurs na wyspę. Wysepka nieduża, cerkiew maleńka, wewnątrz pusta. Bardziej się domyśliłam, niż dostrzegłam płytę nagrobną wmurowaną w podłogę. Panował półmrok, drżący płomyk wiecznej lampki oświetlał jedynie portret Drakuli. Wyciągnęłam aparat i w tym momencie jak duch pojawił się pop. Zażądał 20 euro za zdjęcie, a za opowieść o cerkwi kolejne 5. Gdyby był trochę mniej natarczywy, kto wie, może udałoby mi się skonfrontować jego wersję z tym, co pisała Kostova.
Rumunia to kraj kontrastów i zadziwień. Choć byłam tam już wiele razy, wciąż zaskakują mnie jej niezwykłości. Na przykład ta w Sinai. Miasteczko to dawny kurort, elegancki, z piękną austrowęgierską zabudową. Jest tam pałac królewski Peleş, do którego wiedzie droga oblegana przez stragany. Gdy szłam tam po raz pierwszy, spomiędzy pamiątek wyłonił się człowiek w baranicy, trzymający na sznurku… niedźwiedzia. Podobno jakiś czas później turysta nie uiścił opłaty za fotografię i ów człowiek puścił na niego niedźwiedzia. Gdy byłam tam po kilku latach, niedźwiedzia nie było. Zastąpiły go dwa lwy na smyczy. Albo kawa w maleńkiej wiosce, z jednym sklepem otwieranym na godzinę i czymś w rodzaju domu kultury: podłoga z surowych desek, połamane barierki, faceci w wyświechtanych kapeluszach, udający, że grają w bilard na stole bez sukna. W bufecie czipsy i bufetowa jakby żywcem wyjęta z lat 60. Za 50 groszy wypiłam tam najlepszą kawę świata. Pieczołowicie parzoną w tygielku, przyprawioną kardamonem i czymś, co sprawiło, że podobnej nie ma ani we Włoszech, ani w Turcji.
Wrócę do Rumunii jeszcze nie raz. Choćby po to, by sprawdzić, czy wciąż można napić się kawy w zapyziałym domu kultury. Spotkać ludzi, kupić ser, miód i zapas kremów. Znów dać się czymś zaskoczyć. Wiem, że powinnam się spieszyć, by dogonić swoje wspomnienia. Bo Rumunia się zmienia. Tak szybko jak cały świat.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama