Reklama

Tysiące zdjęć i jeszcze więcej obrazów pod powiekami, pątniczy kij, broda, wąsy. Tyle zostało z tamtej wędrówki. – Chciałbym też wierzyć, że trochę lepsze serce – mówi skromnie 58-letni Andrzej Sudoł z Wodzisławia Śląskiego, były górnik. O tym, jaki był kiedyś, nie chce rozmawiać. – Szedłem nie tą drogą – ucina temat. – Niby wierzyłem, chodziłem do kościoła, ale w środku byłem zimny i twardy. Słuchałem i nie słyszałem. W wieku 49 lat po raz pierwszy przeczytałem Stary Testament. Potem wpadły mu w ręce zapiski Vassuli Ryden, prawosławnej mistyczki, „Prawdziwe życie w Bogu”. Książka drażniła go, ale i wciągała. Odkładał ją i znowu do niej wracał. Powoli przechodził wewnętrzną przemianę. W którymś momencie uświadomił sobie, że nigdy nie spotkał się z papieżem, Janem Pawłem II. Czuł wyrzuty sumienia: – Ja, Polak, niby katolik... Swoje wędrówki rozpoczął od polskich sanktuariów. Czuł, że tak trzeba.

Reklama

Coraz dłuższe wędrówki do miejsc świętych

Najpierw wyruszył do Częstochowy. Szedł przetartymi, pątniczymi szlakami, ale w nietypowej porze. Był czerwiec, a on maszerował w twardych butach, po dwóch dniach na nogach miał olbrzymie odciski. – Ale doszedłem – uśmiecha się Andrzej. W następnym roku wybrał się do Lichenia. Tym razem miał do pokonania 320 km. Wziął ze sobą namiot, mnóstwo książek, przewodników, telefon komórkowy. – Zupełnie niepotrzebny ciężar – ocenia. – Pielgrzym? Z komórką? – zdziwił się ksiądz, u którego szukał noclegu. Niestety, nie zdążył odbyć pielgrzymki do Watykanu przed śmiercią papieża. Z uczuciem żalu śledził w telewizji ostatnie dni życia wielkiego Polaka, a potem jego śmierć i pogrzeb. I czuł wyrzuty sumienia. – Obiecałem sobie, że pójdę przynajmniej do jego grobu – wspomina. Wyruszył w pielgrzymkę 13 czerwca 2005 roku. Do Rzymu dotarł 22 lipca, pokonując tysiąc sześćset kilometrów. Spał w kościołach, w zgromadzeniach zakonnych. Jeden z włoskich księży pozwolił mu przenocować w salce przykościelnej. Stały tam komputery i kasetka z pieniędzmi, mimo to ksiądz zostawił go samego. – Tak mi zaufał – cieszy się wodzisławianin.

Pieszo do Ziemi Świętej

Podróż do Ziemi Świętej Andrzej przygotowywał dwa lata. Ślęczał nad mapami, poznawał trasę, język i zwyczaje mieszkańców. – Szlak wytyczył mi Święty Paweł – mówi. – Poszedłem śladami apostoła narodów. To była pielgrzymka dziękczynna, z powierzeniem się Bogu i z prośbami. – Jakimi? Każdy ma za co przepraszać i o co prosić – mówi wymijająco. Z Wodzisławia wyruszył 18 sierpnia 2008 roku. Szedł przez Czechy, Słowację, Węgry, Chorwację, Bośnię, Czarnogórę, Albanię, Macedonię, Grecję, Turcję, Syrię i Jordan do Izraela. Chciał być w Jerozolimie przed Bożym Narodzeniem. Miał tam zarezerwowane noclegi i bilet powrotny do Polski. Udało się! – Wśród wielu ważnych miejsc na świecie Ziemia Święta jest najważniejsza i najpiękniejsza – opowiada wzruszony. Pewnie dlatego ostatni 30-kilometrowy odcinek z Jerycha do Jerozolimy przepłakał. Wokół szalała burza piaskowa, twarz miał białą od pyłu, ale był szczęśliwy. – A w Jerozolimie spotykały mnie same cuda – mówi wzruszony. Okazało się, że w pasterce mogą uczestniczyć tylko osoby które mają zaproszenie. Andrzej nie miał. Ale Opatrzność zadziałała, rękami sióstr zakonnych z Domu Polskiego Pielgrzyma: załatwiły mu kartę wstępu. Dzięki temu mógł uczestniczyć w mszy. – To było niesamowite uczucie – wyznaje. – Ogromna ulga, radość i szczęście... W pierwszy dzień świąt zdarzył się kolejny cud. Choć wokół było mnóstwo pątników, nieznany Andrzejowi ksiądz zwrócił się akurat do niego: „Chce pan iść do Grobu Pańskiego?” – zapytał. Ci, którzy byli w Bazylice, wiedzą, że przed Grobem mieści się 6–7 osób. Wszyscy turyści oglądają to miejsce zaledwie przez kilka sekund. – Ja klęczałem całą mszę. Patrzyłem w niebo i powtarzałem: „Panie, jestem tu, bo Ty tu jesteś...”. Potem dotarł do Nazaretu, Kany Galilejskiej, Góry Błogosławieństw, Góry Tabor, Kafarnaum, Jeziora Tyberiackiego. Do Wodzisławia wracał szczęśliwy: – Czułem, że muszę pójść do Jeruzalem i doszedłem – mówi krótko.

Samotność pozwala poznać samego siebie...

Podczas wędrówki miał dwa krytyczne momenty. Pierwszy na Słowacji: dopadł go potworny ból kręgosłupa i stawów. Kładł się na słońcu i prosił Boga, by mógł dojść do Medjugorie. Po kilku dniach ból ustąpił. Drugi kryzys dopadł go w Lattakii, w Syrii. Był już potwornie zmęczony. Zadzwonił wtedy do Polski, do znajomego księdza Józefa Krawca i usłyszał zdecydowane: – Idź na Damaszek! Samotne pielgrzymowanie to nauka pokory. Pątnik ma mnóstwo czasu na przemyślenia, rozmowy z Bogiem. Andrzej dziękował Mu za spokojną noc, prosił o dobry dzień. Wieczorem dziękował za dzień przeżyty. – Zmęczenie? Wątpliwości? Wszystko było – wyznaje. – Sto razy pytałem siebie, czy wytrwam. Modliłem się i wadziłem z Bogiem. W trakcie samotnej wędrówki inaczej patrzy się na ludzi. – Najczęściej spotykałem tych dobrych – podkreśla. Na przykład, w Turcji gościny i noclegu użyczył mu Kurd. Nie pozwolił rozstawić namiotu, tylko zabrał ze sobą do domu. Choć w pomieszczeniu stały trzy tapczany, cała rodzina spała na podłodze. Tylko on jeden, na wyraźne życzenie gospodarza, na tapczanie. W jednym z krajów muzułmańskich pielgrzymujący Polak rozstawił namiot w ogrodzie i... wylądował na policji. – Sprawdzili mój paszport, zapytali o pieniądze. A że je miałem, to wsadzili mnie do radiowozu i odwieźli do hotelu – wspomina wstrząśnięty, bo taki nocleg przeczy idei pielgrzymowania W Albanii trafił na polskiego księdza franciszkanina. – Ty, pielgrzym? – zdziwił się ks. Władysław. – Miesiąc przed tobą tą drogą szli dwaj Francuzi. Nie strzygli się ani nie golili – zauważył. Andrzej uznał, że też tak powinien... Od tego czasu nosi brodę i wąsy. W Salonikach, w Grecji, miał wielkie problemy ze znalezieniem miejsca, gdzie mógłby rozbić namiot. Zapadła noc, a on ciągle krążył po mieście. Czuł się potwornie zmęczony. W końcu wstąpił do kościoła katolickiego. Zaczął mówić, jak zawsze, po niemiecku. – Dobrze, dobrze, mów po polsku – usłyszał zdziwiony. Okazało się, że tam również trafił na polskiego księdza. Andrzej pokonywał dziennie trzydzieści, czterdzieści kilometrów. Raz zdarzyło się, że nawet ponad pięćdziesiąt. Mówi, że doszedł do celu dlatego, że inni się za niego modlili. Wśród nich byli i księża, i znajomi, i nieznani mu ludzie. – Chciałbym im wszystkim za to podziękować – mówi Andrzej.

... i uczy zupełnie innego spojrzenia na ludzi

Andrzej Sudoł na ostatnim pielgrzymim szlaku pokonał aż cztery tysiące dwieście kilometrów. Podliczając wszystkie inne jego pielgrzymki – będzie tych kilometrów ponad siedem tysięcy! Wodzisławianin nie uważa siebie za kogoś lepszego od innych. Powtarza, że jest grzesznikiem jak wszyscy. Ale stara się być lepszy. – Teraz widzę inaczej Dostrzegam sprawy, których nie zauważałem wcześniej – tłumaczy. Kiedyś z dezaprobatą patrzył na kobiety, które godzinami przesiadywały w kościele. Teraz zazdrości, że potrafią rozmawiać z Panem Bogiem. W sanktuarium w Łagiewnikach pewna pątniczka poczęstowała jego i innych pielgrzymów ciasteczkami. Uznał to za drobny gest. Zjadł, by nie sprawiać jej przykrości. Potem zobaczył, jak jedna z kobiet starannie zawija ciasto w serwetkę i chowa do torebki. „Zawiozę synowi, on lubi słodycze, a mnie na nie nie stać” – zareagowała na jego pytające spojrzenie. Pewnie była głodna, ale nie zjadła ciastka. – W takim małym geście może być tyle miłości – zamyśla się Andrzej.

Reklama

Kiedyś znów weźmie kij i ruszy w drogę

Ludzie chyba wyczuwają jego wewnętrzny spokój. Gdy wracał autokarem z Rzymu do Polski, przysiadła się do niego młoda, może 20-letnia dziewczyna. Choć było dużo wolnych miejsc, usiadła obok niego. Przez całą drogę płakała i opowiadała: zakochała się w żonatym Włochu, rozbiła małżeństwo, ale zerwała tę znajomość. Co pół godziny odbierała telefon od Włocha, chwilę rozmawiała, a potem znowu płakała i opowiadała o swojej rozpaczy. Starał się uświadomić jej, że postępuje słusznie. – Mam nadzieję, że choć trochę pomogłem. Andrzej Sudoł ma kolejne plany pielgrzymkowe, nie chce jednak o nich mówić. Gdy znajomi pytają, dokąd wyruszy, mówi, że na razie zostaje w domu. Pani Janina, jego mama, cieszy się z wypraw, ale jeszcze bardziej martwi, że spotka go coś złego. – Syn nigdzie więcej nie pójdzie – zapewnia. – Wszędzie już był, widział wszystko...

Reklama
Reklama
Reklama