Reklama

Kilka godzin lotu i ląduję w Mombasie. Nie mogę uwierzyć – jestem w Kenii. Spełnia się moje największe marzenie. Odkąd pamiętam, fascynowały mnie zdjęcia dzikich zwierząt spacerujących w słońcu i rdzawym pyle, zaledwie kilka metrów od obiektywu, na wyciągnięcie ręki fotografa. Ja też pragnęłam być tak blisko. Jechać samochodem po tej samej drodze, którą idą zebry, żyrafy, lwy… W końcu postanowiłam: Już dość odkładania marzeń na potem!

Reklama

Jestem w raju

Miesiąc później siedzę w autobusie, który wiezie mnie z lotniska do hotelu nad Oceanem Indyjskim. Nazajutrz zaczyna się tygodniowa wyprawa do parków narodowych Kenii. O świcie, razem z czwórką innych polskich turystów, wsiadam

do białego busa. Prowadzi go sympatyczny Kenijczyk Joseph, nasz kierowca i przewodnik w jednej osobie. Po trzech godzinach jazdy po bezdrożach (bo tak należy nazywać drogi w Kenii) docieramy do parku Amboseli. Na jego granicy witają nas zebry. Mam wrażenie, że się do mnie uśmiechają. Ale dlaczego są czarno-różowe? Po chwili uzmysławiam sobie, że tarzały się w ziemi, która w Kenii jest czerwona. Zwalniamy, drogą kroczy stado dumnych żyraf. Są nieufne, zaczynają uciekać w kierunku pobliskich drzew. Nawet biegnąc, wyglądają dostojnie, jak na zwolnionym filmie. Wkrótce ich długie szyje zlewają się z konarami. Płochliwe są też afrykańskie strusie. Samice mają szarobure upierzenie, samce czarne i lśniące. Dzięki temu pary sprawiedliwie dzielą się obowiązkami: ona pilnuje gniazda w ciągu dnia, a on nocą.

Kraina słoni

Zatrzymujemy się. Sądzimy, że Joseph chce, byśmy przyjrzeli się rozbrykanym małpom. Ale on wyciąga rękę w przeciwnym kierunku. A tam… stado słoni! Są nie dalej niż 15 m od auta, jeden stoi jeszcze bliżej. Podziwiamy wspaniałe kły, gdy ten odwraca się i rusza wprost na nas. Kierowca zapala silnik, cofamy się. Schodzimy z drogi olbrzymowi, który po chwili przecina drogę tuż przed maską.

Ciarki przebiegają nam po plecach. Joseph nie ma litości. Opowiada o atakach zwierząt na auta. – Ale nie zdarza się to często – dodaje, uśmiechając się szelmowsko. Nie wiemy, kiedy Afrykańczyk mówi serio, a kiedy żartuje. Docieramy do lodge’u. Takich miniwiosek-baz dla turystów jest w parkach wiele. To właściwie rozległe, pięknie utrzymane ogrody. Wszystko tu kwitnie, jest zielone, prawdziwy raj, w którym stoją domki dla uczestników safari. Lodge rządzi się swoimi prawami. Elektryczność z własnych generatorów jest dostępna tylko przez kilka godzin dziennie, podobnie ciepła woda. Ale nikomu to nie przeszkadza. Wrażeniami dzielimy się przy świeczce. Nazajutrz o świcie znów ruszamy w busz. Szyje bolą od kręcenia głową, palce od naciskania spustu migawki. Mijamy ogromne stada antylop (jest tu kilka gatunków), bawołów, zebr. Wypatrzyliśmy w krzakach rodzinę guźców, nawet hienę ze szczeniakiem. Nagle dostrzegam coś, co wygląda jak trzy porzucone kłody drewna. Podjeżdżamy bliżej. To lwice. Śpią. Dziwimy się, że tuż obok beztrosko spacerują bawoły. – Są bezpieczne. By powalić bawołu, trzeba sprawnej akcji pięciu lwów – tłumaczy Joseph. Czyżby bawoły umiały liczyć?

Komentując spotkanie z leniwymi drapieżnikami, zbliżamy się do ogromnego stawu. Wokół tłoczą się tysiące antylop, zebr, bawołów. Kierowca wskazuje horyzont, mówiąc, że wkrótce nadejdą słonie. Nikt niczego nie dostrzega, ale wierzymy mu na słowo. Czekamy. Po kilku minutach zaczyna się spektakl, którego nigdy nie zapomnę. Do wodopoju zbliża się kilkadziesiąt słoni. Całe rodziny. Idą gęsiego, tylko małe słoniątka starają się iść u boku matek. Muszą podbiegać, by dotrzymać im kroku. Słonie przechodzą przed maską auta, niemal ocierają się o nią. Nagle kilka osobników skręca, wybierając ścieżkę za samochodem. Jesteśmy otoczeni. Przyznaję, trochę się boję, ale przede wszystkim jestem zachwycona. Już wiem, dlaczego Amboseli to kraina słoni. Kolejny cel to park utworzony wokół jeziora Nakuru. W jego wodzie żyją algi, przysmak flamingów, których są tu miliony. Nie mniej jest pelikanów. Zbliżamy się do brzegu bardzo powoli, tak by nie spłoszyć wtulonych w siebie śpiących nosorożców. To mama z synkiem. Gdy zastanawiamy się, czym jeszcze zaskoczy nas Nakuru, z wody wynurza się hipopotam. Zaczyna ziewać. Nie wszystkim udaje się to zarejestrować, więc próbujemy hipnozy: „Jesteś śpiący, bardzo śpiący…”, i hipcio prezentuje serię fotogenicznych ziewnięć. Nim opuścimy Nakuru, mijamy stado galopujących bawołów i czekamy, aż z drogi zejdzie nam rodzina pawianów.

Wśród Masajów

Wjeżdżamy do Masaj Mara. Joseph po rozmowie przez radio zaczyna pędzić na

przełaj. Już za chwilę widzimy trzy gepardy przy posiłku. Po rogach poznajemy, że ofiarą padła impala. Nie obserwujemy drapieżników zbyt długo, bo spieszymy do wioski Masajów. Witają nas śpiewem. Mężczyzni popisują się wysokimi podskokami. Nie mogę oderwać wzroku od ich smukłych sylwetek. Ale czuję się usprawiedliwiona, nawet antropolodzy uważają, że to najpiękniejsi ludzie na świecie! Wódz zaprasza do jednej z chat. Okazuje się, że zbudowała ją... jego żona. Cóż, w tym plemieniu pracują tylko kobiety. Do mężczyzn należy jedynie troska o bydło, które dla Masajów jest największym dobrem. To dlatego Masajowie mają zwykle dwie żony, choć mogliby więcej. – Żona to koszty, jej rodzinie trzeba dać co najmniej pięć krów – tłumaczy wódz.

Wielka Piątka

Żegnamy Masajów i wracamy na sawannę. Nagle Joseph zatrzymuje auto na

poboczu – musi zejść z drogi grupie lwów, która nadchodzi z naprzeciwka. Na czele idzie najważniejsza samica, za nią jej młode, potem kolejna samica z dziećmi, i kolejna, i kolejna. Idą powoli, nie zwracając na nas uwagi. Może i dobrze. Safari zbliża się do końca. Martwi mnie, że chyba już nie zobaczę lamparta. Jest trudny do wytropienia, bo ukrywa się w jamach lub koronach drzew. Ale Joseph i tym razem nie zawodzi. Zatrzymuje auto przy kępie drzew, nakazuje ciszę. Chwilę wpatruję się w gałęzie i… jest! Upolowałam „wielką piątkę”. Tak niegdyś myśliwi nazywali zwierzęta, które trudno było wytropić lub podejść. To słoń, nosorożec, lew, lampart i bawół. Mogę wracać do domu, ale na pewno jeszcze przyjadę do Kenii, na dłużej. A może poślubię Masaja i zamieszkam tam na stałe? Zapłacę nawet 5 krów. To niska cena za życie w najpiękniejszym miejscu na Ziemi.

Reklama

INFORMACJE PRAKTYCZNE

DOKUMENTY wizę kupuje się po wylądowaniu w Kenii na lotnisku (ok. 50 USD)
WALUTA szyling kenijski (1 KES to ok. 0,40 PLN). W dużych miastach (Nairobi, Mombasa) gotówkę można podjąć z bankomatu
DOJAZD samolotem do Nairobi lub Mombasy
WARTO ZABRAĆ plik jednodolarówek. Za 1 USD można m.in. dostać zgodę na fotografowanie
OFERTY WYJAZDÓW NA SAFARI, opinie o biurach i hotelach znajdziesz m.in. na www.checkholiday.pl, www.trawelplanet.pl. Wyprawa kosztuje ok. 6 tys. Zł

Reklama
Reklama
Reklama