Reklama

Potrafią ruszyć na koniec świata, nie znając tam nikogo, nie wiedząc, gdzie będą mieszkali. Inspirują do szalonych podróży. Odważni czy szaleni?
BLONDYNKA I DZIKA PLAŻA
Kasia Wojciechowska
Taką mam pracę, że często jeżdżę do Azji. Pomyślałam sobie: dlaczego by przy tej okazji trochę nie pozwiedzać? Ale tak sama? Te moje służbowe podróże często wypadają nagle, szansa zgrania terminu z którymś z przyjaciół to w takiej sytuacji prawdziwa „mission impossible”. Usłyszałam o portalu TravBuddy.com, logują się na nim ludzie, którzy podróżują samotnie po świecie i szukają noclegu, ale też tacy, którzy chcą poświęcić swój czas innym i na przykład oprowadzić po swoim mieście. Znajomi śmiali się ze mnie, że zapisuję się na portal randkowy. Ale to tak nie działa. Możesz przeczytać pozostawione w sieci opinie, wiesz, kto jest godny polecenia, a z kim spotkanie było niewypałem. Postanowiłam sprawdzić, jak działa TravBuddy. Wpisałam swoje wymarzone destynacje, a system wyświetlił, kto mógłby się tam mną zająć.
Odezwałam się do chłopaka z Dżakarty. Ale zanim odważyłam się z nim umówić w realu, pisaliśmy do siebie prawie rok. Ronny jest policjantem, zapraszał, żebym się u niego zatrzymała, nie chciałam, czułabym się strasznie skrępowana. Może wyjdę na interesowną dziewczynę, ale z jednej strony potrzebowałam jego opieki, z drugiej nie chciałam być zmuszona spędzać razem okrągłe 24 godziny. Nie lubię zwiedzać, wolę zobaczyć, jak naprawdę żyją ludzie. Liczyłam na to, że z nim odkryję takie właśnie prawdziwe miejsca i nie będę musiała się martwić, że nie potrafię nawet przeczytać menu w knajpce. W lokalnych restauracjach napisy są wyłącznie po indonezyjsku, czasem obawiałam się, co mogliby mi podać. O ile łatwiej powiedzieć po angielsku: „chcę zamówić coś bez mięsa”. To takie delikatne pójście na łatwiznę – marzy mi się deser z mango i zaraz go zjadam (śmiech).
Są tacy, którzy chcą wszystko odkrywać sami, a ja uważam, że kiedy jadę na koniec świata, to szkoda mi każdej minuty, żeby błądzić. Było tak, jak sobie wymarzyłam. Z Ronnym spędziłam trzy dni, a potem pojechałam sama na Bali. Ale on do mnie przyjechał. Polubiliśmy się. Wypożyczył skuter, nie zrobiłabym tego bez niego, bo nie umiem prowadzić. A potem zawiózł mnie na tę niesamowitą plażę znaną z filmu „Jedz, módl się, kochaj”. Był nieoceniony. Każdy chyba zna to nieprzyjemne uczucie, kiedy w obcym kraju jesteś traktowany jak gringo, a naciągnięcie cię biorą za punkt honoru. Od Ronny’ego wiedziałam, ile kosztuje przejazd taksówką z jednego końca miasta na drugi, i gdy słyszałam podwójną cenę, tylko się śmiałam. Wiem, że dziś wykorzystuję ten serwis – uwielbiam go – niewiele daję od siebie, szukam pomocy. Ale naprawdę nie mam czasu na więcej. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Lubię Azję, mam nadzieję, że kiedyś się tam przeprowadzę. Może wtedy to ja będę czyimś przewodnikiem. Na razie przez Trav- Buddy umówiłam się z innym chłopakiem w Hongkongu.
FADO NA POLSKĄ NUTĘ
Gonçalo Ponte Silva
Jakiś czas temu, po zajęciach z tańca, na które chodziłem w rodzinnej Lizbonie, przyjaciel zapytał, czy nie wybrałbym się z nim na spotkanie couchsurfingowców, na które właśnie szedł. A potem zwyczajnie nie dał mi szansy na odmowę. Trafiłem na międzynarodową grupę otwartych na świat ludzi, którzy byli ciekawi tego, co mogą robić w mieście, co zobaczyć, dokąd pójść dobrze zjeść, pytali mnie o najlepsze szkoły tańca. Takie spotkania organizowano raz w tygodniu, ogłaszali to przez portal społecznościowy. Spodobała mi się kosmopolityczna atmosfera, zacząłem przychodzić, a w końcu sam założyłem profil couchsurfingowy w internecie. Było tam oczywiście moje zdjęcie, zainteresowania. Nie lubię muzyki rockowej i nie znam klubów, gdzie taką grają. Miałem nadzieję, że noclegu na mojej kanapie nie wybierze raczej fan cięższych brzmień.
Dwa lata temu zmarła moja mama, czułem się samotny w pustym domu. Lubię rozmawiać z ludźmi, moi przyjaciele byli zajęci, a ja jak nigdy potrzebowałem towarzystwa. Zacząłem dostawać prośby o przenocowanie i naprawdę ucieszyłem się z tego, że spotykam ludzi nadających na podobnych falach. Nie czułem strachu, że przyjmuję pod dach obcych... do czasu, aż się pojawili (śmiech). Nie zapomnę, jak jedna z dwóch nowo poznanych Rosjanek, zaraz po wejściu do mojego mieszkania, wyciągnęła nóż i zaczęła energicznie rozwalać nim kłódeczkę przy torbie, bo zapomniała kodu. W swojej kuchni nie znalazłbym równie wielkiego i ostrego. Był środek nocy, a ona na dodatek niemal nie mówiła po angielsku. Co tu owijać w bawełnę – bałem się, tej nocy nie zmrużyłem oka. Zanim minął następny dzień, śmialiśmy się już z tej historii we troje. Spędziliśmy mnóstwo czasu razem, odkryłem, że pokazywanie komuś mojego miasta to wielka frajda. W ubiegłym roku gościłem kilkanaście osób. W tym bardzo niezależną Japonkę. Zwykle wychodziła o świcie, wracała o północy (śmiech). Znaleźliśmy chwilę na lekcje japońskiego gotowania i to było kapitalne. Nie oczekuję niczego, kiedy kogoś zapraszam, prezentem jest samo spotkanie.
Couchsurfing odmienił moje życie. Piję dziś kawę w Warszawie i żyję tu. Dwa lata temu przyjechałem na festiwal tańca, oczywiście mieszkałem u kogoś na kanapie. Przypadkiem poznałem dziewczynę, która miała oprowadzać dwóch innych Portugalczyków po mieście. Przyłączyłem się, spędziliśmy razem pół dnia. Wróciłem do Lizbony, ale o Monice już nie mogłem zapomnieć, zakochałem się. Pół roku temu się pobraliśmy, od trzech miesięcy mieszkam w Polsce. Zapisałem się do grupy CS Warsaw, dostaję informacje o tym, co dzieje się w mieście, kto gra koncert, kto zaprasza na wspólne gotowanie u siebie w domu, kto wybiera się na kajaki. Bo couchsurfing to coś więcej niż tylko tani nocleg. Znam dziewczynę, która po roku mieszkania w wynajętym apartamencie w Lizbonie nie zna tam nikogo, ja po tych kilku tygodniach tutaj mam się z kim spotykać i to jest naprawdę bezcenne.
W STRONĘ KOBIET
Anita Szarlik
Mam wręcz awersję na coś takiego jak „usługa turystyczna”. Wolę sama coś zobaczyć. Niech to będzie nawet i nudne, ale autentyczne. Na przykład Kirgizi siedzący na murku w Biszkeku. To strasznie brzydkie miasto, sam beton, ale wolę to niż „ulepek” dla turysty. I czyjś prawdziwy dom, a nie hotel. Couchsurfing był dla mnie oczywistym wyborem. Bo najlepiej poznać nowe miejsce przez mieszkających tam ludzi. I nie boję się podróży na koniec świata. Działają na mnie nazwy. Samarkanda jest taka sexy, ma w sobie tajemnicę. Albo Buchara. To dwa miasta w Uzbekistanie. Do boskiego Buenos, do Argentyny pojechałam leczyć złamane serce. Marzyło mi się trochę słońca, a tu akurat był środek zimy. Mówi się, że Argentyńczycy to najpiękniejsi mężczyźni na świecie. I do tego tango argentyńskie. Ale mówi się też, że to bardzo drogi kierunek. Kupiłam najtańszy z możliwych bilet i ruszyłam praktycznie w ciemno, nie znałam tam absolutnie nikogo. Napisałam wcześniej do kilkanaściorga couchsurferów wyszukanych w sieci. Szukałam dziewczyn albo par. Odezwały się dwie.
Pierwsi uwielbiali Kapuścińskiego, prowadzili dom otwarty. W maleńkim mieszkanku przyjmowali mnie, Francuzkę i parę z Wysp Owczych. Każdego wieczoru ktoś inny gotował. Sprawdzają się placki ziemniaczane, bo wszędzie na świecie są ziemniaki, sól i jajka. Chłodnik się nie sprawdza. Za taki couchsurfingowy nocleg nie płacisz nic, ale mile widziany jest prezent dla gospodarzy. Wzięłam ze sobą płyty Leszka Możdżera, który gra Chopina. Byli zachwyceni. Druga para tak samo, nic dziwnego – on muzyk, ona działająca w organizacjach pozarządowych. Mieli mieszkanie w starej kamienicy, w artystycznej dzielnicy Buenos Aires. Stół opierał się na cegłach, ale nad nim wisiał na ścianie piękny obraz. Poznałam tam Hiszpankę i – nieoczekiwanie – Polaka. Leszek, wychowany w Niemczech, był ich sąsiadem. Mieszkałam tam kilka dni. Dostałam klucz, usłyszałam: „disfruta”, czyli hiszpańskie: „baw się dobrze”. Całymi dniami chodziłam po mieście, a wieczorem spotykaliśmy się na wino i rozmowy.
Dla podróży zaczęłam uczyć się języków. Hiszpańskiego, rosyjskiego. Pamiętam, jak pojechałam do Urumczi w Chinach, mieszkają tam muzułmanie. Stanęłam przed rozkładem jazdy, był w dwóch alfabetach: chińskim i arabskim. A ja nie potrafiłam przeczytać ani litery. Arabski właśnie opanowałam na tyle, że umiem czytać, pisać i wiem, kiedy o mnie mówią. To otwiera wszystkie drzwi. Mam wrażenie, że samotnym kobietom łatwiej podróżować. W podróży ważny jest ten drugi człowiek, który pomoże w trudnej chwili. A kobieta budzi sympatię, chęć opieki. Nigdy nie doświadczyłam przykrej sytuacji. Unikam intuicyjnie kłopotów, nie patrzę w oczy, kiedy czuję, że nie powinnam, i lgnę do innych kobiet. To działa wszędzie. Wchodzę do domów obcych ludzi z ufnością.
Jestem zarejestrowana w serwisie couchsurfingowym. Ale do tej pory przyjmowałam kogoś u siebie tylko raz. To była Chinka. I strasznie trudno to przyznać, ale... wkurzała mnie swoim dreptaniem po domu (śmiech). To z całą pewnością był mój problem, pomyślę nad tym, kładąc się następnym razem na czyjejś kanapie, na drugim kontynencie. Bo że z takiej formy podróżowania nie zrezygnuję, jestem pewna. To jest droga. Dobra droga, moim zdaniem.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama