Reklama

Historia od samego początku nie jest prosta, ponieważ Barry Jenkis podzielił "Moonlight" jak tryptyk. W każdy z trzech perfekcyjnie zgranych elementów poznajemy Chirona, główną postać filmu, w innym okresie jego życia. Początkowo widz spotyka na swojej drodze małego, przerażonego chłopca, który ciągle jest "treningowym workiem" dla szkolnych chuliganów, a w domu też bynajmniej nie ma lekko. Jego inność w środowisku getta, gdzie rządzą przemoc i narkotyki jest często brzemieniem nie do zniesienia. Zagubione w meandrach społecznych dziecko trafia pod opiekę lokalnego dilera cracku Juana (nagrodzony Oscarem Mahershala Ali), który próbuje dodać mu pewności siebie i tłumaczyć, że subtelność nie jest niczym złym. Tej historii towarzyszą niezwykłe kadry i piękne światło (zwłaszcza w scenie, w której "Mały" Chiron uczy się pływać z Juanem).

Reklama

Mahershala Ali jako Juan i Alex R. Hibbert jako Chiron "Mały"

Druga część "Moonlight" jest nieco bardziej dynamiczna, ponieważ bohater Jenkisa wkracza w okres dojrzewania. Problemy w domu narastają, uzależniona od narkotyków matka już nie próbuje udawać zainteresowania synem, a on musi sobie radzić z pustką. To właśnie tutaj następuje jeden z najważniejszych momentów kulminacyjnych produkcji, który porusza czubek góry lodowej, zbudowanej w głównej mierze z emocji postaci. W trzeciej części Chiron nosi już przydomek "Black" i całkowicie zatraca się w obranej przez siebie drodze życiowej (uwaga, pozory mogą jednak mylić).

Tak udanego, złożonego portretu psychologicznego nie widziałam w kinie amerykańskim od dawna. Plus doskonałego budowania napięcia wokół jednego bohatera. Inni krążą wokół niego niczym, mniej lub bardziej ważne, orbity, jednak to Chiron jest cały czas w centrum uwagi widza. Zmysł operatorski Jamesa Laxtona pozwolił niemalże namacalnie poczuć emocje chłopaka, który wychowywał się w złym miejscu, gdzie jego prawdziwe "ja" musiało być głęboko skrywane przez lata. To jest kino, które prawdziwie porusza i obala mity oraz schematy, a do tego raczy doskonałą oprawą wizualną, muzyczną i aktorstwem na bardzo wysokim poziomie. Trochę przypomina swoją subtelnością "Billy'ego Elliota", trochę realizowany przez kilka dobrych lat "Boyhood" i "Chłopaków z sąsiedztwa" z 1991 roku o grupie Afroamerykanów chcących wyrwać się z getta.

Taka mieszanka przyniosła "Moonlight" Oscara za Najlepszy Film i jest to nagroda w pełni zasłużona (nawet jeśli przyznana w atmosferze mini skandalu, ponieważ podczas gali omyłkowo wskazano "La La Land" jako zwycięzcę tej kategorii). Polecam Wam ten seans, z pewnością nie wyjdziecie z kina zawiedzeni.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama