Reklama

W każdy weekend będziemy przypominać Wam jeden słynny wywiad, pochodzący z przepastnego archiwum "Gali". Tym razem cofamy się w czasie o nieco ponad rok, do wyjątkowej rozmowy z Joanną Racewicz.

Reklama

Dziennikarka tylko "Gali" opowiedziała, jak stara się wrócić do normalnego życia po katastrofie smoleńskiej, w której zginął jej mąż. Zanim przeczytacie najnowszy wywiad z Joanną Racewicz, który ukaże się już jutro w najnowszej "Gali", wróćcie do tej poruszającej rozmowy.

Przeczytajcie fragment wywiadu:

Od katastrofy minęły trzy lata, a ona powoli skleja swój świat. I świat swego syna Igora. On nie chce widzieć mamy w czerni. Ona nie chce przy nim płakać. O trudnej drodze „do siebie samej”, o żałobie, bólu i wierze w to, że miłość, której już nie ma, może dawać ogromną siłę opowiada w poruszającym wywiadzie dla „Gali”.Joanna Racewicz: Zanim zaczniemy rozmowę, chcę się upewnić, czy mój synek jest już na zajęciach judo. Pojechał ze swoim wujkiem Darkiem. To jego ojciec chrzestny. Ojciec chrzestny Igora był przyjacielem Pani męża...Jednym z najlepszych. Wybrałam go na chrzestnego po śmierci Pawła.Niedługo po katastrofie… Poczułam, że jest mi to potrzebne. Nie uzasadniałam tego. Nie rozkładałam na czynniki pierwsze. Być może wyda się to sentymentalne, ale przyszła myśl, że imieniny Pawła to idealny dzień, żeby Igor został ochrzczony. To była niesamowita uroczystość. Pamiętam mnóstwo scen z tego dnia, ale jedna była wyjątkowa. Spotkanie w małej, uroczej restauracji, kelnerzy z szampanem na powitanie naszych gości. I nagle na dwóch tacach pękają wszystkie kieliszki. W tym samym momencie. Jak na komendę. W żaden racjonalny sposób nie da się tego wytłumaczyć. Wcale się nie dziwię. W końcu Pani mąż miał przezwisko „Janosik”... „Wpadł Janosik z chłopakami, bo nie mogło go tu zabraknąć” – pomyślałam. I – proszę mi wierzyć – wszyscy mieli podobne skojarzenia. Imieniny Pawła zawsze były hucznie obchodzone. Był bardzo lubiany przez swoich kumpli.Zdecydowała się Pani na chrzest syna, bo kiedy nie dajemy sobie rady z cierpieniem, które przynosi nam życie, musimy odwołać się do „wyższego porządku”? Powiedziałam pani – to była potrzeba. Po prostu. Bez specjalnej argumentacji i dzielenia włosa na czworo. Bez zastanawiania się, czy Igor w przyszłości pójdzie tą czy inną drogą. To będzie jego wybór. Można się całe życie „wadzić z Bogiem”, ale przychodzi taki moment – krótszy albo dłuższy – kiedy coś w nas mówi „dość”. I to nawet nie jest kwestia ugięcia kolan czy uznania wyższości jakiegoś bytu nad nami. To raczej rzecz – nazwijmy to –partnerstwa. Nasz ksiądz, zakonnik jezuita, zawsze właśnie tak pokazywał wiarę. Pamiętam jego słowa z naszego ślubu. Był piękny jesienny dzień, ogród w złotych liściach i ptaki nad głowami. Wśród naszych gości ludzie różnych obrządków i religii. Słyszę, jak mówi: „Religia powinna łączyć, a nie dzielić, tak jak stół, przy którym się zgromadziliśmy. Proszę więc, żeby wszyscy siedzieli i wstali tylko na czas ślubowania, na ten jeden moment. Bo Pan Bóg nas stworzył na swój obraz i podobieństwo, a pozycja na kolanach ma w sobie coś z niewolnictwa”. Odważne, prawda? I przypominające nauki Kościoła z jego pierwszych lat. Klękanie pojawiło się dużo później – na znak pobożności.
Reklama

» PEŁEN WYWIAD ZNAJDZIECIE TUTAJ

Reklama
Reklama
Reklama