Reklama

Przeczytajcie fragment wywiadu.

Reklama

Odkąd wypłynęła informacja, że trafiła do szpitala, paparazzi zamienili jej życie w piekło, a w tabloidach rozpoczął się festiwal doniesień na temat jej stanu zdrowia i tego, ile czasu jej zostało. Pogoń za newsem "o chorobie Przybylskiej" usprawiedliwiał zawsze ten sam argument: "bo ludzie muszą wiedzieć". A ona nie chce być chwytliwym headline’em i nie może bezczynnie patrzeć, jak tabloidy urządzają sobie igrzyska kosztem jej życia. Bo jak każdy człowiek, ma prawo do prywatności. I będzie o nie walczyć.

Aniu, ostatnie miesiące nie były dla Ciebie łatwe. W prasie brukowej i portalach plotkarskich trwał festiwal doniesień na temat Twojego stanu zdrowia i rokowań. Tabloidy same stawiały diagnozy i projektowały Twoją przyszłość. Tymczasem w cieniu tych sensacji do kin wszedł właśnie film „Bilet na Księżyc”, w którym zagrałaś jedną z głównych ról. Historia rozgrywa się w 1969 roku, Ty grasz tam piękną kobietę, striptizerkę. U Twojego boku pojawia się Twój syn Szymon. Film zdobył na festiwalu filmowym w Gdyni nagrodę za najlepszy scenariusz, był drugi w głosowaniu publiczności, krytyka bardzo Cię chwali…

Niestety, przez niektóre gazety mój udział w tym filmie został spłycony do poziomu: „Przybylska gra w filmie striptizerkę, pokazuje się nago i jeszcze wcisnęła do filmu swojego syna”. (śmiech) Tym bardziej się cieszę, że ten film się podoba. Ja też go bardzo lubię. I pracę na planie wspominam cudownie. Uwielbiam reżysera Jacka Bromskiego, to jest człowiek omnibus.

Podobno ta rola została przez niego napisana specjalnie dla Ciebie.

Podobno. (śmiech) Jacek zawsze stawiał na moją naturalność: szybkie mówienie, szybkie chodzenie, energię. On kupuje mnie taką, jaka jestem. I bardzo jestem mu wdzięczna za tę rolę. Uwielbiam z nim pracować. Co prawda nie jest jakoś szczególnie wylewny na planie, ale często wystarczy jedna celna uwaga, jedno słowo i już wiem, jak mam zagrać. Tak było i tym razem.

Czy rola Twojego filmowego syna też została napisana z myślą o Twoim Szymonie?

Nie, w ostatniej chwili wycofało się dziecko, które miało zagrać. Chociaż nie będę ukrywać, że na początku, kiedy rozmawialiśmy z reżyserem o mojej roli, padł pomysł, żebym zagrała z synem. Jednak uznaliśmy, że lepiej odpuścić, żeby potem nie pisali, że próbuję lansować dziecko, wcisnąć je na siłę do show-biznesu. Ale potem, w ostatniej chwili, kiedy wsiadałam do taksówki i jechałam na lotnisko, zadzwonili producenci, że nie mają aktora do roli mojego syna. Więc wróciłam do domu i spakowałam Szymona. Bardzo się ucieszył, to była dla niego wielka przygoda.

Dawałaś mu wskazówki na planie?

Absolutnie nie. Ja go na planie traktowałam jak aktora. A kiedy w czasie zdjęć próbowali mnie namawiać, żebym powiedziała mu to czy tamto, rzuciłam tylko: „O, nieee! Reżyserujcie go, to jest wasz aktor”. (śmiech) I wyszło naprawdę nieźle. Szymon nie rozumiał tylko, po co robi się duble. Przejmował się, że coś źle zrobił i dlatego trzeba powtarzać. Musiałam mu tłumaczyć: „To są sprawy techniczne, ty grasz dobrze. Tak jest w filmie, że powtarza się sceny dla bezpieczeństwa albo żeby sprawdzić inne ustawienie kamery”. Bardzo fajnie się zżył z Filipem Pławiakiem, który gra główną rolę. Zresztą Filip w ogóle jest dla mnie objawieniem w tym filmie. Świetny aktor, cudowny. Duża pokora z jednoczesną świadomością własnego talentu, warsztatu. Praca z nim to była czysta przyjemność.

A nie było nerwów? W końcu mieliście do zagrania dużą scenę erotyczną.

Bałam się trochę, że go jakoś będę onieśmielać, jako ta „seksbomba i matka Polka w jednym”, jak ochrzciły mnie media. Do tego na planie był przecież mój syn. Nie było mowy, żebym grała, przy nim. Musieliśmy poczekać do dziesiątej, aż pójdzie spać. (śmiech) Poszedł. I daliśmy radę. Było bardzo profesjonalnie i scena wyszła pięknie. Dzięki pomocy i wrażliwości Michała Englerta – wspaniałego operatora.

[...]

Nie pojawiłaś się jednak na premierze „Biletu na Księżyc” ani na festiwalu w Gdyni, ani kilka dni temu w Warszawie. Tabloidy skomentowały to jednym zdaniem: „Przybylska olała premierę swojego filmu”.

To nie było zależne ode mnie. To nie jest moja fanaberia. Powody, dla których się nie pojawiłam, są bardzo osobiste. I bardzo żałuję, że nie mogłam być częścią tych wydarzeń, ale teraz nie powinnam podróżować, forsować się, przebywać w dużych skupiskach ludzi. Z drugiej strony, po tym, co się w ostatnich miesiącach działo w mediach wokół mojej osoby, to, co wypisywały tabloidy… Łatwo sobie wyobrazić, jaką reakcję wywołałoby moje pojawienie się na premierze w takiej sytuacji. Zupełnie odciągnęłoby uwagę od filmu, bo koncentrowałoby się na bzdurnych doniesieniach o chorobie, a tego nie chcę. Ja mam teraz czas na dojście do siebie, poukładanie spraw z mediami. Wierzę głęboko, że ta sprawa o uporczywe nękanie mnie przez paparazzich, która teraz jest w prokuraturze i o której tyle się mówi, znajdzie wreszcie finał w sądzie. Rozumiesz więc, że gdybym pojawiła się na premierze…

…nikt nie napisałby o filmie, tylko o tym, że Przybylska pierwszy raz pojawiła się publicznie po chorobie.

Nie mogłam tego zrobić reżyserowi i reszcie ekipy. Poza tym dla mnie takie wyjście na premierę w obecnej sytuacji jest podwójnie stresujące. Ja muszę się wcześniej przygotować do takiego wydarzenia: od wyglądu począwszy, po kwestie merytoryczne. Muszę mieć wypoczęty umysł, żeby profesjonalnie na tej premierze się zachowywać, odpowiedzieć na pytania o film.

[...]

Aniu, ile razy ostatnio pomyślałaś, że cena, jaką płacisz za wykonywanie swojego zawodu, jest zbyt wysoka? To, co się wokół Ciebie dzieje, można porównać tylko do polowania.

Ja nie będę ukrywała, że tych kilka ostatnich tygodni było strasznych. Ale już trochę ochłonęłam. A jeśli pytasz o cenę, jaką płacę… To zależy od tego, co jest stawką. W moim przypadku tą stawką jest moje życie. I ja uważam, że to bardzo wysoka cena. To, co się stało w moim prywatnym życiu, tego się przecież nie planuje… Ja nigdy nie byłam tak popularna, nigdy się tyle o mnie nie pisało co teraz. Trafiłam na okładki pism publicystyczno-społecznych, mediów, które na co dzień zajmują się polityką. Producenci programów, redaktorzy, wszyscy dzwonili do mojej menedżerki po wypowiedź, po informacje, co się ze mną dzieje. Mimowolnie, bez mojej zgody i wiedzy stałam się chwytliwym headline’em. Dobrym biznesem. I do tego argumentacja, że ja przecież powinnam udzielić wywiadu, że mam obowiązek poinformować czytelników i widzów o swoim stanie zdrowia. Bo ludzie chcą wiedzieć. I ja muszę ludziom powiedzieć, czy jestem chora, czy nie jestem. A jeśli jestem, to mam wręcz obowiązek opowiadać o chorobie, ku pokrzepieniu… Stawiano mi za przykład znane osoby, które publicznie walczyły z chorobą nowotworową. Padały konkretne nazwiska. Byłam w szoku. Tym bardziej że to, co mnie spotkało, totalnie mnie zaskoczyło. Sama jeszcze muszę się z tym uporać i przede mną jeszcze długa droga, zanim dojrzeję do tego, żeby o tym mówić. Poza tym przecież nie jestem w stanie przewidzieć, jak się potoczy moje życie, co będzie dalej. Więc jeśli pytasz o cenę – to jest bardzo wysoka cena.

[...]

Czy po tym wszystkim, co Cię w ostatnich miesiącach spotkało, będziesz jeszcze grać? Masz ochotę jeszcze grać? Zawsze powtarzałaś, że od dziecka marzyłaś, żeby być aktorką. Czy może teraz uznałaś, że ta cena jest zbyt wysoka i nie chcesz jej płacić?

Na razie emocjonalnie jeszcze cały czas jestem na takim etapie, że chcę się z tego wszystkiego wycofać. W tym kontekście pojawia się na razie tylko myśl: „Po co mi to wszystko?”. A jak będzie? Czas pokaże. Za kilka miesięcy stanę na nogi. Zobaczymy, jak potoczą się sprawy z paparazzimi, jaki będzie mój stosunek do mediów. Na pewno inny. Czy jakoś się to poukłada? Czy będę miała wolę pracy? Wciąż dostaję propozycje zawodowe: filmowe, telewizyjne. Nie mogę na razie z nich korzystać i… nie wiem w tej chwili, czy chcę. Teraz muszę dojść do siebie. To jest priorytet.

Reklama

Rozmawiała: Agnieszka Jastrzębska

Reklama
Reklama
Reklama