Reklama

Prowadzenie galerii sztuki to dziś dobry pomysł na biznes?

Reklama

Nie sądzę. Galeria Fibak od początku istnienia, czyli od dziesięciu lat, służy promocji polskiej sztuki współczesnej. Działa bardziej na zasadzie prywatnego muzeum niż komercyjnego biznesu. Dlatego razem z Domem Aukcyjnym Abbey House chcemy z polską sztuką wyjść w świat. Mamy przecież wspaniałych artystów! I tych młodych, i klasyków sztuki współczesnej. Są doceniani przez znawców sztuki za granicą, ale marketingowo stracili ponad 40 lat epoki PRL-u. Przez 20 lat, gdy mieszkałem w Nowym Jorku i w Paryżu, próbowałem kolekcjonować, wystawiać i namawiać zachodnich kolekcjonerów, aby kupowali polskich artystów. Ale często byłem w tej misji osamotniony.

Taka trochę „Mission: Impossible”?

I tak, i nie, bo przecież udało się przebić Magdalenie Abakanowicz, Romanowi Opałce, Piotrowi Uklańskiemu, Sasnalowi, osiągnęli światową sławę. Koledzy z Abbey House są ambitni i pełni energii, czują marketing. Kiedy zaproponowali mi współpracę, szczególnie rolę doradcy, poczułem się wyróżniony. To szansa dla polskiej sztuki, aby nie tylko być lepiej pokazaną w kraju, ale i za granicą – powstaną galerie w Berlinie, Londynie i Dubaju. Na świecie inwestowanie w sztukę od lat daje znakomite rezultaty finansowe. A twórcy Abbey House, świetni finansiści, tworzą tzw. art funds, które są szansą na zainwestowanie w sztukę dla ludzi, którzy uważają, że się na sztuce nie znają. Na świecie są setki takich funduszy, w Polsce to nowość. Abbey House specjalizuje się w malarstwie młodych polskich artystów, ma kilkaset obrazów. Moja specjalność to polskie École de Paris i klasyka sztuki współczesnej. Nasza pierwsza wspólna wystawa odbędzie się w Warszawie.

Polacy chętnie kupują sztukę?

Coraz chętniej. Ważną rolę odgrywają tu kobiety. Polki są eleganckie, dużo czytają, chodzą z dziećmi do muzeów, podróżują, słowem – stawiają na kulturę. Często też pociągają za sobą bardziej opornych mężczyzn, którym słowo „pasja” lub „hobby” kojarzy się raczej ze sportem, szybką jazdą samochodem czy grą w pokera, a „inwestycja” – z dofinansowywaniem własnej firmy lub z zakupem samochodu czy nieruchomości niż ze sztuką. Mężczyźni również są mniej ufni wobec profesjonalnej opinii.

Pan się dziwi? Witold Zaraska, były prezes Exbudu, w domu aukcyjnym Agra-Art SA za 140 tys. zł kupił przemalowaną fotografię jako obraz Malczewskiego. Niedawno ekspert z warszawskiego Muzeum Narodowego upierał się co do autentyczności obrazu Goi, a to był falsyfikat...

To absolutne wyjątki wśród tysięcy udanych transakcji. W każdej dziedzinie życia zdarzają się błędy i wszędzie można natrafić na kogoś nieuczciwego. Dlatego od lat namawiam, by kupować jedynie ze sprawdzonych źródeł – w renomowanych galeriach, domach aukcyjnych, bezpośrednio od artystów lub od uznanych kolekcjonerów. Weryfikować, dużo pytać i przede wszystkim unikać tzw. sensacyjnych okazji.

Zna Pan powiedzenie włoskich antykwariuszy: „Daj uno milione, powiem, że Giorgione, daj uno miliardo, powiem, że to Leonardo”?

To tylko żarty. A my namawiamy ludzi do zakupu obrazów młodych artystów, których nikt nie podrabia. Tak jak i polskich klasyków, których prace są znane i łatwe do zweryfikowania. Ale gdyby zapytała pani przeciętnego Polaka o znanych malarzy, wymieniłby: Matejko, Kossak, Duda-Gracz, Beksiński i Dwurnik. Nic nie odbierając nikomu, bo każdy z tych artystów ma swój wkład w historię sztuki, to jedyne rozpoznawalne nazwiska. Trochę w tym winy mediów, w których głośno o sztuce tylko wtedy, gdy wybucha jakaś afera. Prasa dużo miejsca poświęca literaturze i pisarzom. A kiedy ktoś czytał o życiu i twórczości Lebensteina, Kantora, Wróblewskiego? A byli to artyści o wybitnym dorobku i niezwykłych życiorysach. Lebenstein, jeden z filarów polskiej emigracji w Paryżu, był jednym z najciekawszych gości, jacy bywali u mnie na kolacjach. Fascynował i Charles’a Aznavoura, i Carlę Bruni. Kiedy mieszkałem w NY i bywałem często w słynnych galeriach, co chwila odwiedzał je albo znany biznesmen, albo jakaś sława, jak Ronald Lauder, Bono czy Naomi Campbell. Nie tylko interesowali się sztuką, ale i ją kolekcjonowali.

Może Polacy po prostu nie mają takich pieniędzy jak kolekcjonerzy na świecie?

Ale u nas przecież obrazy, rzeźby i foto-grafie są dużo tańsze. Malarstwo młodych w Londynie na targach zaczyna się od 10 tys. funtów, a w polskich galeriach można kupić obraz młodego artysty już za tysiąc złotych. Bardziej uznani artyści są drożsi, ale ceny w porównaniu ze światowymi są ciągle przystępne. Choć awangarda, tzw. nowa sztuka mediów, nie pomaga tu przykładami z umierającym psem przywiązanym do kaloryfera czy historią ze sprzątaczką w muzeum przesuwającą krzesło z instalacji pod ścianę, do siedzenia.

Pan w takich sytuacjach cytuje swojego tatę: „Synu, synu, chyba ciebie nabierają”...

Mój ojciec był tytanem pracy, profesorem chirurgii, i jego racjonalne podejście do świata sprawiło, że bardziej cenił realistyczne, bardziej wypracowane malarstwo. Przed laty ojciec obawiał się, że kolekcjonuję zbyt „nowoczesną” sztukę.

Emocje, jakie towarzyszą Panu podczas „zdobywania” obrazu, są porównywalne z tymi, z którymi miał Pan do czynienia na korcie?


Kolekcjonerstwo wymaga wiedzy, wyczucia, smykałki do interesów i do rywalizacji. Trzeba jeszcze dodać sumienność, determinację i konsekwencję. Te cechy przydają się zarówno przy wygrywaniu meczów, jak i przy prowadzeniu interesów. Należy regularnie czytać katalogi, albumy, odwiedzać muzea, galerie, pracownie artystów i domy aukcyjne. Jest to więc mieszanka różnych wyzwań i talentów.

Przez wiele lat był Pan w ścisłej czołówce najlepiej zarabiających tenisistów świata. Inwestował Pan głównie w sztukę?

Regularnie biłem rekordy cen kolejnych polskich artystów, np. na początku lat 80. zakupiłem ze słynnej francuskiej kolekcji dwa muzealnej wartości dzieła Tadeusza Makowskiego, każde za 100 tys. dolarów, plus prowizja dla pośrednika, którym był nowojorski marszand Michael Legutko. Za ich wartość mogłem wtedy kupić kilka willi na Starym Żoliborzu. W późnych latach 70. zadzwonił do mnie Kuba Morgenstern z informacją, że jego sąsiad sprzedaje dom w pięknej części Żoliborza: „Dzwonię tylko do ciebie i Romka Polańskiego, bo tylko was dwóch z Polski stać na tak drogi dom”. „A jaka to suma?” – zapytałem. „Wojtku, astronomiczna: 40 tys. dolarów!!!”.

W 1992 roku wystawiał Pan swoją kolekcję École de Paris w Muzeum Narodowym. Dziś zbiera Pan polską sztukę współczesną. Barbara Piasecka-Johnson uważa, że kolekcja musi iść za właścicielem. Co o Panu mówi Pana kolekcja?

Prawdziwa kolekcja jest żywa. Ja zawsze interesowałem się sztuką współczesną. Pierwszy obraz kupiłem jako dziewiętnastolatek w galerii w Poznaniu. Już w końcówce lat 70. kupowałem pierwsze prace Fangora i Lebensteina. Kolekcja jest zawsze odbiciem gustu kolekcjonera. Jan Nowak-Jeziorański, który zbierał polską sztukę historyczno-patriotyczną przełomu XIX i XX wieku, gdy mnie odwiedzał w moim domu w Greenwich pod Nowym Jorkiem, prosił, aby nie musiał nocować w sypialni wypełnionej obrazami Lebensteina. Podobne obawy miał Zbigniew Brzeziński. Natomiast ta sama sypialnia z monstrami, bestiami i erotycznymi figurami osiowymi Lebensteina była ulubionym miejscem Jerzego Kosińskiego. Zbiór polskiej École de Paris wskazywał na moją zażyłość z Francją, jej kulturą i historią, natomiast moje zainteresowanie sztuką współczesną pogłębił długi pobyt w Nowym Jorku. Ostateczna zmiana kursu z koncentracją na polską współczesność nastąpiła, gdy zacząłem więcej przebywać w Polsce, od 2000 roku.

Zatem gdy poznał Pan drugą żonę Olgę. Pana kolekcję zmieniła miłość.

Ładnie ujęte. Przez ostatnią dekadę intensywnie zbieraliśmy klasykę polskiego malarstwa współczesnego – lata 50., 60., 70. Zawsze przyświecała mi maksyma, aby kolekcjonować najwybitniejsze prace wybitnych artystów. Ale trendy w sztuce nakręcają marszandzi, kolekcjonerzy, kuratorzy wystaw, krytycy i kustosze muzeów. Sport jest wymierny i bardziej sprawiedliwy – decydują sekundy, centymetry, wyniki na tablicy. Z rakietą w ręku wchodziłem na kort dumny, że mogę reprezentować Polskę na najsłynniejszych arenach świata: w Wimbledonie, Roland Garros, Forest Hills, Flushing Meadows czy Kooyongu.

Znawczynią malarstwa jest nie tylko Pana żona Olga, ale też córeczka Nina, która podobno już jako czterolatka odróżniała Dominika od Fangora.

Tak. Kilka lat temu odwiedzaliśmy znajomych i Nina od progu zaczęła: „O, Tarasin! O, Pągowska! O, Dominik!”.

Będzie tenisistką czy historykiem sztuki?

Zawodową tenisistką raczej nie będzie, ale potrafi ładnie grać. Świetnie też jeździ na nartach. Jest dumna, że uzyskała prawo noszenia kurtki francuskiego klubu narciarskiego. Żona studiowała prawo, ale wcześniej ukończyła szkołę muzyczną i przez całe życie grała na fortepianie, więc Nina też chodzi do szkoły muzycznej jako drugiej szkoły. Ale myślę, że raczej pójdzie w kierunku architektury (to tradycja rodzinna – mój dziadek był architektem, siostra jest architektem w Nowym Jorku) lub muzyki. Ma dopiero osiem lat, wszystko przed nią.

Starsze córki są związane ze sztuką?

Mają wiedzę na temat malarstwa, rozpoznają obrazy znanych twórców, ale nie zajmują się tym zawodowo. Obydwie studiowały w Bostonie. Paulina finanse, Agnieszka – psychologię. Paulina pozostała przy finansach, mieszka w Genewie. A Agnieszka przez jakiś czas była związana z filmem, pracowała z Robertem De Niro. Dziś mieszka w Atenach. Ale obydwie dalej żyją wśród obrazów.

Mają Państwo rodzinny portret?

Ciekawe pytanie... Nie, nie mamy. Starsze córki były portretowane w Nowym Jorku, w Ameryce to tradycja.

U którego ze współczesnych polskich malarzy najchętniej by Pan taki portret zamówił?

Reklama

Zaskoczyła mnie pani. Hmm... może poprosiłbym Wojciecha Fangora. Nie wiem co prawda, jaki byłby efekt. Na pewno na portrecie nie bylibyśmy do siebie podobni i obraz wymagałby dodatkowej interpretacji.

Reklama
Reklama
Reklama