Reklama

Spotykamy się w warszawskim domu Wojtka, w przestronnym gabinecie, który on nazywa „biurem”. O tym, że nie jest to zwykłe biuro, przypominają jaskrawo kolorowe ściany i kominek, w którym pali się bez przerwy. „Zimą ogień zastępuje mi słońce”, wyjaśnia gospodarz. „Wstaję wcześnie rano, piję yerba mate i czytam. Lubię wtedy czuć na policzkach żar, grzeję się ciepłem, wącham dym”. W pobliżu kominka wygrzewają się dwa koty. Na ścianach zdjęcia z podróży do dzikich indiańskich plemion. Dzidy, strzały, maski. W gabinecie centralne miejsce zajmuje potężne, drewniane biurko. Tu Wojtek przygotowuje audycje radiowe i programy telewizyjne. W zasięgu ręki ma swoje ukochane płyty i książki. Na biurku telefon. Jedyny, na który można się do niego dodzwonić, bo komórek nie uznaje. „Utrudniają kontakty. Ludzie zamiast spotkać się, wysyłają esemesy”, wyjaśnia.

Reklama

GALA: Ojciec nazywał cię komediantem?

WOJCIECH CEJROWSKI: Bo ja dość często robię z siebie durnia. Czasami celowo. Kiedy przypływam do indiańskiej wioski i nie wiadomo, jak mnie przyjmą tubylcy, staram się ich rozbawić – człowiek zabawny nie jest groźny. Poczucie humoru trenowałem w rodzinnym Osieku. Funkcjonowałem tam na uprzywilejowanych zasadach – byłem dziwakiem z rodziny dziwaków. Już w dzieciństwie wiedziałem, że istnieją w przyrodzie ludzie, którzy odstają od reszty, są jak kolorowy kwiatek do kożucha. U nas to rodzinne. Mój ojciec Stanisław Cejrowski w zgrzebnych czasach PRL-u zajmował się jazzem, nosił długie włosy i brodę. Z kolei dziadek słynął z ułańskiej fantazji i z tego, że puszcza oko.

GALA: Puszcza oko?

WOJCIECH CEJROWSKI: To był jego popisowy numer. Miał szklane oko i jak chciał towarzystwo rozbawić, puszczał oko i ono wpadało do szklanki, budząc ogólną uciechę i wesołość. Pamiętam pogrzeb. Dziadek leży w trumnie. Zimno jak piorun. Jeden z biskupów mszę odprawia i nagle ciotka Lila na cały głos szepce do ojca: „Stach, ty żeś oko mu włożył w kieszeń?”. Zatrzymują mszę, bo ciotka musi dwie ulice przelecieć z katedry w Pelplinie do domu. Potem przynosi szklane oko i wkłada dziadkowi do kieszeni.

GALA: Odziedziczyłeś zdolność rozbawiania ludzi, chciałeś być aktorem.

WOJCIECH CEJROWSKI: Miałem taki zamiar. Zdałem nawet do szkoły aktorskiej. Byłem na jednym roku z Jolantą Pieńkowską i Andrzejem Chyrą. Mówiono, że mam talent. Szybko jednak przekonałem się, że to nie dla mnie. Zmieniłem studia na bardziej „umysłowe”, a aktorem bywam w życiu lub podczas występów.

GALA: Twój obecny wizerunek to kolorowe koszule, bose stopy i termos z yerba mate. Jesteś wyluzowany, uśmiechnięty. Jak wspominasz Cejrowskiego z „WC Kwadransa”?

WOJCIECH CEJROWSKI: Wtedy byłem młodziak, teraz jestem zawodowiec. W wyglądzie zewnętrznym tamtego „wuceta” było coś faszystowskiego. Ta koszula zapięta sztywno pod szyją. Kubek, którym walił w stół. No i napięta gęba rewolucjonisty. Dziś mi się nie podoba. Ale poglądów nie zmieniłem! W sprawach moralnych i religijnych jestem ekstremistą niezdolnym do kompromisów i dyskusji.

GALA: W tym momencie życia jesteś...

WOJCIECH CEJROWSKI: ...w szczycie formy i talentu. Wiem, że teraz muszę dać z siebie jak najwięcej. Dlatego skupiam się na pracy. Wyciskam siebie jak cytrynę. Przy programie telewizyjnym „Boso przez świat” narzuciłem sobie katorżnicze tempo, za to audycje radiowe to dla mnie odpoczynek i przyjemność.

GALA: Piszesz też książki. Najnowsza, nad którą jeszcze pracujesz, to „Puerto Vagabunda” (Port Wagabunda). Opowiada o twojej wielkiej włóczędze?

WOJCIECH CEJROWSKI: Włóczę się po świecie od 20 lat. Tym razem jednak nie opisuję konkretnej wyprawy. Piszę o tym, że idąc przez życie, zostawiamy po sobie ślady – dobre, złe, czasami przypadkowe.

GALA: Na przykład?

WOJCIECH CEJROWSKI: Zostawiłem swój ślad w jednym bardzo nudnym miejscu, między Panamą a Kolumbią. Wokół są same bagna i całymi dniami czeka się na łódź. Nigdy nie wiadomo, kiedy przypłynie. Ludzie siedzą na pomoście, machają nogami i nudzą się jak mopsy. Ja nauczyłem ich grać w pokera.

GALA: W pokera? Przecież nie znają kart!

WOJCIECH CEJROWSKI: W pokera rybnego. Wymyśliłem go na poczekaniu. Chodzi o to, żeby nie pokazać, co wkładasz na haczyk, a jednocześnie zadeklarować, jaką rybę złapiesz. No i musisz wyłapać je gatunkami i ułożyć na pomoście karetę, fula, dwie pary... Oczywiście za pieniądze. Kiedy wróciłem tam po roku, grali wszyscy bez wyjątku. Sprzedawali swoje córki, zastawiali domy. Mało tego, nauczyli się blefować, a to do Indian niepodobne. No i trzeba ich było z tego hazardu odczarować.

GALA: Jak to zrobiłeś?

WOJCIECH CEJROWSKI: Z pomocą lokalnego misjonarza, który wytłumaczył Indianom, że Pachamama (czyli Matka Ziemia) surowo karze tych, którzy bawią się jedzeniem. Poskutkowało.

GALA: Będąc w tropikach, nie tęsknisz do kraju?

WOJCIECH CEJROWSKI: Nie. Może dlatego, że nie lubię zimna i śniegu, przymusu chodzenia w butach. Nie lubię spędzać tu Bożego Narodzenia, robię to dla rodziców. Nie przepadam za bigosem i barszczem, rybę wolę na Karaibach, a lampki na palmie. W podróży ładuję akumulatory, nasycam się przeżyciami, kolorami i zapachami. Wracam, żeby o tym pisać i opowiadać.

GALA: Jak rozbudzasz wenę?


WOJCIECH CEJROWSKI: Nie mam zasłon w sypialni. Rano wstaję razem ze słońcem. Szukam w domu najgorętszego miejsca, tam siadam z komputerem. Od południowej strony. Kocham, jak jest parno. Lubię być zlany potem. Wtedy mi się doskonale pisze. Przez sześć godzin pracuję jak w transie, nie odbieram telefonów. Słońce zachodzi, zamykam komputer, kończę. Może to śmieszne, ale podczas pisania lubię mieć na palcu pierścionek. Przywożę je sobie z różnych miejsc. Kiedy piszę o Karaibach, wkładam pierścionek z koralowca, kiedy o Saharze – wybieram pierścień jak z „Baśni z 1001 nocy”. Uwielbiam biżuterię, ale noszę ją tylko po domu. Wstydziłbym się tak wyjść na ulicę.

GALA: Dlaczego?

WOJCIECH CEJROWSKI: Bo w naszym kręgu kulturowym facet obwieszony biżuterią wysyła sygnał, że jest gejem. A ja się tym brzydzę.

GALA: A co z potrzebą wolności?

WOJCIECH CEJROWSKI: Zawsze miałem potrzebę wolności słowa. Jeszcze w szkole zorganizowałem „ścianę płaczu”. Rozwiesiłem na ścianach kartony i każdy mógł podejść i napisać, co chciał. Byłem bardzo dumny z tego pomysłu do czasu, gdy zobaczyłem jedną z nauczycielek. Starsza pani po przeczytaniu merytorycznie słusznego wierszyka na swój temat zalała się łzami. Zrobiło mi się przykro. Po cichu wycofałem się z eksperymentu, ale nie z walki o wolność słowa. „WC Kwadrans” to był mój agresywny wrzask sprzeciwu wobec kneblowania myślących konserwatywnie.

GALA: Zacząłeś być postrzegany jako „ortodoksyjny katol”, „homofob”.

WOJCIECH CEJROWSKI: Jestem katolem i homofobem. I nie mam zamiaru się z tego leczyć. Podobnie jak ktoś, kto nie lubi pająków, nie musi leczyć się z arachnofobii. Odmówiono mi prawa do głoszenia poglądów. Nowa władza zdjęła program z anteny. Dostałem coś w rodzaju wilczego biletu. Przez dwa lata nigdzie nie mogłem znaleźć pracy, wszystkie drzwi były zamknięte. Bywało, że wpraszałem się do mamy, żeby podjeść sera z lodówki.

GALA: Myślałeś wtedy o emigracji?

WOJCIECH CEJROWSKI: Oczywiście, ale to by wyglądało na ucieczkę. Wyjechał, bo mu się nie udało, bo przegrał. O nie! Mam duszę wojownika, nie mogłem uciec cichaczem. Wyjeżdżać trzeba z wyboru, a nie z musu. W momencie, gdy wiedzie mi się świetnie, emigracja jest świadomym wyborem.

GALA: Teraz jest taki moment. Wróciłeś do łask. Wszędzie cię pełno: w telewizji, w radiu, na targach książki. Wyjeżdżasz na stałe?

WOJCIECH CEJROWSKI: Tak, decyzja zapadła. Czuję się tu coraz bardziej obco. W kraju i w Europie. Europa jest starym kontynentem, zmurszałym intelektualnie i zbiurokratyzowanym. W Ameryce trzeba sobie radzić samemu, a to wyzwala inicjatywę i zaradność.

GALA: Kupiłeś ziemię w Ekwadorze. Osiądziesz tam na stałe?

WOJCIECH CEJROWSKI: Nie zamierzam nigdzie osiadać! Osiada muł w rzece, ja wolę być jak żywe srebro, w ruchu. A Ekwador to tylko inwestycja, planuję też kupno ziemi w Gdańsku. Robię różne interesy, inwestuję, lubię, jak pieniądze na mnie pracują.

GALA: Sam sfinansowałeś wszystkie swoje wyprawy. Zawsze byłeś zaradny?

WOJCIECH CEJROWSKI: Uczyłem się tego od dzieciństwa. Już w podstawówce zarabiałem więcej niż dorośli z rodziny. Wstawałem o czwartej rano i z pożyczonym wózkiem objeżdżałem kempingi. Zbierałem słoiki po dżemie, myłem w jeziorze i sprzedawałem gospodyniom.

GALA: Kręciłeś też lody.

WOJCIECH CEJROWSKI: A tak (śmiech). W czasach, gdy wszystkiego brakowało, kupowałem bańkę lodów i dodawałem smalec. I nagle robiły się z tego dwie bańki. Lody sprzedawałem na odpustach i wszystkim bardzo smakowały.

GALA: A jak sobie radziłeś w Warszawie?

WOJCIECH CEJROWSKI: Wiązałem choinki pod Halą Mirowską. Ale dużo więcej zarabiałem u cinkciarzy pod hotelem Victoria. Mój tata organizował festiwal Jazz Jamboree, na który przyjeżdżali zagraniczni muzycy. Nie chcieli wymieniać pieniędzy po ofi cjalnym kursie, więc ojciec wysyłał mnie do cinkciarzy. A potem oni zatrudnili mnie jako kuriera. Rozkręciłem jeszcze jeden interes. Sprowadzałem z Meksyku kolorowe majtki.

GALA: Do Meksyku wyjechałeś „sposobem”...

WOJCIECH CEJROWSKI: Znalazłem ogłoszenie, że grupa naukowców potrzebuje tłumacza na wyprawę. Nie określili, o jaki język im chodzi. Zgłosiłem się i pojechałem z nimi. Byli przekonani, że znam hiszpański, dopiero na miejscu powiedziałem, że jestem tłumaczem, ale z angielskiego. Poradziłem sobie, bo łatwo się uczę. Pod koniec wyprawy swobodnie dogadywałem się z Meksykanami.

GALA: Teraz znasz kilka języków, umiesz nawet naśladować lokalne dialekty.

WOJCIECH CEJROWSKI: Dzięki temu w Kolumbii uchodzę za Meksykanina, a w Nowym Jorku za przedstawiciela mniejszości włoskiej.

GALA: Powiedziałeś, że do podróży popycha cię ciekawość i zdziwienie, że ludzie mogą się tak różnić. Jeszcze tej ciekawości nie zaspokoiłeś. Wciąż chcesz poznawać coś nowego?

WOJCIECH CEJROWSKI: Coś nowego! To jest właśnie to współczesne myślenie. Nowy model samochodu, nowa żona, nowy dom, nowa praca. Mnie nie interesuje to, co nowe. Lubię wracać do starych miejsc i wielokrotnie oglądam stare fi lmy. Na przykład z braćmi Marx.

GALA: To dlatego przedstawiasz się jako „marksista”.

Reklama

WOJCIECH CEJROWSKI: Przedstawiam się też jako mateista, odkąd odkryłem miłość do yerba mate.

Reklama
Reklama
Reklama