Reklama

GALA: Zagrałeś w filmach Jacka Bromskiego, np. w jego ostatniej komedii „U Pana Boga w ogródku”. Maestro, postanowiłeś zostać aktorem?

Reklama

VADIM BRODSKI: Nie, po prostu jestem ukochanym aktorem tego reżysera. Żartuję. Lubimy się z Jackiem i to moja druga rola w jego filmach. Wydawało mi się, że nie ma nic prostszego, niż być aktorem. Ale po występie w filmie „To ja, złodziej” nabrałem pokory. Grałem ukraińskiego bandziora ze złotymi zębami, obwieszonego złotymi łańcuchami. W komedii „U Pana Boga w ogródku” byłem ukraińskim skrzypkiem, który przyjechał do Polski i musiał jakoś sobie radzić, więc grał pod kościołem, udając niewidomego.

GALA: Poniekąd zagrałeś siebie… Też kiedyś przyjechałeś z Ukrainy do Polski i musiałeś sobie radzić. Ale ty grałeś w najlepszych salach koncertowych.

VADIM BRODSKI: Przyjechałem tu w innych realiach, mając inną pozycję. Nie wiem jednak, jak by to było dzisiaj. Na ulicach Krakowa i Warszawy widziałem dobrze grających ze Wschodu, którzy tak zarabiali na życie. Ich start będzie trudniejszy.

GALA: Nie każdy skrzypek wygrywa jak ty międzynarodowy konkurs im. Wieniawskiego. Zresztą wygrywałeś wszystkie konkursy skrzypcowe, do jakich się zgłosiłeś – we Włoszech im. Paganiniego, w Szwajcarii Tibora Vargi. Cudowne dziecko! W wieku 11 lat występowałeś jako solista z Orkiestrą Filharmonii Kijowskiej.

VADIM BRODSKI: Byłem normalnym dzieckiem. Grałem w piłkę nożną, marzyłem, żeby zostać zawodowym pingpongistą. Trenowałem ping-ponga do 16. roku życia. Jeździłem nawet po Ukrainie w drużynie młodzików. Zarabiałem prawie tyle, ile mój ojciec, inżynier w stoczni...

GALA: Jak to się stało, że rodzice posłali cię do szkoły muzycznej? Zadecydował o tym kuzyn, sławny skrzypek Adolf Brodski?
VADIM BRODSKI: Nie, to daleki krewny – stryjeczny kuzyn mojego dziadka, chociaż niektórzy menedżerowie, szczególnie amerykańscy, nachalnie piszą, że był moim ojcem… Zasłynął jako pierwszy wykonawca niezwykle trudnego koncertu Czajkowskiego.

GALA: Jak to się więc stało, że pingpongista został skrzypkiem?

VADIM BRODSKI: Tatuś, uczestnik drugiej wojny światowej, przywiózł z Niemiec skrzypeczki, na których było napisane „Stradivarius”. Nie był to żaden stradivarius, ale tatuś myślał, że tak, i sobie na nich pitolił. Uciekałem wtedy z domu. O tym, że wziąłem je do ręki, zadecydował przypadek. Mieszkaliśmy w tzw. komunałce – osiem osób w dwóch pokojach po osiem metrów kwadratowych. Toaleta była na podwórku, a kuchnia wspólna także dla innych rodzin. Któregoś dnia, kiedy grałem boso na podwórku w piłkę nożną, zawołała mnie ciotka: „Chodź, Vadimku, zobaczysz, jak utalentowane dzieci przyjmują do szkoły muzycznej!”. Miała na myśli mojego kuzyna. On miał siedem lat, a ja sześć. Matka zdążyła włożyć mi buty i poszedłem tak, jak stałem: spocony, w samym podkoszulku. Kuzyn oblał egzamin, bo nie miał słuchu, a mnie, ponieważ stałem przy nim, komisja poprosiła, żebym coś zaśpiewał. No to zacząłem: „Ej mambo, mambo italiano”. Była to mocno podejrzana w tamtych latach piosenka, bo „imperialistyczna”. Przerażony szef komisji poprosił: „Zaśpiewaj lepiej kołysankę”. I tak zdałem egzamin. Pozostał jeszcze wybór kierunku. Mama marzyła, żebym grał na fortepianie.

GALA: Miała przygotowanie muzyczne?

VADIM BRODSKI: Nie. Ale zakochała się w pianiście z „Rapsodii”, hollywoodzkiego wyciskacza łez z lat 50. Były tam trzy główne postacie: pianista, skrzypek i bogata dziewczyna, którą grała Liz Taylor. Mama zabierała mnie na ten film z pięć razy. Za każdym razem płakała. Ale kiedy dyrektorka szkoły przeczytała, ile kosztuje miesiąc nauki gry na fortepianie – sześć rubli dwadzieścia kopiejek, mama zamarła. To była równowartość sześciu kilogramów mięsa. Więc dyrektorka czytała dalej: trąbka – rubel trzydzieści, perkusja – półtora rubla, kontrabas – rubel dziewięćdziesiąt. I na koniec: skrzypce – dwa ruble dziewięćdziesiąt. A mama z ulgą: „Vadimku, grasz na skrzypcach!”. To los. Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez skrzypiec. Ktoś z nieba nad tym czuwał.

GALA: I twoje dzieciństwo się skończyło.

VADIM BRODSKI: O nie! Stałem się tylko bardzo zajętym dzieckiem. Bo ciągle grałem w ping- -ponga, waterpolo, jeździłem na nartachv i łyżwach. Obok domu był stadion. Wystarczyło przeskoczyć przez płot i było pole hokejowe. A na skrzypcach ćwiczyłem z przyjemnością. Całe szczęście, że byłem tak zajęty, bo mieszkaliśmy w bandyckiej dzielnicy. Większość kumpli z podwórka została kryminalistami. 12-letnie dzieci piły wódę i paliły papierosy.

GALA: Pisze się o tobie: „wybitny skrzypek pochodzenia ukraińskiego albo ukraińsko- -polskiego”. Czasem występujesz jako artysta rosyjski. Kim się czujesz?
VADIM BRODSKI: Od 13 lat jestem obywatelem RP. Urodziłem się na Ukrainie w rodzinie o żydowskich korzeniach. Czuję się Polakiem, absolutnie! Co prawda nie wszystko mi się w Polsce podoba. Nie lubię tzw. patriotyzmu przyprawionego wielką dawką szowinizmu. Trochę zdrowego szowinizmu przydaje się tylko podczas mistrzostw w piłce nożnej. Ale kiedy jestem za granicą, nie daj Boże, jak ktoś powie złe słowo na Polskę! Zagryzę.

GALA: Mimo to nie mieszkasz w Polsce, tylko we Włoszech, w Rzymie.


VADIM BRODSKI: Do 1986 roku, czyli przez 5 lat, mieszkałem na Ursynowie. W domu nie miałem telefonu. I to był problem. Jest nagłe zastępstwo, menedżer bierze listę artystów i dzwoni. Nie masz telefonu? Do widzenia. Teraz, w dobie komórek i internetu, nie ma znaczenia, gdzie mieszkasz. Kiedy wygrałem konkurs im. Paganiniego, otrzymałem we Włoszech mnóstwo propozycji koncertowych. Więc zamiast szarpać się z PAGART-em, w tamtych czasach monopolistą w organizowaniu koncertów i załatwianiu paszportów, wyjechałem. Dwa, trzy razy w roku wracałem tu na koncerty. Polscy koledzy mieszkający za granicą śmiali się ze mnie, bo za koncert dostawałem tu 12 dolarów. Ale lubiłem grać w Polsce. Lubiła mnie też publiczność.

GALA: Jesteś szczęściarzem?

VADIM BRODSKI: Przeciwnie. Szczęścia nie mam nawet w kartach. Bo do tego wszystkiego grałem w oczko. Najpierw z chuliganami z podwórka. Na pieniądze. Jak ktoś przegrywał, szedł kraść albo brał udział w napadzie. Wieczorem moją ulicą ludzie bali się chodzić. Mały Bronx. Niedaleko było słynne więzienie Łukianowka, wielu tam później trafi ło. Kiedyś moi starsi kumple tak pobili chłopaka, że został kaleką. Gdy miałem 25 lat, zrozumiałem, że gra w karty nie jest zajęciem dla mężczyzny. Ale do dziś uwielbiam obserwować grających. Teraz jadę na koncerty do Los Angeles. I już zaplanowałem dwudniowy wypad do Las Vegas.

GALA: Będziesz grał?
VADIM BRODSKI: Na przegranie przeznaczam zawsze 50 dolarów. Dziś to tylko 110 złotych, ale ta suma nadal robi na mnie wrażenie.

GALA: Dostałeś lekcję życia?
VADIM BRODSKI: Dwie. Pierwszą, gdy miałem 24 lata. Wygrałem ogólnoradziecki konkurs dla skrzypków i chciałem lecieć na kolejny do Genui. Pierwsza nagroda wynosiła 10 tys. dolarów! W duchu już ją dostałem i podzieliłem pieniądze: bratu kupiłem mieszkanie, a sobie samochód. Miałem już bilety na samolot. A tu przychodzi moja profesorka i płacze: „Cofnęli ci paszport”. Wpadłem w histerię. Drugą lekcję dostałem trzy lata później. W 1977 roku wygrałem konkurs im. Wieniawskiego i otrzymałem wiele propozycji koncertów w Europie i Polsce. Przyjaciele radzili, bym je odbył i dopiero wrócił do Kijowa. Ale ja chciałem się pochwalić. Za nagrodę można było kupić półtora samochodu, czyli fiata 125p i malucha. A ja wszystko roztrwoniłem! Nakupiłem prezentów dla rodziców, znajomych i na 10 dni pojechałem do domu. Na cztery i pół roku cofnięto mi paszport. Bajka się skończyła. Trzeba było za coś żyć. Jeździłem z koncertami po Syberii. Już nie jako solista, tylko akompaniator śpiewaków ludowych.

GALA: Byłeś lojalnym obywatelem Związku Radzieckiego?

VADIM BRODSKI: W sumie tak. Czasem tylko opowiadałem antysowieckie kawały. Ktoś napisał na mnie donos. Na 99 proc. agent KGB, który podczas konkursu w Polsce pilnował naszej grupy, Saszka Kremniow. Napisał, że moje zachowanie nie odpowiada wzorcom obowiązującym w socjalistycznym państwie. A wcześniej zażądał łapówki – 20 proc. od nagrody. Dałem 10 plus rzeczy, które wypraszał ode mnie w sklepach – radio, dżinsy, perfumy w Peweksie. To było za mało!

GALA: Muzyka, karty, sport… A kobiety? Miałeś jeszcze czas na kobiety?

VADIM BRODSKI: Byłem normalnym młodym człowiekiem. Chodziłem z dziewczynami do kina, na spacery. Ale moją ukochaną były skrzypce. W języku rosyjskim są rodzaju żeńskiego.

GALA: Kiedy po raz pierwszy poczułeś się mężczyzną?

VADIM BRODSKI: W pełni odpowiedzialnym człowiekiem, mężczyzną – dopiero kiedy urodził się mój syn.

GALA: Matka twoich dzieci jest Włoszką, czy jest również muzykiem?

VADIM BRODSKI: Tak, gra w kwartecie smyczkowym muzykę barokową. Uczy też w szkole.

GALA: Jakim jesteś ojcem?
VADIM BRODSKI: Czułym. W ciągu 10 lat może dwa razy podniosłem głos na syna. Zastanawiam się, czy Julian nie jest za grzeczny, bo dziś trzeba się rozpychać łokciami. Martwię się, jak poradzi sobie w życiu. Dwa tygodnie temu poprosił, żebym go uczył grać na skrzypcach. Mam nadzieję, że zapał mu nie minie i że nie jest jeszcze za późno. Wcześniej nie miał na to ochoty i wydawało mi się, że nie ma słuchu. Teraz okazuje się, że ma. Śpiewa tak czyściutko! Wkrótce zacznę też uczyć ukochaną Małgosię, czyli Margheritę, która ma pięć lat. Choć wiem, że bycie muzykiem to inwestycja o wielkim ryzyku. Bo albo jest się wybitnym muzykiem, albo...

GALA: Co chcesz przekazać dzieciom?

VADIM BRODSKI: Radość życia, optymizm. Przede wszystkim chcę, żeby dzieci przejęły ode mnie pogodę ducha. Reszta to loteria.

GALA: Co wypełnia ci życie prócz muzyki?

VADIM BRODSKI: Historia. Fascynują mnie najbardziej krwawe lata 30. w Związku Radzieckim i okres Chruszczowa. Interesuje mnie też historia starożytnego Rzymu.

GALA: Masz niewielkie mieszkanie w Warszawie. A jak mieszkasz w Rzymie?
VADIM BRODSKI: W mieszkaniu na wysokim piętrze z ogromnym tarasem, 78 metrów kwadratowych z widokiem na góry. Rośnie na nim mnóstwo roślin, są nawet cytryny i palmy wysokie na dwa i pół metra.

GALA: Jaki smak ma twoje życie?

VADIM BRODSKI: W sumie słodki. Artur Rubinstein powtarzał: „Ceń to, co masz, bo mogło być gorzej”. Do dziś mógłbym być solistą Filharmonii Kijowskiej ze wszystkimi konsekwencjami, które z tego faktu wynikają. Zawsze o tym pamiętam.

GALA: Szedłeś jak burza, wygrywałeś wszystkie konkursy skrzypcowe, grałeś w najlepszych salach koncertowych. I nagle twoja kariera się zatrzymała. Dlaczego?


VADIM BRODSKI: Nie uważam, że moja kariera się zatrzymała. Kariera, jak giełda, raz idzie mocno w górę, raz się zatrzymuje. Jest mały spadek i znowu pnie się do góry. Mam fantastyczny okres! Nie pamiętam już, kiedy jesienią miałem tak dużo koncertów. Poza tym jeszcze nie wieczór, nawiązując do tytułu filmu o aktorach emerytach ze Skolimowa. Najlepszy koncert jeszcze przede mną. Wierzę, że dojdzie do sytuacji, kiedy to ja będę wybierał orkiestry, a nie orkiestry mnie. Jasne, że nie wszystkie szanse wykorzystałem. Ale czy są artyści, którym się to udało? Chyba że mieli mocne plecy i twarde łokcie. Rocznie gram 40–45 koncertów. Obecnie mam kalendarz wypełniony na półtora roku naprzód. Ale prawdziwy artysta zawsze cierpi na niedosyt. Marek Kondrat oznajmił, że nie wróci do zawodu aktora. Ja nie mógłbym zdecydować się na coś podobnego. Dla mnie koncertowanie to kwintesencja egzystencji.

GALA: Kiedy teraz wracasz do Warszawy, co przykuwa twoją uwagę?
VADIM BRODSKI: Niczym nieuzasadnione wysokie ceny kawy, wściekłe ceny win w restauracjach i korki na ulicach. Co prawda w Rzymie również one są. Kiedyś spędziłem w korku sylwestra. Ugrzęzłem na dwie i pół godziny. Na szczęście miałem ze sobą kilka szampanów. Nastawiłem radio i otwierałem kolejne butelki. Obok samochodu stali Japończycy. Wypili wszystko! Zawsze lubiłem towarzystwo. W latach 80. w Warszawie potrafiłem po koncercie zaprosić do restauracji ze 40 osób. Było wesoło. Teraz wolę kameralne grono.

GALA: Byłeś królem życia...

VADIM BRODSKI: Nie, chciałem podzielić się z kimś swoją radością.

GALA: Czy przyjaciele, którzy z tobą biesiadowali, później cię kiedyś zawiedli?
VADIM BRODSKI: Większość nie. Dzwonimy do siebie, czasami się spotykamy. Nie mam wielu przyjaciół, ale za to kilku prawdziwych. To m.in. Jerzy Hoffman, Jan Wołek, Krzysztof Mroziewicz. I mnóstwo znajomych. Lubię żartować. Gdy rozmowa idzie w niebezpiecznym kierunku, rozładowuję sytuację dowcipami. Podobno nie ma lepszego kawalarza niż Marek Kondrat. Nie miałem okazji z nim się zmierzyć, a chętnie przystąpiłbym do pojedynku.

Reklama

GALA: A po co tobie, wybitnemu skrzypkowi, udział w telewizyjnym show „Gwiazdy tańczą na lodzie”?
VADIM BRODSKI: Po pierwsze, chodzi o pojedynczy występ, a nie o udział w konkursie. Po drugie, nie mam oficjalnego zaproszenia, więc ten temat na razie nie istnieje. Wciąż jeżdżę na łyżwach i rolkach. Chcę udowodnić, że jednocześnie potrafię jeździć na łyżwach i grać na skrzypcach.

Reklama
Reklama
Reklama