Reklama

Urszula Chincz: dziewczyna na randce nie powinna płacić. Niech mężczyzna się wykaże.
Uśmiechnięta, bezpośrednia, energiczna. Właśnie skończyła program, po naszej rozmowie jedzie prosto do domu. – Mimo że świat bardzo szybko się zmienia, są w nim stałe punkty dające poczucie zakorzenienia. Ważna jest dla Urszuli Hincz, podobnie jak była dla jej babci, kindersztuba. Kiedyś w sklepie była świadkiem niezwykłej obcesowości pewnego młodzieńca wobec ekspedientki. – Nie mogłam uwierzyć, że można tak się zachować. Kiedy zwróciłam mu uwagę, on tylko obrzucił mnie spojrzeniem i odkręcił się na pięcie. Pomyślałam wtedy: „Mój synek Rysio taki nigdy nie będzie”. Od kiedy był niemowlęciem, dając mu coś, mówiłam: „Proszę”, a kiedy coś od niego brałam: „Dziękuję”. Teraz może się zderzyć w przedszkolu z innym dzieckiem, ale zawsze odwróci się i powie: „Przepraszam”. Ma 4 lata, a te słowa są dla niego absolutnie naturalne.
Jeśli ktoś cię krytykuje, powiedz mu komplement. Rozbroisz go”, powtarzała Urszuli mama. – To naprawdę działa. Kultura nakazuje też przedstawiać się przez telefon. Robię to, gdy dzwonię do sklepu z pytaniem, czy mają spodnie w moim rozmiarze. Przedstawiam się, nie dlatego że moje nazwisko jest znane, bo tak nie jest, ale dlatego że należy to do dobrego wychowania. Podoba mi się, niezależnie od równouprawnienia, kiedy panowie są rycerscy i przepuszczają panie w drzwiach. Kiedy kobieta wstaje, oni też. Mój mąż imponuje mi, gdy całuje w rękę starsze panie. Jestem zdania, że dziewczyny na randce nie powinny za siebie płacić. Niech mężczyzna się wykaże. Nawet gdy to jeszcze nastolatek dostający kieszonkowe od rodziców. Podoba mi się stosowność, kontekst: ubiór – sytuacja. A dziś… w upalny dzień dziewczyny idą do kościoła w mini ledwo zakrywających pupy, w butach na 11-centymetrowych obcasach. To mnie razi. Razi ją też, jak traktuje się starszych ludzi. – Mnie nauczono, że trzeba z szacunkiem, niezależnie, jakie mają poglądy. Im jestem starsza, tym częściej widzę w nich siebie za te 20, 30 lat. Czasem słyszę, jak młodzi ludzie rozmawiają z rodzicami: obruszają się, irytują, rzucają słuchawką. Dla mnie – niewyobrażalne! Rodzice mogą nie mieć racji, mogą być upierdliwi, ale szacunek im się należy. Wiązankę pod nosem można puścić sobie po odłożeniu słuchawki.
Dom to jej królestwo. Świetnie się w nim czuje. Uwielbia dbać, urządzać, przemeblowywać, dekorować. – Gdyby mąż dostał pracę za granicą i musielibyśmy wyjechać, spokojnie realizowałabym się w domu. Pasuje mi tradycyjna rola kobiety. Zresztą miałam już taki okres w swoim życiu – przez dziewięć miesięcy, jako narzeczona Sławka. To on zarabiał i przynosił „zwierzynę”, a ja tylko zajmowałam się domem. To był fajny czas. Żałuje, że tylko kilka razy (przynajmniej trzy) w tygodniu zasiadają we trójkę przy stole. Nie codziennie, bo pracują. Stół ładnie nakryty (w tym pomaga syn Rysio), fajne dania. – Sama przygotowuję i podaję posiłki. Czerpię radość z gotowania. I to nawet nie dlatego, że tak mnie nauczono, bo moja mama gotowała… fatalnie! – wspomina ze śmiechem Urszula. – Była niespełnionym chirurgiem plastykiem, a została okulistką, ale nauczyła mnie najlepszego szwu do zaszywania faszerowanego kurczaka. Nic go nie ruszy! Urszula robi na drutach, haftuje. – Mam porządnego starego łucznika i żadne wykroje „Burdy” nie są dla mnie zagadką! Wiele rzeczy sama sobie uszyłam. W ogrodzie swego podwarszawskiego domu Urszula uprawia maliny, porzeczki, rzodkiewki, szczypiorek, marchewki, jabłka, gruszki, pomidory, sałatę. Wszystko ekologicznie nawożone, naturalnie.
– W tradycyjnym podziale ról kobieta – mężczyzna jedyną rzeczą nietradycyjną był fakt, że przy Rysiu od początku bardzo pomagał mi mąż. Ale to poniekąd zorganizowało nam życie. Gdy Rysio miał 9 miesięcy, zachorowała moja mama. Siedziałam przy niej godzinami, a przy synku zastępował mnie Sławek: kąpał, karmił, bawił się. Rysio urodził się 4 lata po ślubie. Taki porządek rzeczy wyznaję. Chyba nie zdecydowałabym się na dziecko bez ślubu. Nie jestem zwolenniczką otwartych związków. Przysięga małżeńska i sakrament w kościele uważam za element wiążący, chroniący przed pochopnymi rozstaniami. Co to za sztuka, gdy się robi niefajnie, powiedzieć: „Żegnam”? Ślub to deklaracja, że będziemy poważnie się traktować, że stawiamy na mądre partnerstwo, a nie egoizm i niechęć do kompromisów, które stają się dziś bardzo modne i wygodne. Nie chcę powiedzieć, że rozwód dla mnie nie wchodzi w grę, bo są różne sytuacje, ale jako dziecko rodziców, którzy chcieli się dwa razy rozstać, wiem, że to dla dziecka najgorsza trauma. A moi rodzice mimo górek i dołków byli ze sobą 40 lat, aż do śmierci mamy. Więc jeśli ślub, to z intencją: na całe życie.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama