Reklama

- Określa Pan siebie jako „melodyka z urodzenia”...
Tomasz Szczepanik: Jako dziecko potrafiłem zanucić zasłyszane melodie. Biegałem po pagórkach Pogórza Ciężkowicko-Rożnowskiego z moją ciocią, siostrą dziadka, która dziś ma 83 lata. Uczyła mnie przyśpiewek ludowych, o tym, jak Kasia z Jasiem na sianku – bo wszystkie przyśpiewki z pogranicza folkloru mówią o związkach i zalotach w żartobliwy sposób. Sąsiad wystrugał dla mnie gitarę: cztery żyłki przybite do deski imitowały instrument. Śpiewałem więc te przyśpiewki, „przygrywając” na gitarze.
- Czy w Pana rodzinie były tradycje muzyczne?
Tomasz Szczepanik: Po ciężkiej pracy organizowano biesiadę. Ludzie się spotykali, rozmawiali. I co ważne – śpiewali razem. Brat babci, Jan Mucha, znana postać w okolicy, muzyk, multiinstrumentalista i dyrygent orkiestrowy, założył pierwszą orkiestrę przy Ochotniczej Straży Pożarnej w Ciężkowicach. Ona działa do dziś! Te tradycje skumulowały się w rodzinie Szczepaników. Przyszedł moment, że na naszych spotkaniach przy choince, przy stole wielkanocnym czy imieninach ja i bracia zaczęliśmy grać – każdy na innym instrumencie. A potem połączyliśmy pracę i pasję: stanęliśmy na profesjonalnej scenie.
Jaki był Pana dom rodzinny?
Tomasz Szczepanik: Wychowałem się w małej miejscowości, wiosce właściwie, w Bogoniowicach. Ze wspomnianą siostrą dziadka dzieliliśmy domek. W sześć osób zajmowaliśmy kuchnię i pokój. Bez wody bieżącej. Trzeba było ją przynosić z piwnicy, podgrzać na piecu, by się umyć. W tej samej wodzie myłem się ja i bracia. Do tej pory wspominamy prezenty od naszej babci – co roku takie same: cztery pomarańcze, czekolada mleczna oraz andrut przekładany masą kremową i powidłami śliwkowymi. Nawet gdy byliśmy już na studiach, babcia przysyłała nam identyczne paczki: dla Marka, dla Maćka, dla Mateusza i dla Tomka. Dziś, kiedy Pectus jest znanym zespołem, mówiąc o naszych korzeniach, chcemy zwrócić uwagę na problemy małych miejscowości. Ludzie stamtąd też mają marzenia i mogą je spełniać. Z moich doświadczeń wynika, że jeśli człowiek wychowuje się w skromnych warunkach, docenia to, co osiąga, i jest zmotywowany, by osiągnąć cel. Ma też duży szacunek do drugiego człowieka i do pracy. Dumny jestem z tego, skąd pochodzę. Dla mnie to ogromnie ważne: korzenie, miejsce, z którego się wywodzimy, tradycje. Dziś, gdy wszystko jest newsem, obrazkiem, szybko się pojawia i jeszcze szybciej znika, tym bardziej ważne jest, kim byli przodkowie, czym się zajmowali, jakimi ludźmi byli.
- Do kogo w domu należało ostatnie słowo?
Tomasz Szczepanik: Rządziła mama. Wychowywała nas i prowadziła dom, bo tata całe lata przebywał „w delegacji”. Był murarzem w Niemczech, USA, Austrii... Mama trzymała nas twardą ręką. To kobieta o mocnym charakterze, zodiakalny Byk. Znak czuły, rodzinny, ale i konkretny. A my z braćmi byliśmy urwisami, pełnymi wigoru, energii. Mama często była wzywana do szkoły. Dynamicznie reagowaliśmy. Zostało nam to do dziś.
- Jest coś, o czym szczególnie często Wam mówiła?
Tomasz Szczepanik: Nie wygłaszała nauk. Nie było na to czasu. Rodzice budowali dom, tata ciężko pracował, mama wszystkiego pilnowała. Zapamiętałem, że cały czas wpajała nam, jak ważna jest praca i konsekwencja. Nie byłem rozpieszczonym dzieciakiem. Żyliśmy skromnie, ale dzięki temu nauczyliśmy się polegać na pracy swoich rąk, umysłów, walczyć o swoje. I cenić więzy rodzinne. Dziś rodzice mają piękny dom, wokół ogród. Bardzo lubimy tam wracać.
- Słowem: siła w drużynie.
Tomasz Szczepanik: Wie pani, nigdy nie zazdrościłem kolegom jedynakom. Uważam, że rodzina wielodzietna jest w lepszym położeniu. Święta, rodzinne spotkania, wspólne śpiewanie. Grupa daje więcej możliwości, radości, energii. Każdy wnosi coś nowego, dobrego. Ale z moimi braćmi nie wchodzimy sobie zbytnio w sferę prywatną, mimo że jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Szanujemy zasadę zachowania marginesu bezpieczeństwa.
- Pan jako najstarszy rządził wśród braci?
Tomasz Szczepanik: Zawsze (śmiech). Jestem Skorpionem, ciężko znoszę sprzeciw, bracia musieli to zaakceptować. Ale my od dziecka uczyliśmy się żyć razem. Do końca podstawówki mieszkaliśmy w jednym pokoju, opiekowaliśmy się sobą nawzajem. I dzieliliśmy się wszystkim: ubraniami, butami. Pamiętam, jak w latach 90. nasz sąsiad przysłał nam w paczce używane Reeboki. Trochę za ciasne, ale... (śmiech). Byliśmy mocnym teamem. Zawsze. Także w grze zespołowej. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – nasza niepisana zasada. Nigdy nie musieliśmy z nikim się bić, bo chyba wszyscy wiedzieli, że nie ma co z nami zadzierać (śmiech). To, że trzymaliśmy się razem, było fajne. I procentuje do dziś. Teraz, gdy każdy z nas zakłada swoją rodzinę, tworzy własne gniazdo, możemy liczyć na siebie nawzajem. Zawsze. I na scenie, i poza nią.
- Podobno w zespole nie może być demokracji.
Tomasz Szczepanik: W Pectusie nie było i być nie może! Jestem najstarszym z braci i odpowiadam za tę markę. Zawsze podejmowałem decyzje – w moim mniemaniu trafne. Bracia, przychodząc do zespołu, musieli to zaakceptować, ale przecież mnie znali. Kiedy wyjechałem do Rzeszowa na studia muzyczne, podążyli za mną.
- Wspomniał Pan o sporcie...
Tomasz Szczepanik: Od dziecka wszyscy czterej gramy w piłkę nożną. W naszych Bogoniowicach nie mieliśmy ani szkółki sportowej, ani szkoły muzycznej, a rodziców nie było stać, żeby wysłać dziecko 38 km do szkoły do Tarnowa czy Nowego Sącza. Nasze samozaparcie było jedno tak ogromne, że w pewnym momencie wypchnęło nas do Rzeszowa.
- Ten wyjazd stanowił krok w dorosłość?
Tomasz Szczepanik: Wyjechałem pierwszy. To była moja niezależna decyzja. Rodzice mnie nie namawiali ani niczego nie odradzali. Wiedzieli, że sam muszę określić, co chcę robić dalej. Od kuzyna, organisty, pożyczyłem instrument klawiszowy i sam się przygotowałem do egzaminu.
- Od początku był Pan pewny, że to Pana droga życiowa?
Tomasz Szczepanik: Po podstawówce poszedłem do technikum technologii drewna w Bobowej, specjalizacja: meblarstwo. Tak sobie wymyśliłem. To była artystyczna szkoła, skończyła ją również moja babcia. Widzi pani ten koronkowy obrus na stole? Zrobiła go moja babcia. Ona i jej siostry zajmowały się koronczarstwem, swoje wyroby sprzedawały. W moim przypadku pomysł zostania stolarzem był jednak kompletną pomyłką (śmiech). Nigdy nie zrobiłem żadnego mebla.
- Przyjazd do Warszawy to nowy etap życia?
Tomasz Szczepanik: Tak, przede wszystkim prywatnego: tu poznałem żonę, założyłem rodzinę... Po naszym występie w 2007 r. w opolskich Debiutach poszukiwaliśmy menedżera i trafiłem na Monikę. Została i naszym menedżerem, i moją żoną.
- To w czystej postaci firma rodzinna!
Tomasz Szczepanik: Żeby nie powiedzieć: mafia! (śmiech) Wszystko zostaje w rodzinie. To jest również inne patrzenie na biznes: z żoną jako menedżerem wytyczamy sobie wspólne cele. Taka mała rodzinna korporacja. O, moja żona także wie, co robię po koncertach, bo jeździmy na nie razem (śmiech).
- Czuje się Pan spełniony?
Tomasz Szczepanik: Muzycznie nie. Prywatnie tak. Mam dom, spotkałem odpowiednią kobietę, mam syna. Nie żałuję żadnej decyzji. W moim życiu wielką rolę zawsze odgrywała wiara w siebie, we własne możliwości. W siłę, w swoje marzenia. W rodzinę. I ta wiara przynosi owoce
- Czy nazwa zespołu to rodzaj życiowego motta?
Tomasz Szczepanik: „Siła woli, hart ducha”. Ale „pectus” to też „pierś”, centralna część ciała. Nazwa powstała przypadkowo, w akademiku. Nasze koleżanki ze studiów otworzyły słownik łacińsko-polski na chybił trafił i wskazały na „pectus”. Potem zaczęliśmy się zastanawiać głębiej nad znaczeniem słowa. Okazało się, że odpowiada nam ta siła woli, hart ducha i upór w dążeniu do celu. To praktycznie moje cechy.
- Jest ze słowem pectus taka ładna łacińska sentacja...
Tomasz Szczepanik: „Hosti pectus, cor amico”, czyli „Pierś dla wroga, serce dla przyjaciela”. I ja się pod tym jak najbardziej podpisuję.
- Niedługo Wielkanoc. Będzie rodzinna?
Tomasz Szczepanik: Na pewno pójdziemy ze święconką do kościoła. My zawsze zaznaczamy tradycję w takich chwilach. To, co jest w koszyczku, symbolizuje m.in. owoce pracy. Nasi dziadkowie i rodzice zawsze mówili, że nie wolno bawić się jedzeniem, rzucać chlebem po podłodze. Bo praca, rzetelna, uczciwa, wiąże się z szacunkiem. No i z dzieciństwa pamiętam tradycję śmigusa-dyngusa.
- Na koniec: o czym Pan marzy, Panie Tomaszu?
Tomasz Szczepanik: Żeby mieć córkę (szeroki uśmiech)

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama