Szymon Wydra
„Do nieba nie chodzę, bo jest mi nie po drodze” – refren jego piosenki wpada w ucho. „Jak ja jej powiem, że wolę wolność i życie towarzyskie”– to tekst z nowej płyty. Szymon Wydra nie ukrywa, że śpiewa o sobie. I że nie chce jeszcze wkładać domowych kapci. Chociaż w jego życiu coraz większą rolę odgrywają dwie kobiety, Anka i Simona. Za uśmiech Tej drugiej dałby się zabić.
- Gala
Spotykamy się pierwszy raz, a mam wrażenie, że znam go lata. Całus w policzek, od razu jesteśmy na ty. Szymon błyskawicznie nawiązuje kontakt. Umie słuchać, ale też chętnie opowiada o sobie. Przyznaje, że miotają nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony jest raczej odporny na pokusy show- -biznesu, ale z drugiej trudno mu zrezygnować z rockandrollowego życia. Anka jest jego dziewczyną od ośmiu lat. Razem mieszkają, ale... „Wciąż nie mogę pogodzić się ze stabilizacją i poukładanym życiem rodzinnym – tłumaczy, dlaczego nie wzięli ślubu. – Jakaś część mnie wyrywa się na wolność. Dużo czasu spędzam w drodze, koncertuję, spotykam się z ludźmi. To nie sprzyja związkom”.
GALA: Boisz się odpowiedzialności?
SZYMON WYDRA: Tego akurat nie. Zawsze byłem odpowiedzialnym facetem. Chodzi raczej o wierność sobie. Nie chcę czuć się rozdarty albo postawiony w sytuacji wyboru. Może to zabrzmi patetycznie, ale śpiewanie jest moją pasją i zarazem misją. Jestem szczęśliwy, gdy ludzie mówią, że im pomagam, daję dobrą energię albo nadzieję. Kiedyś napisała do mnie 15-letnia dziewczyna, że jest po czwartej dializie nerek i nie dożyje do Bożego Narodzenia. Dziękowała mi za piosenki. Byłem w szoku. Choć nigdy się nie widzieliśmy, ta znajomość nauczyła mnie, że każda sekunda życia jest ważna.
GALA: Jednak życiowej decyzji - o ślubie - nie chcesz podjąć. Masz z tym jakiś problem?
SZYMON WYDRA: Mam. Wyraźnie poczułem to podczas nagrywania teledysku do piosenki „Jak ja jej to powiem”. Pomysł był taki, że uwodzą mnie różne kobiety: nauczycielka, lolitka, pielęgniarka, a także dziewczyna w białym welonie. Kiedy stanąłem koło tej panny młodej, zrobiło mi się słabo. Modliłem się, żeby wszystko już się skończyło, żeby nie było dubla. Nie wiem, dlaczego tak reaguję.
GALA: A jak zareagowałeś na wiadomość o dziecku?
SZYMON WYDRA: Nie czułem się jeszcze gotowy. Nie będę ukrywał, bałem się. Zwłaszcza takiej wizji: Szymon w kapciach przed telewizorem w otoczeniu szczebioczącej gromadki. Byłem kłębowiskiem sprzecznych emocji. Z jednej strony muzyka, z drugiej wielka niewiadoma – dziecko. Byłem przekonany, że się wykluczają. Jednak kiedy Simonka się urodziła, przestałem mieć wątpliwości. Całkowicie podbiła moje serce. Potrafi mnie rozbroić jednym uśmiechem.
GALA: Mówisz, że ty miałeś szczęśliwe dzieciństwo.
SZYMON WYDRA: Wychowywała mnie babcia, mama mamy. Była Ukrainką, pochodziła z Kijowa. W czasie wojny trafiła na roboty do Niemiec. Po wojnie przyjechała do Radomia. Poznała dziadka i została. Uczyła rosyjskiego. Była muzykalna, grała na bałałajce. Zawdzięczam jej wiele szczęśliwych chwil. Druga babcia też jest mi bliska, choć nie mogła się mną zajmować tak, jakby chciała. Miała ciężki wypadek. Wypadła z balkonu na czwartym piętrze, cudem przeżyła. Nie poddała się kalectwu. Jedną sprawną ręką zaczęła haftować, miała wystawy nawet za granicą. Haftowała tak pięknie, że aż sam tego spróbowałem.
GALA: Próbowałeś haftować?!
SZYMON WYDRA: Tak. Wyhaftowałem pół psa. Ale jak na niego spojrzałem, stwierdziłem, że wyszedł taki ni pies, ni wydra, więc dałem sobie spokój. Zdecydowanie lepiej szło mi z muzyką. Gdy miałem 16 lat, założyłem zespół Carpe Diem i całymi dniami grałem na gitarze.
GALA: I to się nie podobało twojemu ojcu.
SZYMON WYDRA: Chciał dla mnie dobrze. Uczyłem się w technikum mechanicznym, miałem zdobyć konkretny zawód. Muzykowanie uważał za stratę czasu. Radził: „Graj, synu, na weselach, przynajmniej będziesz miał z czego żyć”. A ja miałem inne marzenia, i zaczęły się konflikty.
GALA: Odszedłeś z domu, mając 19 lat. Wziąłeś ze sobą tylko dwie gitary, miałeś sto złotych kieszonkowego od dziadka i...?
SZYMON WYDRA: Wynająłem pokój. Właściwie była to nieogrzewana klitka w suterenie, w której wcześniej mieszkały pszczoły. Zostały tam jeszcze stare ule i maszyny do wyrobu miodu. Były tylko prycza i szafa. Spałem w dziesięciu swetrach, pod kilkoma kołdrami. Żeby nie umrzeć z zimna, ogrzewałem się suszarką do włosów. Myć się chodziłem na dworzec. Było ciężko, ale zaimponowałem ojcu, on też zawsze szedł pod prąd. Myślę, że w tym, co robiłem, rozpoznał siebie i mnie docenił.
GALA: Ale do domu nie wróciłeś?
SZYMON WYDRA: Nie. Poszedłem do pracy. W Radomiu w tamtych czasach trudno było coś znaleźć. Zatrudniłem się na czarno na stacji benzynowej i przez cztery lata myłem szyby z ptasich gówien, ale nie kradłem. Pracowałem w sklepie monopolowym na nocną zmianę. Byłem też dziennikarzem muzycznym w radiu, ale ponieważ z tego nie dało się wyżyć, wyjechałem szukać szczęścia w Warszawie.
GALA: Znalazłeś?
SZYMON WYDRA: Zdecydowanie nie. Przez jakiś czas montowałem meble w hotelach Sobieski i Sheraton, ale nie stać mnie było nawet na piwo, więc chwyciłem się dodatkowej pracy. Zostałem ochroniarzem w supermarkecie na Ursynowie. Pracowałem po trzynaście godzin na dworze, w śniegu, chodząc dookoła sklepu. Co jakiś czas przyjeżdżali kontrolerzy i sprawdzali ślady, czy zrobiłem tyle kółek, ile należy. Zarabiałem marnie, 2,70 brutto za godzinę. Jadłem chleb z margaryną posypany cukrem. Raz w Wigilię miałem dyżur i akurat był napad. Bandyci chwycili mnie z tyłu za włosy, a pod pachę włożyli paralizator. Porazili mnie prądem tak, że kilka tygodni przeleżałem w szpitalu z prawostronnym paraliżem ciała. Po tej przygodzie odechciało mi się Warszawy. Wróciłem do Radomia.
GALA: Radom to biedne miasto. Andrzej Wajda powiedział kiedyś, że można by tu kręcić film wojenny w naturalnej scenografii.
SZYMON WYDRA: Nie liczą się budynki, tylko ludzie. Można tu dostać niezłą szkołę przetrwania. Tu mieści się największe polskie więzienie, a na ulicach bywa niebezpiecznie. Na wszystko brakuje pieniędzy, bo upadł przemysł: zakłady metalowe, zbrojeniowe, obuwnicze. Ludziom żyje się ciężko, ale przez to stali się wytrwali, odporni psychicznie. Radzą sobie w trudnych sytuacjach. Tu mieszkam, tu jest mój dom rodzinny. Dosłownie, bo odziedziczyłem prawie stuletni dom po dziadku. Od roku go remontuję i sprawia mi to radość.
GALA: Nie lepiej zamieszkać w nowym?
SZYMON WYDRA: Najłatwiej wszystko zburzyć. Sztuka sprawić, żeby taki dom ożył. Mój jest prawdziwy, ma swoją historię. Stoi przy ulicy Okopowej, gdzie kiedyś stacjonowało niemieckie wojsko. Wciąż znajdujemy w ziemi łuski po nabojach i zardzewiałe hełmy. Dziadek przed śmiercią powiedział mi, że w okolicy zakopany jest niemiecki motor. Takie rzeczy działają na wyobraźnię. Zbieram takie przedmioty.
GALA: W ogóle jesteś zbieraczem. Prowadzisz kronikę Carpe Diem.
SZYMON WYDRA: Uzbierało się już sześć tomów. Mam wszystkie wzmianki o koncertach i zdjęcia. Na inne pamiątki nie wystarcza mi czasu. Ale fotografuję. Ostatnio byłem z Simoną na meczu piłki nożnej i robiliśmy sobie fotki w klubowych szalikach. Pokazywałem jej stadion Radomiaka, na którym kiedyś grałem.
GALA: Z ojcem masz już dobre relacje?
SZYMON WYDRA: Bardzo dobre. Ojciec, który wcześniej był kierownikiem na budowach, teraz jest dyrektorem schroniska dla bezdomnych zwierząt. Moja młodsza o 12 lat siostra Agata wzięła urlop dziekański i mu pomaga.
GALA: Stąd w twoim domu tyle zwierząt.
SZYMON WYDRA: Teraz mamy królika Fisia, dwa koty: Kredkę i Ciapę, oraz psa Pico. Miałem też drugiego psa, ale ukradli mi go razem z samochodem, w którym go wiozłem. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Zginęły mi wtedy też dokumenty i telefon. Najgorsze, że ktoś zadzwonił do mojej mamy, powiedział, że zostałem postrzelony. Przeżyła piekło. Ludzie potrafią być podli. Dziś mama jest kuratorem sądowym dla nieletnich. I robi to, co robiła zawsze, czyli poświęca się dla innych.
GALA: Rodzice musieli być szczęśliwi, gdy wygrałeś "Szansę na sukces" i znalazłeś się wśród finalistów "Idola"?
SZYMON WYDRA: Dla nich to niesamowite, że zaszedłem tak daleko. Przyznam, że sam też czasem tak na to patrzę. Wciąż oswajam się z popularnością.
GALA: Chyba nie jesteś łatwym partnerem dla swojej dziewczyny. Jak się poznaliście?
SZYMON WYDRA: W pubie, w Radomiu. Grałem na gitarze. Po koncercie podeszła do mnie z koleżanką, która była moją fanką, ale ja zwróciłem uwagę na Ankę. Po jakimś czasie zamieszkaliśmy razem. A potem zorientowałem się, że żyjemy jak „stare, dobre małżeństwo”. Poczułem się jak schwytany w pułapkę, zacząłem się szamotać i po drodze zrobiłem parę głupstw.
GALA: Były inne dziewczyny?
SZYMON WYDRA: Występując na scenie, łatwo ulec iluzji, że jest się przez wszystkich kochanym, podziwianym. Mnie to nie ominęło. Miałem chwile słabości. Ale tak naprawdę tęskniłem tylko do Anki. Jestem jej wdzięczny, że potraktowała moje błędy z dojrzałością.
GALA: Jak reagujesz, gdy w plotkarskich rubrykach czytasz o twoich domniemanych kochankach?
SZYMON WYDRA: Wkurzam się, bo wiem, że Anka się tym przejmuje. I potem muszę długo tłumaczyć, że to nieprawda. Przypisywano mi już romanse z Mandaryną, Magdą Femme, Marysią Sadowską, a nawet z Otylią Jędrzejczak, z którą się przyjaźnię.
GALA: Byłeś jedną z nielicznych osób, które dopuszczała do siebie po wypadku.
SZYMON WYDRA: Poznaliśmy się na jakiejś imprezie promocyjnej. Mam na imię tak samo jak jej brat, to nam pomogło złapać kontakt. Słuchała moich piosenek, dużo rozmawialiśmy. Odwiedzałem Otylkę w szpitalu, gdy przechodziła rehabilitację. Starałem się podtrzymać ją na duchu.
GALA: Jesteś wierzący?
SZYMON WYDRA: Na swój sposób. Raczej omijam niedzielne msze, a ze swoim sumieniem wolę spotykać się, zaglądając do pustych, cichych kościołów. Wierzę tak, jak potrafię. Jak napisałem w jednej z piosenek „Do nieba nie chodzę, bo mi nie po drodze”, ale kilka utworów z moich płyt, takich jak „Musisz uwierzyć” czy „List do pana B.”, dotyczy wiary.
GALA: To zapytam inaczej: w co wierzysz?
SZYMON WYDRA: W ludzi, mimo wszystko.