Reklama

Zabawne, że zanim zaczęliśmy rozmowę,pokazałeś mi dwa swoje zdjęcia, jedno z długimi włosami, drugie... w ogóle bezwłosów.

Reklama

To taka moja wyprawa w przeszłość, zapis drogi, którą pokonałem. Na pierwszym zdjęciu jestem z moim przyjacielem profesorem Janem Machulskim, miesiąc po rozpoczęciu studiów. Drugie zrobiono nam chyba po 15 latach, podczas ceremonii wręczania Orłów. To było, niestety, moje ostatnie zdjęcie z profesorem. Różnica polega na tym, że na tym pierwszym wyglądam jak Adonis. Moje włosy zaczynały się wówczas na wysokości łuków brwiowych, były półdługie, falujące. Bez żadnych żeli i nacierania. Na drugim zdjęciu łysa pała. (śmiech) Jak tylko spostrzegłem, że na głowie zaczyna mi się robić lądowisko dla helikoptera, zgoliłem się na zero. Wolałem wyglądać jak Bruce Willis niż jak Bob Hoskins.

Po kim miałeś takie włosy?

Po babci Anieli z Rzeszowa.

Dziewczyny pewnie za Tobą szalały. (śmiech) Zresztą tak jest do dziś. Kobiety Cię kochają, Szymonie! Czy Twoja żona nie jest zazdrosna?

Musiałabyś pogadać z moją żoną. To jest mocny zawodnik. A im bardziej dojrzewa, tym bardziej pięknieje i pokazuje nowe kolory. To jest fascynujące, że ja mogę na to patrzeć. Spotykałem się z dziewczyną, a teraz żyję z bardzo mądrą kobietą. Musiałabyś ją zapytać, czy sobie radzi. Kiedy przyjechałaś, poczęstowała nas ciastem, zrobiła nam dobrej kawy i poszła do swoich spraw. Nie została tu, żeby mnie pilnować. Nie możesz inaczej budować związku niż na obopólnym zaufaniu. Oczywiście, że jest rodzaj jakiegoś niepokoju, ale mój zawód jest też mocno przereklamowany. Wszystko zależy od człowieka. A to, że mnie kobiety kochają... nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy. Gram głównie dla kobiet.

Będę drążyć. (śmiech) Zawsze byłeś bożyszczem kobiet? Wróćmy na przykład do liceum...

Na opowieści o moich miłościach licealnych przyjdzie czas, kiedy będę miał 60 lat.

Do tego czasu zapomnisz...

To było dla mnie tak ważne, że pamiętam każdy szczegół! To są najpiękniejsze z moich wspomnień. Pytałaś, czy moja żona jest zazdrosna? Mogłaby być zazdrosna, że w ogóle o tym mówię. To intymne sprawy, ale w moim sercu są bardzo piękną wiosną.

A co było potem?

A potem to już zacząłem pracować. Moją pierwsza miłością był teatr a drugą film. (śmiech)

A potem poznałeś Olę?

A potem poznałem Olę.

To Ty zdobywałeś kobiety czy one Ciebie?

A jak myślisz?

Że one Ciebie.

No... mnie można było zdobyć. W ogóle mam łatwość w nawiązywaniu kontaktów z kobietami (śmiech) Ola mi nie pozwoli tego napisać.

Będzie autoryzować?

Oczywiście, ja bez mojej żony w ogóle nie funkcjonuję.

Ostatnio sporo schudłeś. Ale nie po to, by podobać się żonie albo dobrze wyglądać na gali Telekamer, bo jesteś w tym roku nominowany...

10 kilogramów. Miałem ostatnio częste spotkania z różnymi lekarzami i jeden z nich, bardzo ważny pan profesor, powiedział do mnie: „Panie Szymonie, co pan z siebie zrobił?! Oglądałem niedawno »Boksera«, a tu siedzi przede mną grubas. Niepotrzebnie się pan przestał kontrolować”. Przyznałem mu rację. Ale chudnę przede wszystkim po to, aby producent serialu, Dorota Chamczyk, nie mogła zmontować kolejnego sezonu „Lekarzy”, na przykład czwartego odcinka z ósmym. Bo pierwsze pięć nagrałem jeszcze przed rozmową z panem profesorem. (śmiech)

Żartujesz, a sprawa była poważna. Trochę Ci się życie przewróciło do góry nogami...

Wiesz, bardzo trudno mówi się o własnej chorobie, cierpieniu. Fakt, zajrzałem trochę w oczy prawdzie, jaką jest przemijanie. Uświadomiłem sobie, że nie jestem takim kozakiem, jak myślałem. Ostatnio nagrywałem słuchowisko „Conan Barbarzyńca” z Nergalem. Nigdy go wcześniej nie spotkałem, więc przed współpracą chciałem go poznać. Obejrzałem i przeczytałem jego wywiady przed chorobą i po niej. Nieprawdopodobne! W łódzkiej Filmówce wisiało takie hasło, wypowiedziane przez Marlona Brando: „Mniej znaczy więcej”. I ja, po moich ostatnich doświadczeniach, coraz lepiej je rozumiem. Czasami trzeba wejść mocniej w siebie, popatrzeć z dystansem, może coś poczuć. Może doświadczenia, które zostają pamiątką na ciele, pozwalają zajrzeć w głąb duszy.

Jerzy Stuhr podkreśla, że po chorobie inaczej zaczął liczyć czas, inaczej patrzeć na życie. Ty też tak masz?

Oczywiście, że tak. Takie wydarzenie można porównać do jazdy samochodem, kiedy jedziesz spokojnie z rodziną, i nagle ktoś zaciągnie ci hamulec ręczny. To jest jedno z najgorszych przeżyć dla kierowcy, bo tracisz panowanie nad całym samochodem. Teraz cała umiejętność polega na tym, żeby wyprowadzić samochód z poślizgu, wrócić na drogę, zatrzymać się i pomyśleć: „Oj, było blisko”. Używam metafory na określenie tego, co przeżyłem, ale myślę, że ludzie z wyobraźnią będą wiedzieli, co chcę przekazać.

Jakie wyciągnąłeś wnioski po swoim „wypadku”?

Że trzeba jechać wolniej i cieszyć się chwilą. Wiesz, ja mam taki zawód, że wiele rzeczy mnie omija. Wydawało mi się, że sobie z tym radzę, ale właśnie ostatnio uświadomiłem sobie, że ani razu nie byłem na zawodach mojego syna w judo, bo zawsze coś w tym czasie miałem. I on mówi: „Tato, puszczę ci, jak to było”. Ale to „puszczę ci, jak to było” nie jest równoznaczne z byciem przy nim na miejscu, dopingowaniem go.

I co, pójdziesz na następne zawody?

No nie, bo znowu coś nagrywam. I ja jestem świeżo po zaciągniętym ręcznym hamulcu, więc potrzebuję teraz czasu.

Miewasz gorsze dni?

Tak, kiedy na przykład oglądam Toma Hanksa w filmie „Kapitan Phillips”, o tym dużym statku, widzę, jak facet gra, i myślę sobie: „Szkoda, że nie pisze się w Polsce takich ról, nie kręci takich historii”. Mnie się wydaje, że więcej mogę, niż mam szansę pokazać. Siłę, którą mam, wykorzystuję w teatrze. Generuję ją na scenie i czuję, że zarażam nią widzów.

Kiedy po raz pierwszy poczułeś się wolny?

Chyba na studiach w łódzkiej Filmówce. W ogóle doświadczyłem tam wielu wspaniałych przeżyć. Po raz pierwszy w życiu mieszkałem sam, choć to była taka wyciągana smycz. Często widzimy, jak ludzie wychodzą na spacery z yorkami. Gdy te nagle poczują w sobie, mimo zawstydzającego wyglądu, jakąś dzikość i pobiegną w krzaki, właściciele wciskają im guzik i one mają wrażenie, że biegną, że są wolne. Miałem podobnie. (śmiech) Niby mieszkałem sam, ale rodzice regularnie, raz w miesiącu, przyjeżdżali do mnie i oczywiście przywozili wiktuały, na przykład skrzynkę jabłek. Pół akademika bardzo sobie ceniło ich wizyty. Ale decyzje podejmowałem sam i to mnie bardzo cieszyło. Na studiach nauczyłem się dorosłości. Miałem ograniczony budżet. Jak mi brakowało kasy, musiałem iść do pracy. Nie chciałem prosić rodziców o pieniądze na lepszy rower na przykład. Pracowałem w radiu i w... modelingu. (śmiech) To były lata 90. Byłem twarzą łódzkiej firmy odzieżowej. Już wtedy obsadzano mnie w rolach tak zwanych twardych mężczyzn z papierosem, patrzących wzrokiem macho gdzieś w dal. Prezentowałem kaszkiety, czapki, marynarki i jakieś sztruksowe spodnie. Bardzo szybko też zacząłem pracować w teatrze i wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jakiego teatru nie chcę robić. To był spektakl dla dzieci „Mały Książę”, z którym jeździliśmy po Polsce. Z widowni strzelali do nas ze skobli albo rzucali kulkami z metalu.

Sztuka była aż tak niedobra?

Myślę, że widz był niewyedukowany. (śmiech) Nie zapomnę, jak pojechaliśmy do Bełchatowa i graliśmy w hali widowiskowo-sportowej. Stawiają nam scenografię, to znaczy dwie zastawki i szmatkę imitującą zaplecze. I teraz uważaj: sala przedzielona na pół wojskową siatką maskującą, z jednej strony my ze sztuką „Mały Książę”, a z drugiej trening koszykarzy! W tym samym czasie! Ławki ustawione w amfiteatralny sposób, jak w starożytnej Grecji. Miałem namiastkę teatru i katharsis. Wychodzę na scenę, a tam: „Rychu, podaj, podaj!” i dudnienie piłki. Teraz już bym się chyba na to nie odważył. (śmiech) Chociaż nie, jak graliśmy plenerowy spektakl „Histerie miłosne” w Suszu, to czułem się podobnie. Dziś, po prawie 20 latach na scenie i w filmie, stać mnie już mentalnie na to, żeby uprawiać ten zawód, bo go lubię, szanuję i chcę, a nie, bo muszę. A to, co cały czas mnie w nim fascynuje, to kontakt z publicznością. Całkiem niedawno uświadomiłem sobie, że gdybym robił tylko filmy i seriale, nie miałbym tak entuzjastycznego nastawienia do zawodu. Potrzebuję publiczności.

Karmisz się nią trochę?

Karmię się, i to nie trochę. Uprawiam ten zawód, żeby mnie oglądano. Potrzebuję pozytywnej energii ludzi, żeby mi było dobrze w życiu. Zarówno „Histerie miłosne” w Buffo, jak i „Księżyc i magnolie”, które gram w Teatrze STU, taką energię mi dają. Jestem w stanie, pomimo swoich ostatnich przeżyć, w ciągu jednej doby pojechać do Teatru STU i wrócić na plan „Lekarzy”, po to tylko, aby naładować akumulatory. Ta miłość widzów do aktora, nie do Szymona Bobrowskiego, jest fascynująca. Jestem od niej uzależniony.

Ale z rodziny aktorskiej nie pochodzisz...

To prawda. Zresztą mój brat poszedł zupełnie inną życiową drogą.

A właśnie, masz z nim kontakt?

Fantastyczny. Jezu, jakiego ja mam fajnego brata! Tylko mój brat wybrał sobie do życia dwadzieścia parę lat temu niemiecką ojczyznę. Zawsze był dobrym starszym bratem, bardzo mnie kochał, wspierał i tak jest do tej pory. On nie miał wiary w to, że w Polsce będzie fajnie. Jak wyjeżdżał, to były dwie granice. Nie zapomnę, jak pierwszy raz jechaliśmy do niego na święta. Zamykam oczy i widzę, jak wychodzimy z autobusu na mróz, a obrzydliwy enerdowski żołnierz z bronią i wilczurem krąży dookoła nas. Autokar do Frankfurtu nad Menem jechał 36 godzin. Teraz idę na Lotnisko Chopina i po 45 minutach jestem na miejscu. Czyli: jak się uda, to jestem szybciej u mojego brata niż w Radomiu, nie mówiąc już o Rzeszowie. Mam taki album ze zdjęciami z czasów wypraw do RFN. Kiedyś ci pokażę, jeśli będziesz taka miła dla mnie, jak jesteś, a ja będę miał chwilę słabości. On mnie pionizuje. Jak mi się już strasznie w dupie prze-wraca, to go oglądam. Mam tam zdjęcie przy mercedesie „beczce” albo przy motorze, albo jak sobie gryzłem pierwszy raz w życiu hamburgera. Do tej pory pamiętam jego smak. Teraz nie zatrzymuje się przy fast foodach, bo od tego się tyje, a ile minęło, 20 lat?

Tęskniłeś za bratem?

Nie musiałem. Często do niego jeździłem. Połowę Europy zwiedziłem nielegalnie, bo przecież wizę miałem tylko do Niemiec. Brat ustawiał moje wakacje zazwyczaj tak: na pierwszy miesiąc załatwiał mi jakąś pracę. Rozwoziłem gazety na rowerze. Miałem taką wielką torbę, ale nie zdarzyło się nigdy, żebym każdemu z tych Niemców dobrze gazetę włożył. Wszystkich przepraszam! Uwe Ginter mylił mi się z Gliwem Ginterem. Jeden chciał „die zeitung” do krasnala, drugi pod wycieraczkę, trzeci do doniczki, a jeszcze inny do skrzynki. Za trudne to było dla mnie. Rzucałem im wszystkim byle jak. Pisali na mnie donosy, że kurier numer „acht und dreißig” nie włożył gazety do krasnala. (śmiech) Nienawidziłem chyba piątków, bo mi wtedy dokładali „werbung”, kolorowy dodatek z reklamami, czyli kilkanaście kilogramów na szyi więcej. Tak przez miesiąc. Potem brat mi wypłacał „geld” i w drugim miesiącu jechałem z nim i jego żoną na wakacje: Hiszpania, Włochy, Francja, Szwajcaria, Austria. Nie zapomnę, jak mi w Szwajcarii zabrakło „geld” pod prysznicem. Był wrzutomat, a ja myślałem, że za dwie niemieckie marki wezmę prysznic i umyję włosy. Gdy okazało się, że potrzebuję czterech, na pomoc wezwałem brata. Teraz się z tego śmiejemy, ale taka była rzeczywistość.

Teraz już by Ci dwie marki starczyły. (śmiech)

Reklama

Teraz już bym nie spał w namiocie, zwariowałaś...

Reklama
Reklama
Reklama