Reklama

Widzowie odbierają mnie przez pryzmat ról, które zagrałam. Są przekonani, że jestem chodzącą łagodnością, jak dr Lena Starska. Tymczasem prawda jest inna. Moje cechy to dynamiczność, temperament. Lubię płynąć pod prąd, nie boję się mieć własnego zdania. Czasami nawet włożyć kija w mrowisko. Ci, z którymi się przyjaźnię, znają to moje oblicze – wyznaje Anita Sokołowska, aktorka.
Pozory mylą? To wielopiętrowe, skomplikowane. Tym bardziej w przypadku aktora – twierdzi Anita. – Czuję, że ludzie patrzą na mnie przez role, które kreuję. Przez wiele lat grałam dr Lenę, kobietę uosabiającą dobroć, spokój, łagodność. I mnie prywatnie odbierano właśnie w ten sposób. Byłam też długo postrzegana poprzez swoje emploi: klasyczna, łagodna twarz. Ludzie sądzili, że jestem taka. Ależ mnie to denerwowało! – śmieje się aktorka.
– Bo prywatnie jestem temperamentna i dynamiczna, potrafię wyrazić swoje zdanie, płynąć pod prąd, celowo, żeby prowokować pewne sytuacje w życiu i pracy. Mogę sobie przypisać więcej cech męskich niż żeńskich. Czasem czuję się chłopakiem w kobiecym ciele. Ostatnio te cechy mogłam wydobyć z siebie, bo zagrałam w teatrze role twardych zdeterminowanych kobiet.
Aktorka nie kryje zadowolenia, że postać Zuzy– pewna siebie bizneswoman z „Przyjaciółek”, która nie daje sobie w kaszę dmuchać – jest przeciwieństwem dr Leny. – Jest taka hop do przodu, rozkazująca, energiczna, co widać w gestach, w głosie. Pomyślałam: super, wyzwanie, ale teraz z kolei wszyscy sądzą, że jestem odbiciem Zuzy. To też nie tak...
Człowiek zbudowany jest z różnorakich napięć i każ-dy jest „aktorem”. Lepszym, gorszym. – Każdy z nas kreuje swój wizerunek na potrzeby sytuacji, ludzi, z którymi się spotyka, bo np. chce się dopasować. Okoliczności życie, ludzie „wyciągają” z nas takie, a nie inne cechy – twierdzi Anita. – W ten sposób nieświadomie kreujemy się wobec partnera, chcemy wydawać się lepsze. To dlatego pierwsze dni, miesiące zakochania są fajne. Potem przychodzi codzienność i wszystko wygląda inaczej.
W Anicie siedzi wrażliwiec. W sztukach teatralnych celowo dopuszcza go do głosu. Raniewską w „Wiśniowym sadzie” buduje jako pozornie silną kobietę, a potem jest moment pęknięcia i jej bezradności: – Wypuszczam wtedy z siebie wrażliwego elfa. Pozwalam sobie na łzy, na scenariusze, na które realny świat nie pozwala.
Czasem aż boli, gdy mocuje się z rolą, bo wie, co i jak chce pokazać, wyrazić, ale nie jest w stanie tego przeprowadzić na scenie. – Wtedy zamykam się w sobie. Zarzucam sobie, że jestem niezdolna, nie nadaję się do aktorstwa, i ładuję do głowy same niedobre rzeczy. Wiem, że muszę je wyrzucić. Ale płaczę tylko w domu. Łzy przynoszą mi spokój i oczyszczenie. Jak wypłaczę niemoc, zniecierpliwienie, mogę podejść do zadania.
Czasem jestem „słabosilna”. Paradoks? Ten zawód wymusza grubą skórę – podkreśla Anita. – Bo totalne podporządkowanie, brak własnego zdania na dłuższą metę nie wychodzi aktorowi na dobre. Trzeba być czujnym i silnym, przygotowanym na trudne momenty np. „milczącego telefonu”. – Mam wielkie szczęście, bo mam pracę, nawet za dużo, i z tego się cieszę. Ale na role zawsze czekam. Nie umiem „zaoferować siebie”. No bo jak? Zadzwonić? Podejść na bankiecie? Dla mnie to narzucanie się. Tej cechy nie odnajduję w sobie. Kilka razy musiałam tak się zachować, a potem odchorowywałam długo. Wstydziłam się – zwierza się Anita. Swoje wewnętrzne dziecko aktorka stara się wypuszczać na wolność tylko w domu, w obecności najbliższych. – Pokazuję słabość, gdy czuję się bezpieczna.
Bywa delikatna i cierpliwa. Zawsze wtedy, kiedy jest ze swoim synkiem. Budują wieże z klocków. Razem siedzą na kanapie, mają czas przytulania i łaskotek. W macierzyństwie bywa jednak również bezradna. – Nagle trzeba ogarnąć cały świat, codzienność, mając świadomość, że doba ma tylko 24 godziny. Zdarza mi się pomyśleć: nie dam rady. Mam taki stan zwątpienia. Pewność siebie znika. Pojawia się pytanie: czy potrafię, dam radę wychować? Pozwalam sobie na te chwile słabości i niepokoju. Wiem, że zaraz pojawią się pozytywne emocje.
Na zewnątrz konkretna, poukładana, pozwala sobie na „poddanie się”, beztroskę na wakacjach. Zwłaszcza za granicą.
– Nikt mnie nie rozpoznaje, mam komfort bycia sobą. Wtedy zgadzam się na to, żeby mój mężczyzna opiekował się mną. Nie muszę niczego kontrolować, pilnować, decydować. Bardzo lubię te chwile. Twierdzi, że się zmieniła. Szkoła i zawód bardzo wpłynęły na nią i na to, kim jest teraz.
– W Lublinie, gdzie dorastałam, byłam postrzegana jako jednostka silna. Grałam w teatrze amatorskim, tańczyłam, byłam przewodniczącą rad klasowych. Wszędzie było mnie pełno. Uważano, że jestem świetnie radzącą sobie dziewczyną. Ale gdy wyjechałam na studia do Łodzi, nagle się okazało, że zdana sama na siebie pokazałam inną twarz. Mocna osobowość została w Lublinie, do Łodzi przyjechał rewers mojej osoby.
Długo nie mogła w tym się odnaleźć. – Ciągle mi się wydawało, że powinnam dziękować losowi za to, gdzie jestem. Na II roku studiów robiliśmy spektakl „Romeo i Julia”. Do głowy mi nie przyszło, że zagram Julię! A potem się dziwiłam, że ktoś mnie pochwalił. Brakowało mi pewności siebie. Nie wiedziałam, że trzeba zawalczyć o to, co chce się robić w życiu. Z wiekiem przyszła dojrzałość, świadomość. Ale ta miękkość we mnie pozostała.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama