Reklama

Rok 2003. Andżelika właśnie kończy studia. Kuba Fidela Castro wydaje się jej bardzo egzotyczna. – Weszłam w inny świat. Dorastałam w Polsce, gdzie nie było już PRL-owskiej szarzyzny i pustych półek, więc podróż na Kubę stanowiła doświadczenie tego, co odczuwali moi rodzice czy dziadkowie – wspomina. Przepaść między hotelami, stacjami benzynowymi, sklepami dla turystów, a tym, co mają Kubańczycy, była ogromna. Hawana, inne, mniejsze miasta... Chodzi ze znajomymi po uliczkach, zafascynowana zagląda w pootwierane okna, drzwi, na podwórza. Widzi, jak mieszkają Kubańczycy. – Delikatnie mówiąc, skromnie – opowiada. – Mają tylko podstawowe sprzęty, lecz wszędzie są dwie rzeczy: telewizor i zdjęcie uwielbianego przez nich Che Guevary. Ale najbardziej zapamiętałam to, że Kubańczycy cieszą się życiem. Choć doskonale wiedzą, jak wygląda życie poza wyspą, na pewno wiele rzeczy ich gnębi, śpiewają na ulicach, świętują, spraszając sąsiadów. Te proste rzeczy to ich jedyna radość. Nie są skażeni konsumpcją. U nas „być” znaczy „mieć”. A to nie od razu równa się „jestem szczęśliwa”. Pozazdrościłam im tego luzu. Dziś, gdy łapię się na narzekaniu, kapryszeniu, przypominam sobie kubańskie obrazki i przywołuję się do porządku: jest tyle powodów, żeby choć przez chwilę poczuć się szczęśliwym. Bo świeci słońce, bo jest się zdrowym, bo można z przyjaciółmi zapalić cygaro albo napić się wina, na przekór problemom, sytuacji politycznej czy gospodarczej. Dodatkowo możemy czuć się zupełnie wolni, tym bardziej warto skupić się na dobrych stronach życia, niż zadręczać się kłopotami. Każde kłopoty w końcu okazują się przejściowe.
Aktorka lubi Amerykę. Kolorowy uliczny tłum Nowego Jorku, przestrzenie Zachodniego Wybrzeża. W tym roku była w Kalifornii. Przejechała wynajętym autem wybrzeże z San Diego przez Hollywood do San Francisco. Totalne poczucie wolności. – Zazwyczaj z podróży wracam z myślą: wszędzie dobrze, ale Polska to moje miejsce. Doceniam to, co mam. Inaczej jest jedynie w przypadku Stanów Zjednoczonych. Tam pojawia się smutna refleksja à propos naszej rzeczywistości i mentalności rodaków. Tam jest wszystko „dla”, nie „przeciw”. W Polsce ciągle ze wszystkim walczymy: z sąsiadami, pracą, rodziną, podatkami, urzędami, lekarzami. Mamy w sobie głęboko zakorzenione poczucie, że walka, atak, kłótnie to jedyny sposób na osiągnięcie czegokolwiek. O wszystko się szarpiemy. Dla Amerykanina wszystko jest „all right”. Na pytanie odpowiadają z uśmiechem, dostrzegając dobre strony życia. A przecież nawet w tym pozornym raju każdy ma problemy. Nasi amerykańscy znajomi pytani, co u nich nowego, mówią: tu zrobiłem coś dobrze, to zaproponowano mi coś nowego. Słuchając tego, uśmiechałam się w duszy. W Polsce jest tak, że gdy zrobisz coś dobrze, to raczej masz małe szanse, że posypią się propozycje, bo a nuż znowu zrobisz coś dobrze!
Jest w nas taki rodzaj zawiści, który wśród Amerykanów nie występuje. Tam w ogóle nie czuje się, że jest się obcym: każdy się zmieści, każdy pasuje. Wielki kredyt serdeczności, afirmacji, akceptacji na dzień dobry. Sama nie jestem bez winy, nasiąkłam polskością jak każdy. Ze wstydem stwierdzam, że na pytanie: „co słychać?”, wymieniam najpierw negatywne przygody.
Z każdym powrotem do domu Andżelika przywozi myśl: może gdybym żyła gdzie indziej, byłabym kimś innym. Kim? – Nie wiem. Ale mam 33 lata i nie widzę sensu zaczynać wszystkiego od nowa w innym kraju. W życiu, które mam, jest wiele spraw, które zależą ode mnie, i te mogę zmienić na lepsze. Podróże nauczyły mnie czerpać radość z małych rzeczy. Szczęście to chwile. Kiedy się je kolekcjonuje, ma się poczucie, że jest się szczęśliwym. Do podróżowania zainspirowała ją pierwsza samodzielna wyprawa zagraniczna. – Byłam w drugiej klasie liceum, gdy mama zdecydowała, że pojadę uczyć się angielskiego do Brighton koło Londynu. Bardzo chciałam, choć w środku – strach. Najpierw kierowca autobusu złośliwie kazał mi wysiąść w złym miejscu. U rodziny goszczącej, pani domu, typowej Angielce, daleko było do polskiej gościnności, czuła się najszczęśliwsza, gdy dom był pusty. Ale zahartowałam się, poradziłam sobie. Przekonałam się, że warto się konfrontować ze swoimi lękami. I to zostało we mnie do dziś. Kilka lat później Andżelika marzy o warszawskiej szkole teatralnej. Zwierza się mamie, dziadkom. Widzi ich przerażone oczy. „Ale ze Świnoujścia to daleko, za duże ryzyko”. – Jakby chcieli mi powiedzieć: po co marnować czas na myślenie o rzeczach, które i tak nie będą mnie dotyczyć! Bali się, że mi się nie uda, że potwornie się rozczaruję, że będzie boleć… Ale ja zawsze byłam przeraźliwie uparta i miałam plan. Nikt nie mógł mnie powstrzymywać. Pojechałam i udało się. Dlatego, gdy ktoś pyta, czy warto próbować realizować marzenia, odważnie planować, zmieniać – nawet ryzykownie – życie, odpowiadam: warto, zawsze warto. I na to nigdy nie jest za późno. Jeśli się nie uda, próba sprawi, że będziesz śmielszym człowiekiem. Po to jesteśmy na Ziemi, żeby czuć się szczęśliwi. Więc dobrze jest swoje życie – jedyne! – tak zorganizować, aby dobrze się w nim czuć. Staram się kierować maksymą: moim jedynym obowiązkiem jest ocalić własne marzenia. I żyć tak, żeby nie krzywdzić innych. Mam prawo i odwagę czasem powiedzieć: to moje życie, ja wybieram. To dotyczy dalekich wyjazdów i każdej życiowej decyzji.
Trzeba choć raz wyjechać, aby po powrocie inaczej spojrzeć na swoje problemy w pracy czy w życiu prywatnym. Okazuje się, że ze wszystkim można sobie poradzić. Jesteśmy silniejsi, niż nam się wydaje. Pełno jest spraw nieważnych, które tracą na znaczeniu. Ja wracam zawsze z uczuciem: „Świat jest tak różnorodny, że szkoda tracić czas na zajmowanie się pierdołami”. Sama staram się skupiać na rzeczach istotnych, choć mam talent do przejmowania się drobiazgami. To taki rodzaj histerii. Nawet gdy jest dobrze, myślę: TU jest fajnie, ale TAM... I szukam! Albo zamartwiam się przyszłością. Mam od razu w głowie trzy scenariusze, z czego dwa negatywne. Ale walczę z tym! W Rzymie, swoim ukochanym miejscu w Europie, głównie podziwia piękno i niezwykłość, wręcz magię tego miejsca. – Na każdym kroku zabytek, który u nas traktowany byłby jak drugi Wawel. Mnie jest szkoda Warszawy, doszczętnie zniszczonej i byle jak odbudowanej. Jesteśmy pokomplikowanym narodem, z trudną historią. Ale jesteśmy bardzo dzielni i potrafimy się zmieniać, na dobre, oczywiście

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama