Piotr Najsztub: mam zaufanie do ludzi
O życiu w pojedynkę bez poczucia żalu, epizodzie więziennym i byciu szczerą jędzą opowiada dziennikarz Piotr Najsztub.
- Ida Dawidowicz, Claudia
Mówi Pan, że uprawia ginący już zawód bycia po prostu Najsztubem.
Piotr Najsztub: Bo ten „zawód” zginie wraz ze mną.
Co jest w nim fascynującego?
Piotr Najsztub: Fajna jest pewnego rodzaju autonomia. Poczucie rzeczywistego wpływu na własne życie. Fajne jest, że z tego życia wybiera się to, co się chce. W sensie zawodowym i osobistym dokonuje się prawdziwych wyborów.
Długo pracuje się na taką autonomię?
Piotr Najsztub: Mam 52 lata. Właściwie odkąd pamiętam, mam poczucie wolności i swobody. Mimo wszystko jestem dzieckiem szczęścia. Pewnie gdybym nie był, gorzej bym to znosił. Ale potrzeba wolności plus to, że do tej pory byłem dzieckiem szczęścia, kiedyś się skończy. Może już się skończyło... ale nażyłem się sporo, więc gdyby nawet ta karta się odwróciła, to i tak per saldo wychodzę na swoje.
Gdy mówi Pan o sobie „megaloman”, to szczere czy bardziej jest to żart sondujący słuchaczy? Czy może Pan wyznać: lubię siebie?
Piotr Najsztub: Lubię siebie na pewno. Jak każdy megaloman uważam, że np. moje pomysły są najfajniejsze. Jestem też raczej egotykiem. Bardzo introwertycznym osobnikiem. Nie tyle w siebie wpatrzonym, co w sobie zakorzenionym. Prowadzę introwertyczny tryb życia.
To znaczy ?
Piotr Najsztub: Nie żyję życiem towarzyskim. Nowych ludzi poznaję głównie w pracy. Bohaterowie moich rozmów w „Najsztub słucha” to jedyny stały sposób poznawania ludzi. Na co dzień wiec mało z ludźmi rozmawiam.
Nie ma Pan potrzeby spotkań ze znajomymi, weekendowo?
Piotr Najsztub: Nie mam takich potrzeb. Czasem urządzam kolację. Raz na miesiąc. Z ograniczoną liczbą gości. Siłą rzeczy codziennie jestem u siebie w restauracji, rozmawiam więc z ludźmi, którzy tam pracują. I ta liczba kontaktów całkowicie mi wystarcza. Nie mam kolegów, z którymi chodziłbym na piwo. I nigdy nie miałem. Wole rozmawiać z kobietami. Zawodowo i prywatnie.
Rozmawiając z nimi, prowokuje Pan?
Piotr Najsztub: Nawet na granicy obrażania. Ale też pracowałem usilnie, żeby ludzie jednak się nie obrażali. Próbowałem przez lata wyrobić sobie opinie lekko chamskiego, ironizującego, ale błazna, któremu więcej uchodzi, który sam jest autoironiczny. Traktuje to jako formę intelektualnej zabawy. Jeśli jestem lekko chamski, oczekuje identycznej odpowiedzi. Ważne, żeby była zabawa.
Co Pana ulepiło?
Piotr Najsztub: Żnin. Czyli miejsce, gdzie się urodziłem i wychowałem. To małe miasteczko, a małe miasteczka mają siłę formacyjna. Wyszedłem stamtąd właściwie taki, jaki jestem teraz. Po pewnych wydarzeniach z dzieciństwa – dramatycznych albo silnych – postanowiłem, że nie będzie można mnie zranić ani dotknąć. Tak ulepiła się ta moja obronna skorupa. Tam tez spotkałem człowieka, u którego uczyłem się malarstwa.
Miał Pan wtedy lat...
Piotr Najsztub: Osiem, gdy zacząłem do niego przychodzić. Między nami była relacja mistrz-uczeń, niemal średniowieczna bo włącznie z nauką ucierania farb. Był surowy, uczył powoli, długo we mnie nie wierzył. Specyficzna postać. Metr sześćdziesiąt wzrostu, garb, alkoholik. Bardzo dobry malarz, wykształcony w Warszawie. Nawet zaczął robić karierę na Akademii, ale był nieposkromionego charakteru: wywołał skandal i go wyrzucono. Wrócił więc do Żnina. Żył tylko malarstwem. Dla mnie jego pracownia była magia. Tam wchodziłem do innego świata. Tym bardziej że on nie tylko uczył mnie rysować. Rozmawiał ze mną trochę o filozofii, potem o fizyce, matematyce, muzyce.
Dostrzegł w Panu talent?
Piotr Najsztub: Raczej dziecko, które coś chce. Długo był niezadowolony z tego, co i jak robię. Zresztą ten styl po nim odziedziczyłem. Że raczej się gani, niż chwali. Gdy coś jest dobrze, w ogóle o tym się nie mówi, bo nie ma co strzępić języka. Gdy przynosiłem rysunki, patrzył, a potem bez słowa je wyrzucał.
To nie zniechęcało?
Piotr Najsztub: Nie. On wskazywał pewną drogę. Miałem 19 lat, gdy prawie na rok wylądowałem w więzieniu. Do rysowania wróciłem dopiero po wypuszczeniu na wolność, ale wówczas rysowałem już inaczej. Zaniosłem mu te prace i po raz pierwszy trzy z nich położył na stole, mówiąc: „Możesz za te rysunki wziąć trzy moje”. W tym momencie mnie zaakceptował. To wszystko dowodzi, że sztuka jest w głowie. Zapytałem go wtedy, czy mam zdawać do akademii w Warszawie, Krakowie, Poznaniu? „Wszystko jedno. I tak wiele cię nie nauczą”. Poszedłem do Poznania, bo najbliżej. Mimo że tam zdobyłem wiedzę techniczną, ukończyłem np. grafikę warsztatową, takiego nauczyciela jak on już nie spotkałem.
Nadal Pan rysuje?
Piotr Najsztub: Ten człowiek wpoił mi zasadę, że można być artystą tylko wtedy, gdy nie robi się niczego innego. Kiedy zostałem dziennikarzem w 90 r., byłem chyba 3 lata po dyplomie i uznałem, że nie będę niedzielnym malarzem.
Rzucił Pan malowanie ot tak?
Piotr Najsztub: Tęsknota była zawsze. Ale zasada jest zasadą. Gdy to się robi bez przerwy, to w mózgu uruchamiają się nowe połączenia, mózg dostosowuje się do tworzenia, a ja nie rysuję od 24 lat. Połączeń nie ma. Nie wykluczam jednak,że kiedyś spróbuję sobie przypomnieć. Bez wielkich pretensji, raczej dla zabawy.
To będzie już jednak kreska tego Piotra Najsztuba?
Piotr Najsztub: Bez znaczenia. W domu ja nie jestem Piotrem Najsztubem. Moje psy w ogóle o tym nie wiedzą.
A ten epizod więzienny. To ważny wątek?
Piotr Najsztub: Był stan wojenny. Zorganizowałem grupę, która miała kolportować ulotki, ale grupa szybko wpadła. Poszliśmy siedzieć – niecały rok, ponieważ jako młodocianemu przysługiwało mi zwolnienie po odbyciu połowy kary. I kiedy mówiłem, że czułem się dzieckiem szczęścia, to było właśnie jedno z tych cudownych wydarzeń. Po trafieniu do więzienia moje życie się zdecydowało, w tym sensie, że był PRL, a ja już wiedziałem, że zawsze będę po tej drugiej stronie – życie nie zmuszało mnie już do kompromisów. Na początku siedziałem z kryminalistami...
Z mordercami, gwałcicielami?
Piotr Najsztub: Tak. To też są ludzie. Oni mnie bardzo lubili. Jako dziecko rozczytywałem się w biografiach wielkich artystów i wieczorami w więzieniu o nich opowiadałem. W ogóle o historii, również o historii sztuki. Pisałem wiersze, które oni wysyłali do swoich narzeczonych, ozdabiałem chusteczki amorkami. Potem trafiłem do politycznych. To byli ludzie prawi. Myśleli, spierali się. Tam za murami w jednym miejscu spotkałem ludzi, których bym nie spotkał w całym życiu! Dla 19-latka to było coś kształtującego. Potem taki wzorzec zostaje w człowieku na długo. Więzienie okazało się dla mnie rodzajem szkoły. Bardzo dobrej.
W rodzinie otaczały Pana kobiety: babcia, mama, siostra, ciotki. A tata?
Piotr Najsztub: Tata był głównie nieobecny. Z różnych powodów.
Był Pan rozpieszczany?
Piotr Najsztub: Nie. To był biedny dom, pusty również z racji tego, że był smutny, bo np. do nas nikt nie przychodził. To też zostawia w człowieku ślad. Mama bardzo mnie kochała. Chciała, żeby mi się udało. Gdy miałem 6–7 lat, zapisała mnie do biblioteki i tak się zaczęła moja mania czytania. Mama chciała, żebyśmy – ja i siostra – byli inni niż wszyscy wokół i wyrwali się stamtąd. Temu się poświęciła. Sama miała wystarczająco dużo problemów.
Czuje Pan, że kobiety lubią Panu się zwierzać?
Piotr Najsztub: Zawsze je do tego namawiam, jestem nawet ciekawskim partnerem do rozmowy. Przede wszystkim jednak staram się nie oceniać, a to punkt wyjścia do tego, żeby człowiek się otworzył. Trzeba zapewnić poczucie bezpieczeństwa, że cokolwiek się powie, zostanie między nami, a po drugie – zwłaszcza kiedy to bliska osoba – że nie rozwali relacji.
Mężczyźni są zbyt nudni?
Piotr Najsztub: Nie wiem. Nigdy nie chciałem zgłębić ich świata. Nie mam też takich kolegów.
Nie ma Pan wrażenia, że zmuszają kobiety do wejścia w role wygodne dla mężczyzn?
Piotr Najsztub: Tak. I chodzi o to, żeby je stamtąd wyciągnąć. Nie lubię patriarchatu. Z mojego punktu widzenia jest on tak zamykający, że żyjąc w świecie patriarchalnym, nie usłyszałbym od kobiety niczego prawdziwego. Bo patriarchat karmi się strachem kobiet. Przed oceną, odrzuceniem. Dla mnie to świat zakłamany. W takim świecie kobiety tylko udają. Mnie udawanie męczy.
Więc lepiej być szczerą jędzą?
Piotr Najsztub: Oczywiście! Żyjemy tylko raz. Jeśli mamy ze sobą obcować, to róbmy to naprawdę, a nie za maskami. Moje życzenie dla kobiet, i to w każdym wieku, brzmi: żyj – nie drżyj. Strach, obawa to wrogowie wolności.
Czego oczekiwałby Pan od swej partnerki życiowej?
Piotr Najsztub: Że właśnie będzie sobą. I cierpliwości, bo jestem bardzo zrytualizowany.Mam własne koleiny. To trudne dla kogoś, kto miałby ze mną żyć. Zresztą potrafię być sam i sporo życia sam przeżyłem. Nie jestem też człowiekiem rodzinnym. Choć mam córki, nie wychowywałem ich. Starsza, Ula, miała 3 lata, kiedy się stamtąd wyniosłem.
Spotykał je Pan czasem?
Piotr Najsztub: Agatę, młodszą córkę, poznałem, gdy miała chyba 5 lat. Z moją pierwszą żoną umówiliśmy się, że przyjadę do Poznania i pójdziemy na spacer. Spotkaliśmy się. Agata odłączyła się od Beaty i Uli, podeszła do mnie. „Podobno jesteś moim tatą”. „Tak”. Przez jakieś 50 metrów szliśmy, milcząc. Ona cały czas mi się przyglądała, chodziła wokół mnie. Wróciliśmy do Beaty i Uli. Agata stanęła jeszcze przy mnie i mówi: „Może być”. Obydwie dobrze poznałem dopiero, gdy były już nastolatkami, młodymi kobietami.
Nie poczuł Pan żalu, że trochę późno?
Piotr Najsztub: Jednym z elementów bycia Najsztubem jest to, że nie mam do siebie o nic żalu. Ani wyrzutów sumienia. Jestem tego genu pozbawiony. Podobnie jak genu wdzięczności. Co mi zresztą bardzo ułatwia życie (śmiech). Z tym, że moja konstrukcja często utrudnia życie innym. Albo je wręcz demoluje.
Kobietę, która opuszcza swoje dzieci, miesza się z błotem. Z jaką reakcją spotkał się Pan?
Piotr Najsztub: Przyjaciele, którzy lubili to nasze małżeństwo, po tym, gdy odszedłem od Beaty, jakoś nią się zaopiekowali. Jako że byli to ludzie porządni, mieli o to do mnie pretensje. Ja to wiedziałem, ale nie odczuwałem na co dzień. Byłem już w innym środowisku. Główne rozmowy na ten temat – wydaje mi się, że dosyć szczere – odbyłem z córkami, kiedy były już dorosłe. Oczywiście one noszą żal, że mnie nie było.
Piotr Najsztub: Powstała dość wyjątkowa relacja?
Tak, ale nie po to, żeby cokolwiek zrekompensować. Polubiliśmy się, kiedy one dorosły. Między nami jest szczerość. Nigdy nie byłem ojcem, nie kryję się więc za maską ojca. One też znają tajemnice mojego życia. Sądzę, że dziś traktują mnie jak mężczyznę, któremu mogą bezpiecznie opowiedzieć, co się dzieje w ich młodokobiecym życiu.
Piotr Najsztub: Czuje się Pan człowiekiem z tego starego rozdania, jedną nogą w XX wieku?
Wybieram ze współczesności to, co mi pasuje. Stosunkowo późno nauczyłem się pisać SMS-y, ale dziś piszę i uważam za dobrą formę komunikacji, ponieważ nie lubię rozmawiać przez telefon. Unikam powierzchowności rozmów. Ludzie dziś wymieniają między sobą komunikaty techniczne. Mnie to drażni. I taki rodzaj nieskupienia jest we współczesnym świecie. Trochę bawi i zadziwia mnie u młodych ludzi, że słowom nie przypisują znaczenia. Wypowiadają słowa, które w moim świecie były ostateczne: „nienawidzę”, „kocham”. To szalenie ważne słowa. Nie można ich „klepać”. Zastawiam się, co będzie, gdy zechcą powiedzieć coś naprawdę istotnego.
Czy w restauracji Przegryź regularnie Pan gotuje?
Piotr Najsztub: Tak, przygotowuję część karty. Kilkanaście godzin dziennie, kilka razy w tygodniu. Gotując, odpoczywam. Nie ma napięcia, moje ręce już wiedzą, co mają robić, bo tych dań nagotowałem w swoim życiu tysiące. Ma to też taki rytuał powtarzalności, bo np. od 8 lat raz w tygodniu robię rosół.
Niedawno zaatakowano Przegryzia niebieską farbą. Jako protest przeciwko komercjalizacji mediów. Próbował Pan zrozumieć motywy antagonistów?
Piotr Najsztub: Oczywiście wszystko się komercjalizuje. To niedobrze, nie wiadomo, czym to się skończy. Rozumiem też, dlaczego wybór padł na moją restaurację. Bo pod siedzibą TVN są kamery i ochrona, a u mnie nie ma. Nawet próbowałem się z nimi skontaktować. Mniej więcej znam to środowisko. One – bo są to kobiety...
Kobiety? Co za ironia!
Piotr Najsztub: ...więc one odmówiły. Bo się „przecwelą”, zdradzą ideały. To mnie też trochę dziwi, ponieważ byłem zawsze na uboczu tej konsumpcji i świata celebryckiego, no, ale prowadzę program w TVN, dlatego one, anarchistki, widzą mnie jako część tego konsumpcyjnego świata. Nie przeżyłem jednak tego specjalnie. Zresztą farba była łatwo zmywalna.
Wybaczył Pan.
Piotr Najsztub: Tak łatwiej się żyje. Generalnie ufam ludziom, nawet jeśli mnie zawiodą. Zawsze tak miałem. Nie żywię urazy. To część mojego pancerza.
Agresja jest Panu obca?
Piotr Najsztub: W dzieciństwie, bijąc się, straciłem panowanie nad sobą. Doszło do tragedii. Potem po więzieniu reagowałem agresywnie na mundur. Pamiętam z czasów PRL-u – to było gdzieś na dworcu w Poznaniu – sokista miał do mnie jakieś anse. Również straciłem nad sobą panowanie. Na szczęście miałem ze sobą zaświadczenie, że od czasów pobytu w więzieniu mam z tym psychiczny problem. To mnie chroniło. Rodzaj nerwowego spięcia czułem nawet, widząc listonosza. Od wielu lat już nie wpadam w ten stan. W ogóle trudno mnie dziś wytrącić z równowagi.