Reklama

Ktoś kiedyś napisał, że mój styl ubierania się to styl francuskiego intelektualisty. Uśmiałem się z tego. Świadomie tego nie kreuję. Jedynie – być może od czasu pobytu w Paryżu – noszę odważniejsze szaliki. Motam je na szyi nie z powodu chłodu, lecz dla ozdoby. Pierwszy raz pojechałem do Paryża pod koniec lat 80. Pomieszkiwał tam Paweł Konopczyński, mój kolega ze studiów. Był starszy o rok, uciekał przed wojskiem. Mając nad Sekwaną swojego człowieka, z byłą żoną, która wtedy jeszcze nie była moją żoną, postanowiliśmy odbyć wycieczkę. Pojechaliśmy dużym fiatem, co zresztą dla niego skończyło się tragicznie – padł nieodwołalnie w drodze powrotnej, pod Frankfurtem nad Menem.
Pierwsze paryskie wrażenia? Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiej masy atrakcji gastronomicznych. Restauracje co kilkadziesiąt metrów, to było euforyczne. Mieszkaliśmy w hoteliku, gdzieś na górze, w Dziewiętnastce. Po latach próbowałem go nawet odnaleźć, ale albo coś się zmieniło, albo inaczej zapamiętałem ten pierwszy wyjazd. Wtedy Paryż jawił mi się jako ogromne miasto, którego dzielnice wyglądają podobnie. Podobne kamienice, platany, ulice...
Dwadzieścia lat później spędziłem w Paryżu aż pół roku. Poznałem miasto nie jako turysta, lecz ktoś, kto tam mieszka i pracuje. To było szalenie przyjemne, wszedłem w lokalne życie. Mieszkałem w Marais. Po kilku dniach wiedziałem już, gdzie mam dobry sklep z rybami, którędy pójść na skróty i jaki autobus dokąd mnie dowiezie. Oswoiłem miejsce, stało się dla mnie przejrzyste i wygodne. Po mieście poruszałem się na rowerze, odkryłem mnóstwo ścieżek. Mieszkałem w Trzynastce, a jeździłem do Ósemki. Pół godziny przyjemnej drogi. Często też ruszałem w Paryż „gdzie mnie oczy poniosą”. Odkryłem knajpkę, w której kręcono jedną ze scen „Dziewiątych wrót” Romana Polańskiego.
Polubiłem muzeum średniowiecza Cluny w Dzielnicy Łacińskiej. Do dziś chętnie tam bywam. W Paryżu miałem też solidną „bain linguistique” – wykąpałem się w języku. Była motywacja – miałem zagrać w teatrze Odéon po francusku, z Isabelle Huppert. To było jak spełnienie snu! Nie znałem języka, na szczęście dostałem rolę emigranta, który może sobie pozwolić na mniej idealną wymowę. Do nauki języka rzucałem się falami. Łapałem się różnych metod, wierząc, że ta kolejna będzie skuteczna i polecę do przodu. Pomyślałem, że przyjmując propozycję, nieco przeszarżowałem. Nadszedł dzień premiery.
Na początku spektaklu mówiłem dowcip słynnego komika Coluche’a. To był dla mnie sprawdzian. Francuzi w tym miejscu zawsze się śmiali. Tak się stało i tym razem, dostałem więc zachętę i znak, że z moim francuskim nie jest najgorzej. Zagraliśmy ponad sto spektakli. I wreszcie poczułem, że ten język przede mną się otwiera. Zacząłem czuć francuską melodię!

Reklama

Fragmenty wywiadów pochodzą z książki Joanny Nojszewskiej pt. „Klucz francuski”. Wydawnictwo Czarno na białym, 2014 r.

Reklama
Reklama
Reklama