Nie po to jestem znana, żeby tylko błyszczeć
Mogłyby odcinać kupony od swej popularności, ale wolą wykorzystać ją w słusznej sprawie. – Sława to siła. Czuję obowiązek, by tego nie zmarnować – mówi Małgorzata Kożuchowska. – Grzech nie spożytkować takiego potencjału – dodaje Kayah. Martyna Wojciechowska wie, że jej twarz to już marka. I argument, gdy puka do drzwi firm i prosi o pieniądze na budowę kliniki dla dzieci. Oto wielkie kobiety.
- Agnieszka Rakowska-Barciuk, Claudia
1 z 7
Małgorzata Kożuchowska
Teatr Narodowy. Dwie godziny do spektaklu „Miłość na Krymie”. W obsadzie między innymi Anna Seniuk, Janusz Gajos, Jerzy Radziwiłowicz i Małgorzata Kożuchowska. – Właśnie zwerbowałam Janusza Gajosa! – cieszy się Małgosia. I tłumaczy: – Chory chłopiec marzy, by spotkać się z aktorami z „Czterech pancernych”. Żeby się spełniło, musimy jeszcze przekonać Franciszka Pieczkę, Wiesława Gołasa, Witka Pyrkosza, Włodka Pressa, Polę Raksę i Małgosię Niemirską. Zebrać wszystkich razem to będzie wyzwanie – śmieje się ambasadorka Fundacji „Mam Marzenie”. – Zobacz, to Karolina – aktorka pokazuje w komórce zdjęcie uśmiechniętej nastolatki, która marzyła o własnej perkusji. Już ją ma. Na imprezie z okazji swych 40. urodzin Małgosia wystawiła puszki: „Kochani, zbieramy na perkusję dla chorej dziewczynki”. Jej przyjaciele i znajomi już są do tego przyzwyczajeni. Gdy wychodziła za mąż, na ślubie też pojawiły się charytatywne puszki. Wcześniej poprosiła gości: „Żadnych kwiatów. Przynieście maskotki”. Wszystkie trafiły do pacjentów Centrum Zdrowia Dziecka. Kiedyś wstydziła się prosić, rozmawiać o pieniądzach. Zhardziała. Teraz bez problemu zastrzega: „Wystąpię w pokazie mody, jeśli sponsorzy pomogą Fundacji”. Ostatnio serce okazał Orlen, który dał 20 tys. złotych. Można było wysłać maluchy na wakacje. Dla niektórych – pierwsze w życiu. – Popularność to siła. Wykorzystać ją dobrze to mój obowiązek. Pierwsza wizyta w szpitalu dała jej moc na całe „wolontaryjne” życie. – Dziewczynki, które w trakcie chemioterapii były tak słabe, że same nie mogły się podnieść, od rana myślały, w co się mają ubrać, powstawały z łóżek, patrzyły, czy idę. Wstąpiła w nie energia, bo miała je odwiedzić Hanka z „M jak Miłość”. Trzy lata temu dostałam telefon: „Jacek, który marzy o laptopie i spotkaniu z tobą, jest w stanie krytycznym. Trzeba się spieszyć”. Chłopiec leżał w Opolu, nie mogłam odwołać przedstawienia. Stanęło, że fundacja kupi laptop, a ja powiem coś do chłopca i zarejestruję to kamerą. Nagrałam: „Jacek, masz wziąć się w garść. Wierzę w ciebie!”. Można wątpić w siłę marzeń, ale trudno dyskutować z faktami. Jacek dostał laptop, a po paru miesiącach osobiście rozmawiałam z nim przez skype’a.
2 z 7
kobiety_-_glowne
Mogłyby odcinać kupony od swej popularności, ale wolą wykorzystać ją w słusznej sprawie. – Sława to siła. Czuję obowiązek, by tego nie zmarnować – mówi Małgorzata Kożuchowska. – Grzech nie spożytkować takiego potencjału – dodaje Kayah. Martyna Wojciechowska wie, że jej twarz to już marka. I argument, gdy puka do drzwi firm i prosi o pieniądze na budowę kliniki dla dzieci. Oto wielkie kobiety.
3 z 7
Martyna Wojciechowska
W Wrocław. Teren porośnięty trawą. Za trzy lata ma tu stać nowoczesny, trzypiętrowy szpital. Martyna w czerwonym kasku na głowie i z łopatą w ręku, uśmiechnięta (mimo zapalenia płuc!) nagrywa spot telewizyjny: „Nazywam się Martyna Wojciechowska. Wiecie, że nie odpuszczam. Kiedy postawię sobie cel, działam, póki go nie osiągnę. Przede mną najtrudniejsza misja. I to dodaje mi sił ! Budujemy Przylądek Nadziei, nowoczesną klinikę dla dzieci chorych na raka. Pomóż i buduj z nami. Wyślij SMS o treści Nadzieja na nr 72165” – namawia Martyna. Zachęca, bo wierzy, że jest w stanie pomóc w budowie. – Do tej pory zebraliśmy sześć milionów, a potrzeba – sześćdziesiąt. Jest miejsce, gotowy projekt, wiosną można wylewać fundamenty. Ale… brakuje pieniędzy. Wierzę, że nawet jeśli mamy niewiele, razem możemy dokonać czegoś niezwykłego i jesteśmy zdolni do wielkiego społecznego czynu. Niemożliwe? Potrafię zarażać innych pasją do robienia rzeczy pozornie niemożliwych – śmieje się Martyna. Ją tym pomysłem zaraziła natomiast profesor Alicja Chybicka, szefowa Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu. To ona podczas uroczystej gali wręczyła Martynie statuetkę „Kobieta Roku 2009”. – Poprosiła mnie wtedy, że bym zaangażowała się w pomoc chorym dzieciom. Publicznie zapewni łam ją, że tak będzie, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Sama przeszłam leczenie chemioterapeutyczne i wiem, jakie to trudne doświadczenie. Po drugie: jestem matką i wiem, że każde dziecko może potrzebować takiego leczenia. Życie pisze dla nas różne scenariusze… Wtedy trafi do Wrocławia, bo leczą się tu dzieci z całej Polski, a w stolicy – trudno w to uwierzyć – nie ma oddziału przeszczepowego! Po trzecie: cały zespół kliniki to wysokiej klasy specjaliści. Dokonują cudów, ale ich mal i pacjenci przebywają w warunkach urągających godności. Rodzice zaś koczują na podłodze w zatłoczonych salach. W nowej klinice będą piękne sale i hotel dla rodziców. Zależy mi, by jak najwięcej osób przyłączyło się do mojej ekipy. Liczę na pomoc dużych firm i znanych osób. Po to będę pukać do ich drzwi. Jak się za coś biorę, to zawsze na sto procent. Tak jest i teraz. Chciałabym, żeby ludzie to zrozumieli i poczuli, że warto!
4 z 7
Ewa Gorzelak
Pierwsza w nocy. Ewa Gorzelak zanurza się w basenie. Aktorka jest w ósmym miesiącu ciąży, czule dotyka ręką brzucha i pyta: – Jak tam, córeczko? Podoba ci się? Za chwilę rozpocznie się – pod wodą (tego u nas jeszcze nie było!) – sesja zdjęciowa do charytatywnego kalendarza fundacji „Kropelka Szczęścia”. Fotograf Bartek Wardziak zakłada sprzęt do nurkowania, zdjęcia będzie robił pod wodą. Ewa ma na sobie suknię specjalnie uszytą do sesji przez Michała Starosta. Projektant wybrał tkaninę, która dobrze „wypadnie” w wodzie. – To była przygoda! Nic nie widać, a trzeba mieć otwarte oczy i sensowną minę, choć nie jest to łatwe, gdy nie można oddychać – opowiada po sesji Ewa Gorzelak, założycielka Fundacji „Nasze Dzieci” przy Klinice Onkologii w IPCZD. Znajomi mówią o niej z podziwem: „ Prosić o coś dla siebie nie potrafi, ale gdy chodzi o chore dzieci – jest jak taran. Tyle razy będzie pukać do drzwi, aż cel osiągnie!”. Na podwodną sesję do kalendarza Ewa namówiła nawet aktorkę, która... nie umie pływać. – Przekonałam też między innymi: Agatę Buzek, Edytę Olszówkę, Izę Kunę, Małgosię Sochę, Jolę Fraszyńską, Małgosię Kożuchowską, Magdę Kumorek, Tamarę Arciuch, Magdę Lamparską. sprzeda, co pozwoli nam sfinansować wiele naszych działań – mówi Ewa. Założona przez nią fundacja działa przy Klinice Onkologii Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu. To właśnie tutaj syn Ewy, Rysio, walczył o życie. – Wyzdrowiał, wspaniale się rozwija. A ja? Chcę, by to, przez co kiedyś przeszedł, nabrało głębszego sensu. Jej pomaganie przeistoczyło się już właściwie w drugi etat. – Traktuję to jak pracę często ważniejszą od tej zawodowej – przyznaje Ewa. – Mój cel? Żeby maluchy choć na chwilę zapomniały o chorobie. Jeśli urodziny spędzają w szpitalu, urządzamy imprezę. Jest prezent, jest tort. Zapraszamy aktorów, piosenkarzy. Latem – organizujemy dla dzieci kolonie, które mają wręcz terapeutyczną moc – opowiada Ewa. Gdy jej syn leczył się w klinice, marzył o placu zabaw. – Po latach udało się go zbudować, bo wiele osób wsparło nas 1 procentem z podatku. Jak Bob Budowniczy załatwiałam cement, piach, beton. Teraz? Do fundacji trafia coraz więcej próśb od rodziców, byśmy finansowali np. niestandardową chemioterapię ich dzieci. Bo gdy NFZ odrzuci wniosek, rodzice muszą sami kupić leki, na które ich nie stać. Boję się, że nie damy rady wszystkim pomóc, a przecież chodzi o życie. Muszę znaleźć sposób, jak te pieniądze zdobyć! Wierzę, że powstanie piękny kalendarz, który dobrze się
5 z 7
Kayah
Kiedy żalisz się, że masz depresję, to znak, że za mało pomagasz innym. Skupiasz się wyłącznie na własnym ego. A przecież każdy ma w sobie pokłady dobroci – mówi Kayah. Sama nawet nie pamięta, od kiedy pomaga. – To pojawiło się w naturalny sposób, kiedy byłam dzieckiem i widziałam starsze panie niosące ciężkie siatki. Nie mam pojęcia, kiedy dokonałam czegoś spektakularnego po raz pierwszy. Może to było coś przy schronisku dla psów, gdzie byłam wolontariuszką, a potem tygodniami nie mogłam spać z emocji? Kiedyś, już jako znana artystka, zbierała pieniądze na przeszczep szpiku dla chłopca. Kiedy jednak jej ego dumnie prężyło się przed kamerami, z wielkim czekiem, chłopiec zmarł . – To był szok. Zapomniałam w tym wszystkim o istocie pomagania. Poczułam się fatalnie. Prawdziwe charytatywne działanie jest bez egoistycznych pobudek, chęci przypodobania się światu. A czasem nawet – wbrew światu. Gdy wzięła udział w kampanii „Pij mleko, będziesz wielki”, rozpętała się burza, że reklamuje firmy mleczarskie. – Nie pomagam dla zaszczytów, tym bardziej nie dbam o krytykę. Wierzy, że dobro powraca. Kiedyś została poproszona o wsparcie Fundacji Urszuli Jaworskiej. Jako wiarygodna marka miała zachęcać do oddawania szpiku kostnego. Weszła w to bez wahania. Niebawem okazało się, że sama może być śmiertelnie chora. Dzięki pomocy fundacji trafiła do najlepszych specjalistów. Gdy wykluczyli chorobę, Kayah jeszcze mocniej zaangażowała się w działania fundacji. Stała się twarzą akcji: „Białaczka, sprawdź, czy nie weszła Ci w krew”. Wie, że jako znana osoba może zdziałać więcej. A to zobowiązuje. Była jedną z pierwszych gwiazd ambasadorek ekologicznej organizacji WWF w Polsce (teraz razem z nią walczy o ochronę orangutanów). Zasiada w kapitule honorowej Komitetu Ochrony Praw Dziecka. A gdy dostała Paszport Polityki i nagrodę pieniężną, przeznaczyła ją na hospicjum dla dzieci. – Z podziwem patrzyłam na młodych wolontariuszy. Komu z nas chciałoby się obcować z bezsilnością, łzami? Pytałam, skąd czerpią siłę. Powiedzieli, że właśnie stąd. Z woli życia tych wszystkich, wobec których Bóg miał inny plan. Co za wzruszająca prawda!
6 z 7
Monika Kuszyńska
Dziś wyrusza do Tarnowa na koncert dla niepełnosprawnych dzieci. Jutro będzie grała w Trzciance, na rzecz hospicjum. Kalendarz ma zapełniony akcjami charytatywnymi. – Niesienie nadziei to mój obowiązek – mówi. Gdzie Monika z tamtych lat? W jednym z wywiadów przyznała szczerze: „ Byłam próżna. Moje priorytety? Zabłysnąć na festiwalu w Opolu, kupić ładną sukienkę, pokazać zgrabne nogi”. W sekundzie wszystko się zmieniło. Auto, którym jechała z zespołem Varius Manx, rozbiło się na drzewie. Ocalała, ale musiała usiąść na wózku inwalidzkim. – Nagle stałam się osobą uzależnioną od pomocy innych. To nauczyło mnie pokory i całkowicie przewartościowało moje życie. Zmaganie z własną bezsilnością, bólem, obrazy, które widywałam w szpitalach, to wszystko uświadomiło mi, jak wiele osób cierpi i jak to cierpienie smakuje. Dzięki wsparciu cudownych ludzi, którzy pojawili się na mojej drodze, podniosłam się z kryzysu, który wydawał się nie do przejścia. Dziś staram się moimi doświadczeniami dzielić z innymi. Znalazłam sposób na to, by moje życie było szczęśliwe i pełne, mimo wózka inwalidzkiego, i tę postawę manifestuję wszędzie, gdzie jestem zapraszana. Wiem, że to daje nadzieję, a ta jest bezcenna. Staram się uświadamiać ludziom, że okrutny czasem los nie może uczynić ich gorszymi od innych, że o ich wartości nie stanowi ich ciało. Próbuję tych ludzi wspierać i mobilizować do działania, do spełniania marzeń, wiary w siebie. Dlatego pojawiam się wszędzie tam, gdzie to świadectwo jest potrzebne. Pomaganie sobie nawzajem jest tak naturalne jak rozmowa, to składowa naszej relacji, bliskości. Dziś mogę powiedzieć, że właśnie te relacje, przyjaźnie, są moim największym kapitałem, bo to one tak naprawdę nas leczą.
7 z 7
Irena Santor
Miała pięć lat, kiedy straciła ojca. Piętnaście, gdy odeszła jej mama. To było trudne, samotne dzieciństwo. – Szczęśliwie trafiałam na ludzi, którzy byli mi życzliwi. Wiem, co to pomoc, bo i mnie pomagano – mówi Irena Santor. W gimnazjum zdobienia szkła zaopiekowała się nią Ewa, wychowawczyni. – Stała się moją drugą mamą. Ze swej głodowej pensji nauczycielskiej dokarmiała mnie, żebym miała siłę na walkę z gruźlicą. Dbała, żebym się nie przemęczała i bym zawsze znalazła czas na spacer. Potem, gdy trafiłam do „Mazowsza”, też spotkałam wspaniałych ludzi, przedwojennych inteligentów, z Tadeuszem Sygietyńskim na czele. To, że wzięli mnie pod swoje skrzydła, bardzo pomogło mi w życiu. Dlatego to, że teraz ja pomagam innym, to najzwyklejsza oczywistość. Codziennie dostaje po kilka zaproszeń do udziału w koncertach charytatywnych. – Nie wszędzie mogę być – przyznaje. Od lat wspiera Festiwal Zaczarowanej Piosenki, organizowany przez Fundację Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. – Mówię do Ani: „Talentu organizacyjnego nie posiadam, ale jestem do dyspozycji, choćby przynieść, wynieść, pozamiatać”. Szczytnym ideom trzeba służyć. A ja chcę być potrzebna. Bo dopiero, gdy mam coś do zrobienia, czuję, że żyję – mówi Irena Santor. W 2000 roku odebrała wynik mammografii i zrobiło się jej czarno przed oczami. Był guzek. Zrobiła biopsję: nowotwór łagodny. Odetchnęła. Ale po operacji okazało się, że to jednak rak złośliwy. Na szczęście w pierwszym stadium, szybko wykryty, bo systematycznie się badała. Wtedy zaangażowała się w akcję zachęcania do badań profilaktycznych. Każdy swój koncert wykorzystywała do namawiania kobiet, by pamiętały o profilaktyce. Jej znana twarz zdziałała cuda. Kobiety zaczęły się badać. „Santorka nas namówiła!” – chwaliły się potem lekarzom. Kiedyś podarowała utalentowanym dzieciom wiele par skrzypiec po swym pierwszym mężu, nieżyjącym już koncertmistrzu Stanisławie Santorze. – Co się teraz dzieje z tymi dziećmi? – pytam. Irena Santor obrusza się: – Nie chcę wiedzieć. To by znaczyło, że oczekuję wdzięczności. Tak przecież nie wolno. Ale jak mnie kiedyś zaproszą na koncert, na pewno przyjdę!