Reklama

Pamiętacie jeszcze koncert z 1997 roku w Polsce?

Najbardziej pamiętamy publiczność, która była niesamowita. Po prostu rewelacyjna. Tak potrafi ą się bawić jedynie Latynosi albo Hiszpanie. Polacy mają ten sam rodzaj energii, pasji.

Reklama

Znacie się i występujecie już kilkanaście lat. Jak to można wytrzymać?

Dopiero teraz nauczyliśmy się radzić sobie wewnątrz grupy, ale także poza nią. Gdy byliśmy młodsi, różnice między nami powodowały spięcia, zamiast odpuszczać, celowo się prowokowaliśmy i wkurzaliśmy. Teraz, paradoksalnie, te różnice nas zbliżają. Jesteśmy odpowiedzialni, rozumiemy własne potrzeby, mamy dla siebie szacunek. Tak jak i dla fanów, którzy wydorośleli razem z nami.

No właśnie, wasze fanki mają teraz po 30 lat, a wasza muzyka na nowej płycie pozostaje dokładnie taka sama. Czy one będą chciały jej słuchać?

Doszliśmy do takiego momentu, że chcemy robić świetną muzykę, bardziej dla siebie niż fanów lub mediów. Ale na pewno chcemy zachować dźwięk „The Backstreet Boys”. To byłoby bez sensu, gdybyśmy chcieli być kimś innym. Wyobrażasz sobie nas np. w hip hopie albo metalu? Przecież ludzie pukaliby się w głowę, pytając: oni zwariowali czy co? Płyta „Unbreakable” jest dla wszystkich, bez względu, czy teraz są żonami, mężami, po trzydziestce, czy przed. Bo to świetna mieszanka brzmienia, jakie zawsze mieliśmy z tym, co w muzyce nowe i dopiero przyjdzie. Czego nauczyły was te wszystkie lata w show-biznesie? Gdy byliśmy młodsi, myśleliśmy, że będziemy po prostu całe życie wyskakiwać na scenę, świetnie się bawić i korzystać z życia. Ale z wiekiem okazało się, że musimy tak samo jak wykonawcami, być również dobrymi biznesmenami. Organizować trasy, show. Nasza pierwsza płyta to był przecież winyl. Od tamtego momentu technika poszła do przodu. Czy ktoś ma pewność, że za kilka lat w ogóle będą istniały płyty CD? Nasz debiut to środek lat 90. i bardzo się cieszymy, że mieliśmy wpływ na rozwój muzyki. Bo „The Backstreet Boys” to standard. Każdy wie, jakie to brzmienie.

Co poświęciliście dla kariery?

Kilkanaście lat temu byliśmy w stanie poświęcić wszystko, by odnieść sukces. Straciliśmy normalne życie, prywatność, ale przede wszystkim mnóstwo z młodości. Większość z nas w zespole przeżyła połowę albo więcej życia. Nie wiemy, co to znaczy życie w liceum, na studiach, nie mieliśmy kolegów ze szkoły. Zostaliśmy wrzuceni w świat popu z nalepką „zrobić sukces”. A przecież, gdy jesteś nastolatkiem, chcesz sie wyróżniać, być indywidualistą. A my nawet byliśmy ubrani tak samo. Niektórym ten styl pozostał do dziś (śmiech). Nie wiedzieliśmy, co to zwyczajne dorastanie. Teraz w naszym życiu jest równowaga, po wywiadzie dla ciebie – mówi Brian – pierwsze co zrobię, to zadzwonię do mojej żony, bo to jest dla mnie najważniejsze, dowiem się, jak ma się mój syn, a przecież mógłbym być egoistyczną gwiazdą popu i udawać, że tu w Londynie mam mnóstwo pracy i brak czasu na telefon.

Wyruszacie w trasę także po Europie. Ale przecież to Ameryka trzęsie przemysłem muzycznym.

Zaczynamy trasę w przyszłym roku od Tokio, później koncertujemy w Europie. Tak, jest takie mniemanie, że miarą sukcesu jest sukces w Ameryce. No właśnie, dlaczego tak jest?

Reklama

To wy mi odpowiedzcie.

Przecież na przykład tu, w Wielkiej Brytanii jest tylu utalentowanych wykonawców, którzy świetnie radzą sobie bez sławy w Stanach. Wydaje mi się – stwierdza Brian – że Ameryka jest arogancka i mówię to otwarcie, mimo iż jestem Amerykaninem. Nie rozumiem tego. Ale to problem tych, którzy nie chcą się otwierać na świat. My byliśmy w wielu miejscach, mieliśmy szansę poznać inne kultury. Nie wyobrażamy sobie ograniczania się jedynie do Stanów.

Reklama
Reklama
Reklama