Reklama

Czy w Stanach aktorzy są przesądni? Bo polscy przydeptują kartkę z tekstem, kiedy im upadnie na ziemię, i nie gwiżdżą w teatrze.

Reklama

Amerykańscy aktorzy nie gwiżdżą, nie noszą pawich piór, nie zakładają niczego niebieskiego, chyba że dołożą coś srebrnego. Nie życzą sobie przed premierą powodzenia, bo to przynosi pecha. A ja jestem na bakier z przesądami...

Nie jesteś przesądna, ale chyba przed egzaminem wstępnym do William Esper Studio wszyscy trzymali za Ciebie kciuki? Ciekawa jestem, jak wyglądała Twoja ostatnia noc tuż przed egzaminem.

Mało spałam. (śmiech) Nie wiem, jak to teraz wygląda, ale wtedy ten egzamin okazał się przyjacielską rozmową kwalifikacyjną oraz prezentacją dwóch różnorodnych monologów. Było bardzo miło, przyjęli sporo osób, tyle że po drugim roku połowa studentów odpadła.

William Esper Studio kończyli m.in. Kim Basinger, John Malkovich, Kathy Bates. Nie paraliżowało Cię to?

Nie myślałam o tym. Po prostu bardzo chciałam być w tej szkole.

A dlaczego nie zdawałaś do którejś ze szkół aktorskich w Polsce?

Już pod koniec trzeciej klasy liceum wiedziałam, że chcę studiować aktorstwo w Nowym Jorku. To było wielkie marzenie. Po raz pierwszy pojechałam do Nowego Jorku, kiedy miałam 15 lat, i się w nim zakochałam. Wybrałam się na wakacje z dwiema koleżankami i ich rodzicami. Miasto zrobiło na mnie takie wrażenie, że już wtedy sobie powiedziałam: „Chcę przeżyć tu część życia. Nie wiem, jak to zrobię, ale muszę. To moje miejsce na ziemi”. Kiedy dzisiaj o tym wszystkim myślę, jestem z siebie dumna, że to zrobiłam. To był wspaniały czas. Kiedy wstawałam rano i szłam do szkoły, zatrzymywałam się w mojej kafejce i kupowałam kawę na wynos. Wokół żółte taksówki, widoki, ulice, ludzie! Czułam się jak we śnie. Dawałam radę, utrzymywałam się, miałam pracę, znajomych i byłam częścią tego miasta. Chociaż wiele rzeczy na początku było dla mnie niezrozumiałych. Na przykład zdarza się, że Amerykanie jednego dnia mówią ci miłe rzeczy, zachwycają się tobą, a dzień później nie poznają cię na ulicy. Nie rozumiałam tego. Bywało przykro.

A co było tam najtrudniejsze?

Tak naprawdę byłam sama. Wylądowałam tam, kiedy miałam 19 lat. Zawsze byłam rozsądnym i dzielnym dzieciakiem, ale jednak zakompleksionym. Przed wyjazdem byłam kłębkiem nerwów. Zmieniłam się w Ameryce. Przeżyłam pierwszą miłość, szalałam, uczyłam się, dostałam w kość, pracowałam jako kelnerka, walczyłam na castingach. Nie miałam żadnego oparcia. Na przykład chciałam wynająć mieszkanie. Żeby to było możliwe, musiałam zapłacić wysoką kaucję, mieć ubezpieczenie, listy rekomendacyjne, zaświadczenie o pracy, odpowiednie zarobki. W końcu trafiłam na dobrego agenta, powolutku pięłam się po szczeblach kariery. Robiłam filmy studenckie, potem niezależne, brałam udział w reklamach. Później zaczęłam chodzić na castingi do seriali i filmów pełnometrażowych. I to wszystko sama. W Polsce chyba byłoby mi łatwiej. Głównie dlatego, że tu mam obok siebie bliskich.

Skończyłaś dwie szkoły: Actors Studio Lee Strasberga, które kończyła Marilyn Monroe, na Manhattanie. Dlaczego jedna szkoła Ci nie wystarczyła?

Nie chciałam „odhaczyć” Strasberga i spocząć na laurach. Zresztą każda z tych szkół trwa około dwóch lat. Polska szkoła około czterech i pół roku. I tak naprawdę dopiero w William Esper zrozumiałam, co ze sobą robić na scenie. Bo metoda Sanforda Meisnera, której uczą w Esper, polega na słuchaniu drugiego człowieka, twojego partnera. Ta metoda jest świetna, bo koncentruje się na przenoszeniu punktu ciężkości z siebie na otoczenie i partnera. Chodzi też o „bycie w momencie prawdy”. To słynne określenie z metody Meisnera. Moja profesor od tej metody zmieniła moje życie. Bardzo się mną zaopiekowała.

Zobaczyła w Tobie talent.

Lubię tak myśleć. (śmiech) Ale być może też trochę się o mnie martwiła. Bo byłam tam sama, z tej dalekiej Polski. Cała reszta studentów urodziła się w Stanach. Nie rozumiałam niektórych żartów, niuansów językowych, pewnych klisz kulturowych. Na przykład jak gadali o talk-show z lat 70. i zaśmiewali się do rozpuku.

A Ty mogłaś opowiedzieć im o Bolku i Lolku.

Tak. I oni tyle samo by zrozumieli, ile ja z ich opowieści. Ale im dłużej pracowaliśmy razem, tym lepiej się poznawaliśmy i tym bardziej różnice się zacierały. I teraz od moich przyjaciół w Polsce słyszę czasem, że bywam „taka amerykańska”. (śmiech)

Co to znaczy?

Na przykład brakuje mi tutaj czasami pewnego luzu. Amerykanie z niego słyną. Obcy ludzie w kawiarni potrafią zacząć z tobą rozmawiać. Jest luzik, jest miło, „life is great”. Tego się nauczyłam od „moich” Amerykanów.

A co Ty dałaś tej swojej studenckiej grupie?

Myślę, że mieli ze mnie niezły ubaw. Zawsze jest ciekawie, kiedy ścierają się różne kultury. Czasami onieśmielałam ich swoją szczerością. Patrzyli na mnie ze zdziwieniem i mówili: „Eee, Natalia, tego się nie mówi”.

Czego się nie mówi?

Na przykład nie mówi się, że jest ci dziś smutno. To budzi popłoch! (śmiech) A w Polsce narzekanie jest normą!

Mówisz, że od razu wiedziałaś, że nie chcesz studiować w Polsce. A skąd wiedziałaś, jak tu uczą aktorstwa?

Mam ogromny szacunek do Akademii Teatralnej, ale czułam, że nie jest to moja droga. Ale wyobraź sobie, że teraz, po tych wszystkich latach nauki w Stanach, w Polsce chodzę na lekcje dykcji do wspaniałej pani Grażyny Matyszkiewicz, która wykłada właśnie na Akademii Teatralnej! Tyle lat szlifowania akcentu amerykańskiego, a teraz od nowa muszę chodzić na zajęcia z dykcji – tyle że w języku polskim!

Jak to się stało, że grałaś w jednym filmie z Sarah Jessicą Parker?

To był wynik wielu castingów, na których coraz lepiej poznawałam castingerkę, aż w końcu powiedziała: „No dobra, dam ci tę rolę. Mogę ci zaufać, za każdym razem robisz dobrą robotę”. Rola była malutka, gram tam żonę francuskiego zamożnego biznesmena. Ale się nachodziłam, żeby dostać te dwie linijki! I ile dziewczyn startowało do tej roli! W korytarzu jednego dnia było ich co najmniej 70.

Tak Ci zależało na tych dwóch linijkach tekstu w filmie „Słyszeliście o Morganach?”?!

Nie chodzi o samo zagranie roli, tylko o to, że ktoś na tyle ci ufa, żeby ci ją dać. Bo potem nakręca się już spirala. Dlatego tak trudno dostać tam cokolwiek. Nie dlatego, że ludzie nie są wystarczająco dobrzy. Decydenci muszą mieć pewność, że jesteś wart tej szansy, bo to też szansa na następne rzeczy, większe. Ale do tego musisz być odpowiedzialny, pracowity, musi ci zależeć. Bo na tym rynku jest bardzo dużo ludzi, którzy chcą. Kobieta od castingów znała mnie już z innych przesłuchań, wiedziała, że zawsze jestem na czas, zawsze przygotowana. Trzy czwarte zarobionych pieniędzy wydawałam na przygotowywanie się do castingów z coachem.

Dlaczego?

To jest coś, czego nie mogę na razie znaleźć w Polsce – nie ma coachów od aktorstwa. Aktorzy przygotowują się sami. W Ameryce jest inaczej. Uważam, że powinien być ktoś, kto cię przygotuje do castingu, profesjonalnie, z kamerą. Potem to oglądasz, patrzysz na błędy, powtarzasz. Dani Super – moja pani coach, była dla mnie jak druga mama. Na początku traktowała mnie z dystansem. To jest bardzo konkretna i inteligentna kobieta. Ale kiedy zobaczyła, że przychodzę po raz 18 i znowu chcę z nią pracować, i jak mi zależy, powiedziała: „No dobrze!”. A po 30 sesjach zarekomendowała mnie agentowi.

Byłaś tak zdesperowana?

Nie, to nie jest desperacja. Po prostu pokazałam, jak poważnie traktuję aktorstwo. Jest mnóstwo ludzi, którzy chcą być gwiazdami, ale niewielu, którzy chcą pracować. Aktor powinien uczyć się całe życie. Jennifer Aniston, 44-letnia gwiazda, która gatunek komediowy ma w jednym palcu, pracuje z coachem przed każdym filmem. Tom Cruise też chodzi na takie zajęcia. Wszyscy najwięksi ciągle się uczą. Jedna godzina z Dani kosztowała 100 dolarów, co mnie rujnowało, ale mam wrażenie, że to ogromna inwestycja w siebie. Dani uczyła też Jona Hamma, który gra główną rolę w „Mad Men”, i kiedy miałam gorsze chwile, powtarzała mi: „Natalia, dziecko, przyjdzie twój czas, spokojnie. Jon Hamm był kelnerem do 35. roku życia. Kiedy miał 30 lat, zarekomendowałam go do jakiegoś serialu, gdzie potrzebny był »klasycznie przystojny młody ojciec«. W stacji ABC oceniono, że jest za mało przystojny. Więc cierpliwości, kotuś, cierpliwości”. Jon Hamm za mało przystojny?! (śmiech)

Hugh Grant Cię podrywał?

(śmiech) Nie, to jest facet skoncentrowany na robocie. Budżet „Słyszeliście o Morganach?” był ogromny, każda minuta bardzo droga. Wszystko musiało być jak w zegarku. Nie ma czasu na głupoty. (śmiech)

Jaki jest Hugh?

Dowcipny, błyskotliwy. Poznałam go na przymiarkach. Jest tak zabawny, że boki zrywasz ze śmiechu. Na przymiarki przywieźli komiczne kowbojskie kapelusze i buty. To, jak ten facet potrafi się z siebie śmiać, jest imponujące. Zresztą Sarah Jessica Parker również. Ten film robiła zaraz po tym, jak na świat przyszły jej bliźniaczki. To był jej pierwszy dzień zdjęciowy. Stoi obok mnie przed ujęciem, zdenerwowana, i mówi: „O kurczę, mam nadzieję, że jeszcze pamiętam, jak to się robi”. Taka gwiazda, a tak pełna niepewności wydaje się ludzka. Kiedy grałam w „Plotkarze”, wszyscy siedzieliśmy razem w pokoju, jedliśmy te same kanapki, czesały nas te same panie. Aktorzy z tego serialu są jak wielka rodzina. Tak naprawdę razem się wychowali, razem zaczynali w wieku 19 lat.

Pracowałaś z wieloma gwiazdami. Czy one zadzierają nosa, czy siedzą razem ze zwykłymi aktorami w wozie cateringowym?

Nie wiem, jak to jest w ogóle, ale w przypadku Hugh Granta i Sarah Jessiki Parker tak nie było. Opowiem ci o świętej pamięci Jamesie Gandolfinim. Siedziałam ze znajomymi w restauracji w TriBeCa na Manhattanie. Jemy sushi, sobota wieczór, więc straszny ścisk. I nagle robi się szum, wszyscy goście niby się nie patrzą, ale trochę jednak tak. (śmiech) Wchodzi James Gandolfini z dwoma kolegami i jakąś dziewczyną. Właściciel knajpki pogania siedzącą obok parę i zaczyna zamieniać stoliki, żeby dać gwiazdorowi lepszy. Gandolfini to widzi, w końcu podchodzi i pyta: „Czy pan tych ludzi wygania, bo ja tu przyszedłem?”. Kelner na to: „Oczywiście”. „O, nie!” – odparował Gandolfini. I wyszedł! Gandolfini był rasowym aktorem. Widziałam go na Broadwayuw „Bogu mordu”.

Często chodziłaś w Nowym Jorku do teatrów? Masz tam swoje miejsca?

Uwielbiałam The Little Big Theatre – teatr wielkości pudełka zapałek. Od takich scen wszyscy aktorzy zaczynają. Ja mieszkałam w East Village. Jeszcze osiem lat temu nikt tam nie chodził, bo było niebezpiecznie, a teraz mieszkają tam artyści, jest mnóstwo knajpek, świetnych ludzi, małych teatrów. To taka trochę rockowa dzielni-ca, w latach 80. było tam mnóstwo punków, muzyków i klubów muzycznych. Ja wszędzie jeżdżę na rowerze, a z East Village dojeżdżałam na SoHo w ciągu 10 minut. Żyłam w najbardziej twórczych klimatach, jakie mogłam sobie w tym wieku wyobrazić. Koncerty, spektakle, wystawy.

Nie chciałaś zostać w Nowym Jorku i grać w teatrze?

Pamiętam, jak oglądałam spektakl Krystiana Lupy jako 18-letnie dziecko z mamą. Pomyślałam sobie, że nie wiem, czy znajdę taki teatr w Ameryce. I nie znalazłam. Nie ma amerykańskiego Lupy czy Warlikowskiego. Dlatego odnoszą tak wielkie sukcesy. To, co robią, jest wyjątkowe. Zabrałam raz znajomych na „Makbeta” Grzegorza Jarzyny, kiedy TR Warszawa przyje-chał grać do teatru na Brooklynie. Szczęki im opadły!

W Stanach mieszka od lat Iza Miko. Spotkałyście się?

Trzeciego dnia mojego pobytu w Nowym Jorku. Wpadłyśmy na siebie w metrze, zapytałam ją, czy nazywa się Iza Miko, czy jest Polką. Odpowiedziała, że tak. „No bo słuchaj – mówię – mam twój numer od twojego dawnego nauczyciela tańca, przyjaciela mojej mamy. Miałam do ciebie dzwonić!”. Ucieszyła się. Trzymałyśmy się razem. Iza bardzo mi pomogła.

A Weronika Rosati?

Poznałam Weronikę, świetna, piękna dziewczyna. Jest szczęśliwa w Los Angeles.

Kiedy opowiadasz o Nowym Jorku, błyszczą Ci oczy. I teraz te Stany będą tylko pięknym wspomnieniem?

(śmiech) Skąd mogę to wiedzieć!

Nie sprzeniewierzasz się swojemu talentowi? Tyle w siebie zainwestowałaś. Miałaś tam życie, a teraz jesteś tu, w Polsce.

Ufam swojej intuicji. Czułam, że powinnam tam pojechać. Teraz czuję, że powinnam wrócić do Polski. Poczułam, że co innego jest dla mnie ważne.

Miłość?

Pozwól, że pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. (uśmiech)

Tym bardziej że Twój chłopak jest synem jednego z najbogatszych Polaków. Musisz być dyskretna.

Zmieniamy temat.

No więc dlaczego wróciłaś?

Uparta jesteś. Zaczęłam zwracać uwagę na pewne znaki od losu, które bardzo jasno dawały mi do zrozumienia, że czas na zmiany. Przez chwilę myślałam, że powinnam rozwijać moją karierę zawodową w Los Angeles. Nawet zaczęłam szukać mieszkania. Mój agent się tam przeniósł, miałam kilku znajomych. Pojechałam tam i zrozumiałam, że o ile Nowy Jork kocham, o tyle Los Angeles w ogóle nie poczułam. To nie jest moje miejsce. Wszyscy są od siebie daleko, zamknięci albo w swoich wielkich domach, albo w swoich wielkich samochodach. To mi zupełnie nie odpowiadało po Nowym Jorku, gdzie wychodzisz na ulicę i wpadasz na znajomych. Dla mnie Los Angeles wydało się trochę trupiarnią ludzkich marzeń. W powietrzu niemalże czuje się desperację tych wszystkich ludzi, którzy chcą odnieść sukces.

Desperację czy może ambicję?

Spotykasz kogoś na ulicy, a on ci streszcza swoje CV – co robił, co robi teraz. I pyta: „A może znasz jakiegoś reżysera, który załatwi mi pracę?”. W LA nie ma nic europejskiego. W Nowym Jorku połowa moich znajomych to Francuzi, Szwedzi, są tam ludzie z całego świata. A do Los Angeles przyjeżdżają ludzie z małych amerykańskich miasteczek, którzy w życiu nie przeczytali żadnej książki. Idą na kurs aktorski, który trwa trzy miesiące, i wydaje im się, że zaraz będą gwiazdami. Kelnerują przez następne 15 lat, aż sobie zdają sprawę, że gwiazdami nie będą. I wtedy zaczynają się zajmować nieruchomościami. Albo otwierają sklep z dżinsami. A w Nowym Jorku masz bankierów, malarzy, fotografów, projektantów, mnóstwo modelek, aktorów, restauratorów. I to jest zdrowe. Ale to jest oczywiście tylko moje zdanie i znam ludzi, którzy w Kalifornii są bardzo szczęśliwi.

Ty też przecież byłaś szczęśliwa w Stanach.

Przez cztery i pół roku miałam polskiego chłopaka, który mieszkał w Paryżu, studiował reżyserię, i byłam w takim rozkroku między Stanami, Paryżem a Warszawą. Bardzo dużo podróżowałam. Ale w pewnym momencie zaczął się kryzys. W Nowym Jorku już prawie niczego się nie kręciło, nawet seriali. Wszystkie produkcje przeniosły się do Los Angeles albo do Kanady. Mój menedżer mówił: „Natalia, bądź poważna. Albo się ruszysz, jeśli chcesz robić karierę, albo wracaj do Europy”. A że do Los Angeles mnie nie ciągnęło...

...to Stany wypadły z Twoich planów.

Coraz bardziej zaczęło się wszystko klarować – zwłaszcza kiedy moja mama przyjechała na Gwiazdkę. Kiedy wyjeżdżała, poczułam szarpnięcie w sercu. Zrozumiałam, że już nie chcę być tak daleko od niej, od taty, od przyjaciół, których w Polsce zostawiłam. Poczułam, że mam dość tęsknoty. Zdałam sobie sprawę, że jeżeli teraz nie wyjadę, to zostanę tam na zawsze i będę taką ciocią z Ameryki, która pojawia się w Polsce tylko na Gwiazdkę.

Nie najgorsza wizja przyszłości...

Kiedy wyobraziłam sobie, że mój partner może nie wiedzieć, kim był Jacek Kuroń, nie rozumieć, czym jest polska Wigilia, nie znać piosenek Ewy Demarczyk i tysiąca tych małych spraw, które mnie stworzyły, zrozumiałam, że jeśli rodzina, to w Polsce. Moje dzieci mają pięknie mówić po polsku.

Już planujesz rodzinę?

Oczywiście, chcę kiedyś mieć swoją rodzinę. Ale teraz skupiam się na pracy. Po przyjeździe do Polski trafiłam do serialu „2XL”, którego reżyserem jest Bodo Kox. Jak się o tym dowiedziałam, pomyślałam sobie, że większej gwiazdy kina niszowego nie ma w tej chwili w Polsce i to jest czad. Moją starszą siostrę gra fantastyczna Edyta Jungowska. Mamy też Przemka Sadowskiego, który jest świetny i charyzmatyczny. A mojego męża gra Filip Bobek, którego najchętniej schrupałabym na śniadanie, taki jest fajny.

Uczysz się czegoś od polskich aktorów?

Uczę się każdego dnia. Pracuje mi się rewelacyjnie – z Filipem, z Przemkiem, mamy świetnego operatora Piotra Wojtowicza. Nie mogłam lepiej trafić, jak na pierwszą rzecz, którą robię w Polsce. Strasznie się z tego cieszę. Wydaje mi się, że temat tego serialu to trochę taka polska odpowiedź na „Bridget Jones”. Opowieść o dwóch dziewczynach, które cały czas zmagają się z problemem jedzenia, wagi i odchudzania. Ja gram siostrę jednej z nich. I szczerze mówiąc, ja ten temat czuję. I nie znam kobiety, której temat jedzenia, ciała, odchudzania, akceptowania lub nieakceptowania siebie nie byłby bliski. Cieszę się, że wreszcie ten temat został poruszony.

Grasz w serialu o nadwadze, ale jesteś bardzo szczupła. Chyba nie masz takich problemów?

Oczywiście, że mam kompleksy! Jestem zwykłą dziewczyną, która na co dzień nie jest „sphotoshopowana”.

Twoja opowieść o życiu to „American dream”. Jesteś dowodem na to, że jak się czegoś bardzo chce, to się to ma. Czego Ty teraz bardzo chcesz?

Chcę się cieszyć tym, co mam. Mam wiele powodów do szczęścia.

Trudno jednak zrozumieć, że tak po prostu wszystko rzuciłaś. Wiele aktorek dałoby się pokroić za szansę w Stanach.

Ale ja jestem bardzo zadowolona z tego, że gram w Polsce! Role cieszą mnie nie mniej niż te w amerykańskich produkcjach. W filmie „Bogowie” o profesorze Relidze pojawiają się takie nazwiska, jak Tomasz Kot, Kinga Preis czy Jan Englert. To dla mnie zaszczyt i wspaniałe doświadczenie. Ja po prostu cieszę się z każdej, nawet najmniejszej roli. W „Mieście 44” Janka Komasy zagrałam w pierwszej scenie filmu dziewczynę, która jeszcze nie wie, że wybuchnie wojna. Ona jest przeczuciem kataklizmu, który nadciąga. Granie w Ameryce jest inne, ale ja teraz czerpię z tego, co daje mi Polska. W Ameryce czegoś mi brakowało i znalazłam to tutaj, wśród polskich artystów. I tak sobie myślę, że życie nigdy nie jest czarno-białe. Ale warto w nim walczyć o siebie. Nie bać się. Wiem jedno: to, co zrobiłam, czy to jest dużo, czy mało, czy to jest coś warte – każdy krok, każde wysłanie CV ze zdjęciami, każde spotkanie, kontakt – wszystko zrobiłam sama. Wszystko. I wiem, że nie zginę. Uważam, że teraz jest mój czas! Mama zawsze mi powtarzała: „Ty jesteś jak ja. Wszystko ci przyjdzie później niż innym”. I to jest prawda. Na przykład jej sukces zawodowy zaczął się, gdy skończyła 39 lat! A moja kariera dopiero się rozkręca! Wiem też, że jedyne, co mam, to intuicja. I na niej muszę polegać.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama