Reklama

Claudia: Co najbardziej Panią poruszyło w „Oszukanych”, historii dwóch rodzin, które po latach dowiadują się, że ich córki zostały zamienione w szpitalu tuż po urodzeniu? Gra Pani Annę, jedną z matek.
Katarzyna Herman: Chyba to, że mimo kataklizmu, który spotyka matkę i córkę, obie się podnoszą. Czyli jest nadzieja. Anna, z początku kostyczna, traktująca swój zawód – balet – jako pasję, która ją bezpiecznie obudowuje, zaczyna spoglądać na córkę jak na człowieka. Wcześniej widziała w niej tylko swoją projekcję. Marzyłoby mi się jeszcze, by z bohaterów filmu powstała jedna, patchworkowa, szczęśliwa rodzina.
Claudia: Widz filmu pewnie zada sobie pytanie: jak matka mogła nie zorientować się, że coś jest nie tak?
K.H.: Podobno gdy historia, na której podstawie powstał film, zaczęła krążyć w internecie, we wpisach internautów przeważały zarzuty, że mat- ka nie wyczuła tej zamiany. Każda z nas chce być matką doskonałą. To takie pierwotne: wydaje nam się, że „wyniuchamy” swoje dziecko.

Claudia: À propos matki doskonałej: co dla Pani jest ważne w wychowaniu Pani dzieci – Leona i Romy?
K.H.: Najważniejsze to kochać i przyglądać się uważnie dziecku. Próbować niczego nie narzucać. To oczywiście trudne, bo walczymy z własnym egoizmem. Czasem jestem bezradna, gdy dzieci chcą ode mnie – zwłaszcza 8-letni syn – bezwzględnej odpowiedzi na pytania, na które często sama odpowiedzi nie znam. Największy kłopot mam z pozwoleniem, by dzieci zmierzyły się z niemiłymi sytuacjami. Chcę je chronić. Wychowując dziecko, złożeni jesteśmy z samych sprzeczności: dawać wolność czy stawiać na dyscyplinę?
Claudia: I w którą stronę Pani się skłania?
K.H.: Grozi im raczej rygor wojskowy, niestety (śmiech). Od rozpieszczania jest bardziej Tomasz, mój mąż. Ale to da się łatwo wytłumaczyć: w moim rodzinnym domu w Białymstoku było nas kilka sióstr. Tata był od zabawy, a dyscyplinowała nas mama. I robiła to bardzo sprawnie, ponieważ byłyśmy wzorowymi uczennicami, w odprasowanych fartuszkach. Szłam spać – mama prasowała, budziłam się – mama znów prasowała. Widząc ją, obiecywałam sobie, że ja będę mamą nonszalancką. Ale jednak coś z zachowań mamy w swoim życiu powtarzam.
Claudia: Czy mając dzieci, dom, gra się inaczej?
K.H.: Wydaje mi się, że gram szybciej. Wszystko robię szybciej. Szkoda mi czasu na rozkładanie tekstu na czynniki pierwsze, na długie dyskusje. Szybko czytam scenariusz i chcę szybko zacząć pracować. By szybko wrócić do domu. Wydaje mi się, że ta- kie podejście mi służy. Wcześniej miałam tendencję, żeby trochę się snuć. Teraz jestem dynamiczniejsza.
Claudia: Nie ma Pani wrażenia, że to ludzie 40-letni żyją najintensywniej? W pełnej palecie doświadczeń i emocji. Relacje, związki, dzieci…
K.H.: …i kredyty, silnie zaciskające pętlę na szyi. Taaak. A wcześniej z gło- wą w chmurach się żyło? Może więcej książek się czytało i intensywniej je przeżywało. Teraz mocniej wciągają historie prawdziwe. Ale czterdziestka to nie koniec świata. Rok temu poleciałam grać spektakle do Stanów Zjednoczonych, m.in. z Danusią Szaflarską. Wracaliśmy po 10 dniach zmęczeni, a Danusia wybrała się jeszcze do Bostonu, do koleżanki z powstania warszawskiego. Bo dawno się nie widziały. Więc wierzę, że przez następnych 50 lat może mi się chcieć jeszcze więcej.
Claudia: Pani ma teraz ochotę na…
K.H.: …trzecie dziecko. Na ciążę jest to raczej ostatni moment, więc bardzo mi się chce (śmiech). A zawodowo mam wrażenie, że jeszcze dużo przede mną. Dostaję więcej propozycji niż 10, 15 lat temu, bo weszłam w etap grania matek, a to worek bez dna. Aktorstwo jest zawodem trudnym dla kobiet, starzejemy się na oczach widowni, która zagląda w twarz i mówi: „Ojej, jak się posypała”.
Claudia: Zawsze Pani podkreśla, że ryzyko tak, ale tylko na scenie.
K.H.: Krystyna Janda powiedziała: „Scena to miejsce najbezpieczniejsze na świecie”. I ja się pod tym podpisuję. Mamy ramy, których nie możemy przekroczyć, bo spadniemy ze sceny. Mamy tekst, więc więcej w głowie cytatów niż własnych myśli. Zero odpowiedzialności. Na scenie bezczelnie możemy wszystko. Potem przyjemnie wejść w swoje kapcie i zastanowić się, czy zjeść owsiankę, czy jajka. Myślę, że potrzebuję tej rutyny domowej.
Claudia: Czy bawi się Pani z córką lalkami? Pytam, bo chciała Pani zdawać na wydział lalkarski.
K.H.: Roma rzadko bawi się lalkami, jeśli już, to w lekarza – wtedy robimy przegląd medyczny misiów. A tamte lalki… brały się z mojej nieśmiałości: gdy wejdę za parawan, będę tam bezpieczna… I jeszcze z mojego zacięcia plastycznego. Zawsze mnie pociągały scenografia, kostiumy. Przed szkołą teatralną zdałam do studium technik filmowych i teatralnych w Łodzi. Pomyślałam, że jeśli nie udadzą mi się te lalki, będę mogła guziki w stylu Ludwika XIV produkować do kostiumów. Dziś z Romą i Leonem głównie bawię się w twórczość. Robimy tzw. prace. Pani w szkole daje dzieciom tematy, np. „Największy Polak”, „Ryby słodkowodne”, i trzeba przygotować prezentację. Robimy plansze, wycinki z gazet, internetu, rysujemy. Powstaje kolaż. Uwielbiam te manualne historie. Lubię z nimi też gotować. Dzieci zakładają fartuchy, mieszają, wylizują łyżki… Najwięcej radości jest, gdy robimy ciasto czekoladowe.
Claudia: A co przenosi Panią do krainy dzieciństwa?
K.H.: Emocje. Takie, które rzadko zdarzają się w dorosłym życiu. Chwile zupełnej beztroski. Często jest to związane – może w mózgu coś się wtedy wytwarza? – z przestrzenią, powietrzem. I wysiłkiem fizycznym. Zdarza mi się wejść w taki stan, gdy biegam. I wtedy, gdy miałam lekcje baletu do filmu… Przypomniałam sobie tamten wysiłek z czasów nauki w szkole baletowej na Moliera…
Claudia: Szkoła baletowa to był Pani pomysł?
K.H.: Przymusiłam rodziców, by mnie tam posłali. Zgodzili się, widząc, jak bardzo chcę tańczyć. Wyjechałam do Warszawy, gdy miałam 9 lat. I choć szlochałam do telefonu, wiedziałam, że balet to właściwa droga. Rodzice – by było praktycznie, bo jadę daleko i będę mieszkać w internacie – obcięli mi włosy „na chłopaka”. A w szkole baletowej wszystkie dziewczyny miały koczki… Po paru miesiącach rodzice zabrali mnie z Warszawy. Gdy wybuchł stan wojenny, mama, zapłakana, „przebiła się” przez Wisłę i już potem nie chciała mnie z domu wypuścić. Ale poznałam klimat szkoły. Pani profesor Kilińska jeździła nam pazurami po łydkach. Pamiętam zapach podłogi zlanej wodą, krwią i potem. Z dziewczynami po 10 razy chodziłyśmy na „Jezioro łabędzie” i „Córkę źle strzeżoną”. Zbierałam autografy tancerzy. Tam połknęłam bakcyla sceny. Pamiętam, jak pewien starszy charakteryzator, malując mnie, powiedział: „O, widzę, że będziesz aktorką”. „A skąd! Tancerką!”. „Zobaczysz, zobaczysz”. Wykrakał.
Claudia: Kiedy ma się sześć sióstr, chce się z nimi konkurować?
K.H.: Ten dom… Nieprawdopodobny szczebiot, taki babski, tirli tirli. Wszystkie ciągle byłyśmy na jakiejś diecie. Mieszkaliśmy w 3-pokojowym mieszkaniu. Pamiętam nasze łóżka piętrowe. Było kolorowo. I ciasno. A ja miałam silną potrzebę „wydzielenia się”. Pewnego dnia przemalowałam więc pokój, ustawiłam regał w poprzek i wyznaczyłam kawałek przestrzeni tylko dla siebie. Troszkę byłam autystyczna. I w pewnym sensie zostało mi to do dziś, stąd niektórzy uważają mnie za dziwaczkę. Nie jestem w stanie przebywać wśród zbyt wielu ludzi, oglądać zbyt wielu filmów, bo każdy działa na mnie dość mocno. Dawkuję je sobie. Inaczej w mojej głowie pojawia się chaos.
Claudia: Jak w tym babskim świecie czuł się tata?
K.H.: Chyba jeszcze bardziej uciekał niż ja (śmiech). Przyjął wygodną maskę domowego bawidamka. Harcował z nami, tańczył i robił w niedzielę spektakularne śniadania. Kolorowy człowiek. Dla mnie na tamte lata – nawet za bardzo. Marzyło mi się, aby w szarym garniturze, z teczką pojawiał się na wywiadówkach. A chodziła na nie zawsze mama. Oboje z wykształcenia byli nauczycielami. Ale tata, by wyżywić tak liczną rodzinę, został biznesmenem. Miał dużo odwagi, brawury. Do dziś jest energetycznym człowiekiem.
Claudia: Podobno ma Pani despotyczną naturę…
K.H.: Naprawdę? Może chciałam komuś zaimponować (śmiech). Tak, jestem niecierpliwa, małostkowa, ale walczę z tym. Jestem zodiakalnym Lwem, może to usprawiedliwia.
Claudia: A czego Pani się boi?
K.H.: Wielu rzeczy. Najbardziej mogłoby mnie unieszczęśliwić, jeżeli – tfu, tfu, odpukać – rozsypałaby mi się rodzina. Bo ja podjęłam decyzję i mam zamiar być konsekwentna. A teraz mnóstwo związków się rozpada. Dlatego bardzo bym sobie nie życzyła zakochać się raz jeszcze. Gram teraz w spektaklu „Małe zbrodnie małżeńskie”. To opowieść o parze na zakręcie, próbującej walczyć o związek. Redbad Klynstra, z którym gram, pokazał mi w internecie filmik: starszy pan mówi, że za jego pokolenia, gdy coś się zepsuło, to się to reperowało.
Claudia: Dziś się wyrzuca. Lekko sprane uczucie, buty…
K.H.: Jak mnie to wkurza! Bo gdzie np. zreperować parasolkę? Ja też nie chcę się poddawać manii wyrzucania. O, proszę, to mój nowy telefon. Ale jeszcze do niedawna miałam starego eriksona. Na gumkę. W pewnym momencie Tomasz stwierdził: nie przystoi być tak staroświecką. Nie mówię, że lubię się otaczać starociami, ale zawsze byłam retrofilką.
Claudia: A jakie sprawy wywołują u Pani błysk w oku?
K.H.: Praca, scena. Gdy kładę dzieci spać koło godz. 20, jestem półżywa i usypiam przy czytaniu im książki. Kiedy mam przedstawienie, jestem uskrzydlona. Po próbie w teatrze wracam padnięta, ale z poczuciem „urobku”. Czasem rola jest jak włożenie sukienki. Czasami jest mozolnie wyćwiczona i wtedy nie ma tej lekkości. Ale po szkole baletowej już wiem: warto na coś zapracować, bo lepiej wtedy smakuje.
Claudia: Rozmawiamy w kawiarni Czuły Barbarzyńca. To tu kilka lat temu wpadła Pani z planami remontu swego pierwszego mieszkania.
K.H.: „Czuły” też był w remoncie, otwierał się dopiero. A ja właśnie kupiłam mieszkanie na Powiślu, choć było za duże i za drogie dla mnie (śmiech). Niemal sama je remontowałam, bo już nie miałam pieniędzy na ekipę – opalanie drzwi palnikiem sprawiało mi frajdę! Ubabrana, w stroju roboczym, wyszłam, żeby odetchnąć od pyłu. A tu spotkałam i książki, i miłość życia.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama