Reklama

Ciepły głos, wielkie niebieskie oczy, filmowa uroda. Od lat mieszka z rodziną w Lubbock, na teksańskiej prerii, ale niedawno i w Warszawie kupiła mieszkanie. Jest estetką, więc urządza je rozważnie, powoli. Pokochała je. Blisko las, Wisła. – Czy wracam na dobre? Kto wie? Coraz poważniej o tym myślimy. Człowiekowi ciągle czegoś brakuje. Mnie – wszystkiego, co polskie – w głosie Ireny Jarockiej czuć nutkę nostalgii. – Życie mnie jednak nauczyło, że jeśli czegoś nie zrobię dziś, to będzie jeszcze jutro, pojutrze… a jeśli się nie uda? Trudno! Jej życie to dwa światy. Jeden prywatny, na luzie, raczej skromny. Drugi to scena, na której staje się uwodzicielska, niemal ekstrawagancka. – Mam w sobie pokorę i wiem, że nie jestem ponad ludźmi, dla których śpiewam. W końcu wszyscy mamy takie same problemy.

Reklama
Zrządzenie losu

Do USA wyjechała w 1990 r. za mężem Michałem, naukowcem, dziś już profesorem informatyki w Texas Tech University. – Jesteśmy razem od 28 lat – mówi z błyskiem w oczach. – I jest coraz piękniej. Wciąż nam blisko do siebie. Jak dawniej celebrujemy walentynki. Chodzimy wtedy na kolację do jednej z moich ulubionych restauracji. Na prawdziwy teksański befsztyk – przez 20 lat byłam wegetarianką, aż pewnego dnia poczułam, że mam wielką ochotę na rybę, potem doszło białe mięso. Dojrzałam do zmiany – uśmiecha się. Michała poznała w Leningradzie, w 1968 r., podczas swego pierwszego zagranicznego tournée. On studiował na tamtejszej politechnice. Miły, przystojny, oczytany. Oprowadził piękną piosenkarkę po mieście, po Ermitażu. I tyle. Ale po jej powrocie do Polski zaczęli do siebie pisywać. On wierszem. Dziewięć lat później spotkali się przypadkiem w Sali Kongresowej. Umówili na kawę. Raz, drugi… – Wkrótce zaprosiłam go na koncert z okazji 25-lecia Polskich Nagrań, na którym śpiewałam. Gdy potem Michał odwoził mnie maluchem do domu, uderzył w nas samochód. Wyleciałam przez przednią szybę i byłam cała pokiereszowana. Michał miał tylko rozciętą brew. Codziennie odwiedzał mnie w szpitalu. Dzięki temu wypadkowi zatrzymałam się, przyjrzałam sobie, życiu – wspomina. Jej ówczesne małżeństwo, z kompozytorem Marianem Zacharewiczem, przechodziło kryzys. Po latach powie, że ich miłość zgubiło zatracenie się w pracy. – Leżąc w szpitalu, zrozumiałam, że żyję w jakiejś gonitwie. A gdy odwołałam koncerty, świat się… nie zawalił! Zatęskniłam za rodziną, spokojem. Spotkanie z Michałem było zrządzeniem losu. Odmienił mnie swoim spokojem, siłą wewnętrzną, pogodą ducha. Gdy panikowałam, przytulał i pocieszał. Jest między nami równowaga: ja fruwam, on ściąga mnie na ziemię – śmieje się.

Przemiany

Kiedy się nie widzą, rozmawiają przez Skype’a. Ona z nieodłącznym kubkiem zielonej herbaty long jin, którą mąż specjalnie dla niej sprowadza z Chin. – Najszczęśliwszy dzień życia? Urodzenie naszej córki. Ciąża była zagrożona, potem mała chorowała na salmonellę… Przy niej nauczyłam się cierpliwości – wspomina. – Dziś Monika ma 25 lat, skończyła w Stanach studia i zajmuje się reklamą i stroną internetową dużej biblioteki na Texas Tech University. Ale amerykańskie początki dla artystki były koszmarem. – Tęskniłam za Polską. Moją publicznością, Warszawą, teatrami, przyjaciółmi, zapachami i smakami… Jestem romantyczką. Jak coś przeżywam, to głęboko. Odechciało mi się cokolwiek robić. W Stanach trzymała mnie rodzina. I choć zawsze chciałam mieć dla niej czas, to gdy wreszcie go miałam, okazało się, że siedzenie w domu mnie zabija – wspomina. Straciła głos. „Niech pani jak najczęściej odwiedza Polskę” – doradził lekarz. Pojechała z córką. Znów była gwiazdą, udzielała wywiadów. Kiedy wróciła do Stanów, zaczęła śpiewać. Dziś z koncertami jeździ po całym świecie. Śpiewa polskie przeboje i światowe standardy. W ośmiu językach! – Ale żeby wyjść na prostą, musiałam wiele w sobie zmienić. Przez lata byłam niezłą masochistką. Uważałam na przykład, że warto cierpieć, bo to pomaga głębiej interpretować piosenki. Po lekturze książki Louise Hay „Możesz uzdrowić swoje życie” polskie malkontenctwo zamieniłam na pozytywne myślenie. To ważne, bo wtedy nie wiedziałam, co robić. Zostać w Stanach czy wracać do kraju i kariery? Tyle że bliscy byli dla mnie najważniejsi – tłumaczy. Ameryka nauczyła ją luzu. W Polsce jako gwiazda zawsze musiała być „zrobiona”. Do Stanów przyjechała z walizką eleganckich ubrań i szpilek. – Pamiętam, jak wybrałam się w nich na mój pierwszy spacer, a szłam po kamienistej drodze. Nie miałam jednej pary adidasów! Dziś biegnę na aerobik w dresach, bez makijażu. I lubię siebie taką. Przyznaje, że z początku miała o Amerykanach nie najlepsze zdanie. Że niezbyt inteligentni, bez wielkiej historii, takiej, jaką mają Polacy. – Ale z racji pracy męża zaczęłam obracać się w środowisku uniwersyteckim, pełnym ludzi z całego świata. Zauważyłam, że Belgowie, Hindusi, Niemcy też się stawiają ponad. Bo to sposób, by zostać sobą w tej wieży Babel. Z czasem przekonałam się do Ameryki, która daje szansę każdemu, by się rozwijał, uwierzył w siebie. Kocham tamtą przyrodę. Ludzie są sympatyczni. Kiedy jest w Polsce, brakuje jej tamtej przestrzeni, która uskrzydla, wypieszczonego domu, kawiarń Starbucks, gdzie zawsze zamawia green tea latte. Ale kiedy jest w USA, tęskni za Polską. Nazywa się wariatką-patriotką. – Gdy w 1996 r. nie zaproszono mnie na koncert Przeboje Opery Leśnej, bo „zagraniczna piosenkarka z amerykańskim obywatelstwem (a mam je od 1999 r.!) nie może wystąpić na koncercie polskich artystów”, poczułam, jakbym dostała w twarz.

Tyle przede mną!

Mówi, że teraz jest wręcz pazerna na życie. Wszystko ją ciekawi. W 2000 r. zagrała jedną z głównych ról w sztuce Sławomira Mrożka „Piękny widok” w Teatrze Polskim w Waszyngtonie, wzięła udział w promocji zdrowia kobiet w Polsce, w 2003 r. założyła fundację Poland– –USA Promotion, która prezentowała osiągnięcia Polski specjalną wystawą w największych amerykańskich miastach. Dwa lata temu współorganizowała pierwszy Discovery Poland Festival w Santa Monica. – Amerykanie kojarzą nas głównie z cepelią: polską kiełbasą, rękodziełem, babcią w chustce. Chciałam im pokazać współczesny kraj. W wielu dziedzinach – jak wzornictwo, moda, architektura – jesteśmy w światowej czołówce. Festiwal wciągnął mnie tak bardzo, że zawiesiłam pracę artystyczną. Nawet domowe obowiązki poszły na bok. Ma w sobie entuzjazm nastolatki. Marzy, że kiedy znajdzie czas – na emeryturze? – będzie tańczyć, malować pejzaże, nauczy się hiszpańskiego. Wychowana w Gdańsku, przyzwyczajona do „płaskiego” krajobrazu, teraz z przyjemnością chodzi po górach. Lęk wysokości, na który zawsze cierpiała, pokonała, schodząc do Wielkiego Kanionu. Ma i inne pasje: spływy rwącym nurtem i wodospadami na pontonie. – Podczas niedawnej wyprawy na dno kanionu Colca w Peru dotarliśmy do małej wioski, gdzie pamiętano polskich kajakarzy, którzy jako pierwsi przepłynęli ten kanion 25 lat temu. Zaproponowano mi, żebym została matką chrzestną jednego z tamtejszych malców – mówi z dumą. – Kontakt z pięknem przyrody uczy pokory i dystansu do szarej codzienności, odkrywa nasze wnętrze.

Paryska szkoła życia

Jednak pierwszym przełomem w jej życiu był wyjazd do Paryża. – Choć miałam dwadzieścia parę lat, to tam psychicznie postarzałam się o 60! – śmieje się. Śpiewała w rosyjskim kabarecie „Chez Raspoutine”, czując się często jak dodatek do menu. Przez jakiś czas mieszkała w pokoju wynajętym w zamian za prowadzenie gospodarzom domu. Przez kiepski kontrakt z producentem kariery we Francji nie zrobiła. Przepadła jej szansa współpracy z Charles’em Aznavourem. Przeżyła depresję. Wkrótce potem – próbę samobójczą. Polski Urząd Bezpieczeństwa próbował ją wtedy zwerbować. Obiecywano, że za donosy na kolegów rozkręcą jej karierę w kraju. Odmówiła. – Do Paryża jechałam na trzy miesiące. Wróciłam po 5 latach. Chciałam być tam tak długo, aż dojrzeję jako piosenkarka – tłumaczy. Po powrocie narosły wokół niej plotki. – Słyszałam, że skoro wróciłam z tego gniazda rozpusty, to pewnie też taka jestem. Posądzano mnie o podwójne życie, że na Mazurach ukrywam nieślubnego syna… Musiała stawiać opór licznym podrywaczom. W branży robiono nawet zakłady: komu się uda przespać z Jarocką… Atmosferę wokół siebie dodatkowo podgrzała, śpiewając „Motylem jestem” i pojawiając się jako Irena Orska w filmie Jerzego Gruzy „Motylem jestem, czyli romans 40-latka”. Publiczność obraziła się. – Wzięto mnie za femme fatale, która rozbija rodzinę Karwowskiego. W filmie jest scena, gdy podaję mu kartkę z „moim” numerem telefonu. Okazało się, że… taki naprawdę istnieje! Dwa lata temu dostałam od jego właściciela, fotografa, e-mail. Spotkaliśmy się. Okazało się, że ludzie przez lata dzwonili, prosząc do telefonu Jarocką lub Orską. Było mi miło, gdy pan wyznał, że nigdy mu to nie przeszkadzało.

Zahartowana

Dziś ma dystans do siebie, do branży. – Będąc na topie, drżałam, czy puszczą moje piosenki, pokażą w telewizji. Dziś – owszem – chcę być, bo dalej czuję się potrzebna ludziom, ale już nie jako pierwsza. – Liczy się to, że mam życiową stabilizację. Jestem szczęśliwa, a ewentualne niepowodzenia odbieram jako lekcję życia. Przecież wszystko, co nas spotyka, dzieje się w jakimś celu. Ma sens. Częste przeprowadzki i w Polsce, i w Stanach, występy i w pięknych salach, i w podrzędnych klubach nauczyły ją odnajdywać się w każdej sytuacji. – W latach 80. w Buffalo impresario, chcąc zaoszczędzić na hotelu, umieścił cały zespół gwiazd z Polski w schronisku dla bezdomnych! – opowiada ze śmiechem. Wyzbyła się kompleksów z dzieciństwa: że za cienkie nogi, za krótkie rzęsy, mysi kolor włosów. Kiedyś ktoś rzucił, że jest zgrabna. „Może nie jest tak źle?”, pomyślała zaskoczona. Kiedy już jako gwiazda w programie „Irena Jarocka zaprasza” wystąpiła w półprzezroczystej bluzce i bez biustonosza, powiało sensacją. Ale ludziom się podobało. – Zewsząd słyszałam: „Jaką miałaś śliczną bluzeczkę”. Lecz po tym nabawiłam się uprzedzeń! Bo zamiast uwag, że dobrze śpiewam, mówiono tylko o wyglądzie – śmieje się.

Zostaje dzieciństwo
Reklama

Wrażliwiec. Długo nie mogła w siebie uwierzyć. Nawet w wywiadach wolała mówić o niepowodzeniach niż sukcesach. Dziś tłumaczy to trudnym dzieciństwem. Wychowała się w Gdańsku- -Oliwie. W biedzie. Bywało, że znajoma zbierała dla jej rodziny chleb od sąsiadów. Mała Irenka częściej bawiła się pudełkami od zapałek i własnymi dłońmi niż zabawkami. Tata był szewcem ortopedą. I alkoholikiem. Mama poważnie chorowała na astmę. – Gdy była w szpitalu albo sanatorium, jako najstarsza z rodzeństwa opiekowałam się trzema młodszymi braćmi. Urwisami. Zdarzało się, że zabierano ich do domu dziecka… Bracia już dawno rozproszyli się po świecie. Henryk mieszka w Łebie, Tadeusz w Niemczech, Waldemar w Kanadzie. Ostatni raz w komplecie widzieliśmy się siedem lat temu, na pogrzebie taty. Przez trudne dzieciństwo nauczyła się cieszyć najmniejszymi drobiazgami. Ma szacunek dla biednych. Ale także strach przed ubóstwem. – Nie lubię się zadłużać ani prosić o pieniądze – zamyśla się. Trudne chwile zaszczepiły w niej też ambicję bycia Kimś. Upór. I chęć ucieczki z PRL-owskiej szarzyzny. Nigdy jednak nie sądziła, że to właśnie głos będzie przepustką do piękniejszego świata. Muzykę kochała od dziecka. Mama, która jako pierwsza zachwycała się jej śpiewaniem, chciała, by córka rozwijała ewidentny talent. Widziała ją na scenie jako wielką gwiazdę. – Być piosenkarką? Czy z takiego niepoważnego zawodu da się wyżyć? – zastanawiała się młodziutka Irena. Wrażliwa na rzeczy piękne, ale i praktyczna, złożyła dokumenty na architekturę. Nie udało jej się – zabrakło kilku punktów. Zrozpaczona, poszła do studium nauczycielskiego wychowania fizycznego i biologii. Ale śpiewanie i tak zwyciężyło. Kilka razy do roku przyjeżdża do Polski. Dużo koncertuje. Przypomina się swojej dawnej publiczności, zjednuje nową, coraz młodszą. W wydanym niedawno wywiadzie-rzece opowiada swoją historię jak z bajki. O skromnej dziewczynie, która została gwiazdą. Jesienią pojawi się jej nowa płyta. – Wymarzona – mówi – pełna melodyjnych utworów z dobrym tekstem. Jeżdżąc po Polsce z koncertami, spotykam się z wielką życzliwością ludzi, czuję, jak bardzo moja piosenka jest potrzebna młodym i starszym. I jak tu nie być szczęśliwą?

Reklama
Reklama
Reklama