Reklama

Portale społecznościowe odgrywają w niej rolę równie ważną jak tradycyjne media. Moja przyjaciółka wyjeżdża na wakacje. Leci na tydzień na Ibizę. Ale w swoim statusie na Facebooku napisała, że wybiera się na Wyspy Kanaryjskie. Kiedy zapytałam ją, skąd ta rozbieżność, odpowiedziała, że nie chce, aby jej szefowie (pracuje w kancelarii prawnej) wiedzieli, że leci do miejsca uważanego za wakacyjne centrum imprezowe. Przykładów jest więcej. Koleżanki, które wrzucają zdjęcia z nowymi chłopakami, żeby ich eks wiedzieli, jakie są szczęśliwe bez nich. Koledzy, którzy piszą w statusach, jak cudowne jest ich życie, żeby nikt nie zorientował się, że jest im źle, bo rzuciła ich dziewczyna. To całe dodawanie, kasowanie, blokowanie znajomych.
Cała etykieta zaczęła mnie przerastać. Jednocześnie korciło mnie, żeby sprawdzić, jak potężny może być Facebook. Potem, jakby na życzenie, odczułam jego siłę na własnej skórze. Byłam gościem na weselu (jako osoba towarzysząca), które wyprawiono z wielką pompą. Panna młoda miała kilkanaście druhen, pan młody kilkunastu drużbów. Wszyscy, niczym mała armia, ubrani w jednakowe fraki i sukienki. Potem okazało się, że każdy musiał za ten strój zapłacić z własnej kieszeni, i to niemało. Wydało mi się to nietaktem, co napisałam na swoim, bądź co bądź prywatnym, profilu. Bez nazwisk, bez konkretów, oczywiście. I mimo że nikt z zainteresowanych nie jest moim znajomym ani na Facebooku, ani w realu, po niespełna godzinie dostałam telefon z prośbą o usunięcie wpisu. Nie zrobiłam tego, bo uważam, że każdy ma prawo do własnej opinii, ale zdziwiło mnie, jaką siłę rażenia może mieć zwykły wpis na portalu społecznościowym.
Postanowiłam eksperymentować dalej. Zmieniłam swój status z „wolna” na „zaręczona”. To, co się zdarzyło potem, przerosło moje oczekiwania. Dostałam dziesiątki maili i telefonów. Czterdzieści osób „polubiło” mój status, a ponad dwadzieścia komentowało, gratulując mi. Zadzwonił nawet mój tata i zapytał beztrosko: – Z kim się zaręczyłaś?. Ale najlepsze było to, że mój chłopak (który sam nie ma konta) zadzwonił do mnie dokładnie po 11 minutach od momentu, kiedy zamieściłam tę informację. Wiem, bo siedziałam z zegarkiem w ręku. – Czy ja o czymś nie wiem? – zapytał. Chciałam już butnie uznać eksperyment za udany, ale mój pomysł, jak mówi dosadne angielskie powiedzenie, wrócił i ugryzł mnie w tyłek. Dwa dni później o zaręczynach napisał „Fakt”. – Nadal uważasz, że to zabawne? – zapytał mój chłopak. Cóż...
Kiedy pracowałam jako korespondentka „Dzień Dobry TVN” w Londynie, robiłam wywiad z Angielką, która napisała książkę o tym, jak poruszać się w świecie Facebooka i nie popełniać gaf. W Wielkiej Brytanii poradnik okazał się hitem. Wtedy wydawało mi się, że „instrukcja obsługi portalu społecznościowego” to lekka fanaberia. Co w tym trudnego? Dodajesz znajomych i hulaj dusza! Od tego czasu minęły trzy lata i zaczynam podejrzewać, że i nam taki podręcznik by się przydał. Mnie na pewno.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama