Mikołaj Komar: Mamo, nie martw się, teraz ja będe wszystkiego pilnował
Bon vivant, playboy, redaktor naczelny magazynu „K MAG”. Mikołaj Komar opowiada, jaką wartością jest dla niego rodzina, jak wracał do życia po traumie, gdy stracił rodziców i że jeszcze trochę pobaluje, zanim stworzy dom z trójką dzieci.
- Monika Kotowska
„Mikołaj, dlaczego jeszcze nie założyłeś rodziny?”, często to słyszysz?
Wiem, że denerwuję ludzi. Maksymalnie zadziwiam moich znajomych, tych jak ja, po trzydziestce, bo oni już mają rodziny, obowiązki, a Komar zatrzymał się w czasie. Od 13 lat tworzę niezależne magazyny i „pływam” w świecie mediów. Robię rzeczy, które kocham, nieustająco. Oni mi tego zazdroszczą. Ale też widzą tylko tę kolorową aurę.
Chyba wiedzą, że zostałeś w życiu sam.
Jakiś czas żyłem w zamrożeniu. Najbardziej po śmierci mamy. Choć najpierw czułem ulgę, że już się nie męczy, a ja nie patrzę bezsilnie na jej cierpienie. Nie ma nic gorszego niż niewidzący wzrok matki, która szuka u ciebie nadziei.Minęły TRZY lata.
Co nazywasz zamrożeniem?
Czas, w którym zupełnie nie skupiałem się na swoim rozwoju. Najpierw były lata między ‘89 i ’98, kiedy to zmienił się ustrój i mój tata nie wiedział, jak się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć (Władysław Komar, kulomiot, zdobył złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 r., grał w filmach, m.in. u Romana Polańskiego). Przeżywałem jego frustrację, pogubienie, aż do wypadku. Robił trzy rzeczy na krzyż, nigdy nie wiedział, ile będzie miał kasy. Żył z dnia na dzień.
A ty z nim.
Miało to plusy i minusy. Za komuny zwiedziłem pół świata, bo jak miał pieniądze, cudem załatwiał paszport i jechaliśmy hen. Dlatego jestem wdzięczny rodzicom za wspaniałe, choć niełatwe dzieciństwo.
Nagle to ty stałeś się najważniejszym mężczyzną w rodzinie.
Szok trwał jakiś miesiąc, a potem powiedziałem: „Mamo, nie martw się, teraz ja będę wszystkiego pilnował”. Wybierałem się do Stanów na drugie studia, dostałem się na fotografię, tata miał to finansować, więc musiałem zrezygnować. Zacząłem kombinować, jak się utrzymać. Pracowałem dla agencji reklamowych, robiłem fotosy z planu. Organizowałem eventy. Zacząłem współtworzyć pierwszy skate’owy magazyn, „DosDedos”. A potem mama dostała depresji. Zatrzymałem się w życiu na kolejne dziesięć lat. Nie chciała mnie puścić od siebie. Mówiła, że jest samotna, ale zamiast towarzystwa innych wybierała moje. Ja, mając 21 lat, chciałem mieszkać sam.
A musiałeś z mamą. Jak ona znosiła twoje nocne życie?
Wiele razy słyszałem, że nie usnęła, dopóki nie usłyszała, jak przekręcam kluczyk w drzwiach. Wpadała w histerię, że nie ma przyjaciół, że nie chce pracować. Kłóciliśmy się strasznie.
W końcu się wyprowadziłeś.
Cztery lata później. Dziewczyna mnie wyciągnęła. Julita przeniosła się dla mnie z Gdańska do Warszawy, wynajęliśmy razem mieszkanie. Dla mamy na początku to był koniec świata.
Słyszałeś od mamy, że się źle prowadzisz?
Non stop. I pytania: „Tyle pracujesz i nie zarabiasz? Ojca nie ma, teraz ty powinieneś”. Tłumaczyłem: „Robię rzeczy, które w przyszłości zaprocentują. Nie będę pracował w korporacji tylko dla kasy!”. Dopiero gdy widziała w gazetach, że zaczynam być podpisywany nie jako syn ojca, tylko Mikołaj Komar, zaczęła mnie doceniać: „Może masz rację? Hm, robisz ciekawe rzeczy”. Albo kiedy słyszała coś dobrego od znajomych. (Mam to po niej: też potrzebuję potwierdzenia). Aż któregoś dnia odebrałem telefon: „Wylądowałam na ostrym dyżurze, mam nowotwór”.
Wiem, jakie to trudne. Przeszłam twoją drogę.
To były dwa lata wyjęte z życia. Po pół roku przestałem pracować, zajmowałem się tylko nią. Dziękuję, że były obok koleżanki mamy, które pomagały. Załatwiłem jej najlepszych, jakich tylko mogłem, lekarzy. Pojechałem na Kubę, na Uniwersytet Hawański po lekarstwo. Nazywa się Escozul, to wyciąg z jadu skorpiona, jest na etapie badań, ma za zadanie hamować rozwój komórek rakowych. Dużo ludzi uratował, ale przywiozłem go za późno. Ale też choroba mamy to był najbliższy czas, jaki mieliśmy ze sobą w życiu. Przegadaliśmy nie wiem ile godzin.
Jak sobie radziłeś po jej odejściu?
Ludzie tak często wstydzą się o tym mówić, a ja rozgłaszam na lewo i prawo, jak w filmie Woody'ego Allena. Od półtora roku chodzę na psychoterapię. Żałuję na maksa, że nie poszedłem od razu po śmierci mamy. Za dużo czasu mi zajęło podjęcie decyzji. Przeżyłem w zeszłym roku ciężką nerwicę. Drętwiało mi całe ciało. Nogi, ręce, język, twarz, nie mogłem mówić.
Miałeś ataki paniki?
Nie mogłem oddychać, miewałem bezdech. Przebadali mnie od stóp do głów. Rezonans mózgu, tomografia, test Holtera, badania neurologiczne, alergiczne, psychiatryczne, kardiologiczne... Zrobiłem chyba wszystkie. Wyniki wychodziły niezmiennie dobre. Musiałem pójść na terapię. Wyjść z traumy. Przy mamie ani razu się nie rozkleiłem. Raz tylko się popłakałem. Cały czas dawałem jej nadzieję. Kiedy mnie widziała, wierzyła, że będzie zdrowa. Byłem jej światełkiem w tunelu. Lekarze powiedzieli, że przedłużyłem jej życie o siedem miesięcy. Przegadaliśmy ze sobą wszystko, przytulaliśmy się, całowaliśmy. Cały czas wyznawałem jej miłość. To, że wyrządziła mi nieświadomie wiele krzywd, popadając w depresję... No cóż, tak wyszło w życiu.
Nie masz najbliższej rodziny. Jest w twoim życiu ktoś, do kogo możesz zadzwonić zawsze, kiedy ci źle?
Do przyjaciół, ale oni zawsze mówią jedno: „Mikołaj, co ty pier...”. Dlatego teraz mam psychoterapeutkę, do niej mogę zadzwonić o każdej porze dnia i nocy. Rok trwało, ale wyciągnęła mnie z nerwicy. A myślałem, że to koniec.
Że sam umierasz?
I że nie chcę przeżywać choroby, wszystko sprzedam, wyjadę. Wezmę ze sobą najpiękniejszą pielęgniarkę pod słońcem, moich przyjaciół. Wszystkim kupię wycieczkę na Seszele, urządzimy wielką balangę, a jak już będzie ze mną bardzo źle, po cichu wrzucą mi jakąś tabletkę. Żadnej onkologii, drugi raz tego nie przeżyję. Mama nawet w dniu śmierci wierzyła, że jej się uda. Była pod wpływem uśmierzających ból narkotyków, rozpoznawała mnie dotykiem, prawie nie widziała, nie mogła przełykać, niemal nie słyszała, ale uśmiechała się, wzięła kartkę i napisała: „Sypnij mi prawdą”. Na dwie godziny przed śmiercią. Miała 60 lat. Do dziś mam tę kartkę.
Jaka była?
Mama była piękną stroną taty. On był mocą, siłą, chodzącą legendą. A ona przepiękną jego wizytówką. Blondyną, niebieskooką. Miała piękne duże piersi i nie nosiła biustonoszy. Zgrabne nogi, do tego superszpile. Stroiła się. Zawsze wyprzedzała trendy, przyciągała wzrok. Realistka, tata się bawił i myślał, że jakoś to będzie, ona chciała mieć wszystko poukładane. Razem byli jak Bonnie i Clyde. Zawsze we dwoje na bankietach. Ojciec nosił garnitury szyte na miarę u Koko. Krawiec naprawdę nazywał się Kokosiński. Prawdziwy mistrz. Mama nie musiała ubierać się u Armaniego, nigdy nie byliśmy tacy bogaci, ale jak tata jechał do Włoch, przywoził jej pudła butów. Chodziła też po lumpeksach, miała oko. Kiedy umarła, wywiozłem jej ubrania do kościoła. Dziewczyna, z którą wtedy byłem, dostała parę rzeczy. Widzę, że wciąż chodzi w sukniach, kapeluszach, z torbami mamy. I bardzo się cieszę.
Rodzice się kłócili? Zdarzały im się ciche dni?
Tak. Byłem wtedy łącznikiem między nimi. I jedyną osobą, której tata słuchał. Bo był moim ojcem, ale też kumplem. Graliśmy razem w tenisa, biegaliśmy, uczył mnie skakać w dal, wzwyż, pływać i jeździć samochodem. Grać w karty, szachy... To od niego, mając dziewięć lat, dostałem pierwszy aparat, polaroid Kodaka, wypas. Tata, dorastając, nie miał nic. Wychowywał się u sióstr urszulanek w Otorowie. Babcia zostawiła go tam w czasie wojny. Opowiadał, że gdy pierwszy raz dostał pomarańczę, ugryzł ze skórką, jak jabłko. Nie wiedział, jak się to je. Mnie nieba przychylał. Trzymał pod kloszem. Z rzeczywistością zetknąłem się dopiero po jego śmierci. Gdy zdarzył się wypadek, byłem z przyjacielem w Stanach. Nigdy nie przeżyłem takiego szału. Dwie godziny wyłem, ryczałem, rozwalałem wszystko dookoła. Kumpel nie wiedział, co ma ze mną zrobić, w końcu mnie złapał w ramiona i trzymał przy sobie. Mocno.
Straciłeś równowagę.
W naszym domu tata był dobrym policjantem, mama złym. Czasem strzelała mnie ścierą. Przychodził wtedy i mówił: „Nie martw się, musiała”. Spełniałem oczekiwania rodziców. Miałem lat 17, jak zostawili mnie na rok samego w Warszawie, zostali wtedy w Stanach. Nie wagarowałem. Nigdy nie zrobiłbym czegoś przeciwko im. Jeśli coś zataiłem, męczyło mnie. Tak byłem wychowany. Stawialiśmy na szczerość: „Tato, nie nauczyłem się, jutro mam klasówkę. Zostanę w domu”, nie kręciłem i zostawałem. Jechaliśmy wtedy we dwóch do kina. Jeden z pierwszych wspólnych filmów: „Indiana Jones” w Wiśle na placu Wilsona.
Bardzo ci ich brak?
Od śmierci mamy uciekam od świąt. Dostaję dużo zaproszeń, dziękuję przyjaciołom, ale nie jestem w stanie z nich skorzystać. Dla mnie święta to rodzina. O której marzę i którą będę miał. Moje wspomnienia: siedzimy razem cały dzień, gotujemy, idziemy po choinkę, ubieramy ją, rozmawiamy, napijemy się dobrego wina. Z tatą przed pasterką walniemy sobie lufę... Jako dzieciak przykładałem sobie jego wielką dłoń do swojego policzka. Do dziś pamiętam ten dotyk, najdelikatniejszy w świecie i zapach. Trzymam wszystkie perfumy mamy, co jakiś czas wącham i znów na chwilę mam ją obok. Oni mi się śnią cztery razy w tygodniu. I wciąż przeżywam ich śmierć. Budzę się, jakbym przebiegł 40 kilometrów, totalnie spocony. I wraca ta obezwładniająca bezradność. Nie znoszę tego uczucia.
Nie jesteś bezradny.
Nie pozwalam sobie na to. Kiedy mam problem, przez moment zamieram, biorę głęboki oddech i za chwilę już wiem, gdzie zadzwonić, co zrobić. Nie przejmuję się, idę dalej. W relacjach z dziewczynami to zawsze był punkt sporny. Oczekiwały, że powiem: „Ale jesteś biedna”, przytulę. A ja z miejsca dyktuję rozwiązania. Nie akceptuję marudzenia. Szkoda czasu. Życie jest po to, żeby się cieszyć, patrząc na pół lampki wina, a nie martwić, że druga połowa już pusta.
Myślisz, że rodzina w czymś ogranicza?
W życiu zawodowym okropnie. Kobieta uwielbia czuć się wyróżniona tym, że to jej poświęca się czas. Nienawidzę czegoś podobnego – siedzę w pracy, dzwoni telefon: „Kiedy będziesz?”, odpowiadam: „Nie wiem”. I słyszę karcące: „Mówiłeś, że wrócisz o szóstej. A kto jest w redakcji? A ona jest?”, i wtedy dostaję szału. W weekend mamy czas dla siebie, ale kiedy pracuję, to pracuję! Ze mną jest trudno. Obracam się w świecie mediów, modelek, show-biznesu. Kobieta niepewna siebie nie da rady.
Wierzysz, że stworzysz z kimś stały związek?
Tak. Świat, w którym dziś żyję, to przygoda na najbliższych parę lat. A potem, kiedy – mam nadzieję – poczuję że spełniam się zawodowo, i z tą osobą – którą mam nadzieję spotkam – mogę zaszyć się w Bieszczadach. Nie śmiej się, niekoniecznie na Seszelach. Czasem jeździć sobie do mojego przyszłego apartamentu w Nowym Jorku (śmiech). Mam pomysł na takie życie z daleka. Chcę mieć rodzinę. I nie chciałbym skazywać dziecka na bycie jedynakiem, jak ja. Marzę o trójce, o domu, w którym jest dużo maluchów, psów... A jednocześnie dziś jestem balangowiczem. Uwielbiam dziewczyny. Uwielbiam moje życie latawca. Dużo pracuję, wciąż nowe projekty, pomysły, wyzwania, podróże. Redakcja i rozwój mojego magazynu „K MAG” są najważniejsze. Mnóstwo nowych ludzi dokoła. Ale to się zmieni. Dorastam, potrzebuję jeszcze trochę czasu. Rozumiesz?
1 z 5
komar_gl
2 z 5
ALLONS_630841_komar005
3 z 5
ALLONS_646747_Mikolaj_Komar70
4 z 5
ALLONS_840808_komar08
5 z 5
ALLONS_1015350_komar01