Michał Żebrowski "Ożeniłem się w wieku 37 lat, kiedy straciłem nadzieję, że to mi się w życiu przytrafi" [WYWIAD]
Michał Żebrowski w wywiadzie dla "Gali".
- Anna Luboń
Michał Żebrowski niedawno odebrał trzecią Telekamerę. Przygotowuje się do dwóch premier i gra w piłkę z synami. Podhale, które kocha, pozwoliło mu spojrzeć na Warszawę z dystansem, a żona Aleksandra nauczyła go traktować siebie łagodniej. Zapraszamy na wyjątkowy wywiad z Michałem Żebrowskim w "Gali":
- Na zdjęciach w portalach społecznościowych jest Pan szczęśliwy, rozbawiony, u boku pięknej żony, na czerwonym dywanie i na Podhalu. Świetnie się Pan posługuje Facebookiem!
Dziękuję. Dzięki niemu docieram do osób o podobnych poglądach, poczuciu humoru czy sposobie odbierania świata. Ale to zasługa przede wszystkim mojej żony, Oli. To ona przeważnie dba o mój profil i jestem jej za to wdzięczny. Jest młodsza ode mnie o 15 lat i potrafi posługiwać się Internetem znacznie lepiej niż ja. Konsultuję z nią niemal każdy post, nim go wrzucę.
- W jednym z nich obiecała, że jeśli dostanie Pan trzecią Telekamerę, to przestanie Pana nazywać „Misiaczkiem”. Przestała?
Podkolesin, główny bohater, którego gram w „Ożenku” Gogola [premiera 11 marca w Teatrze 6. Piętro – przyp. red.], mówi, cytuję: „Te kobiety to rzeczywiście – jak zechcą, to potrafią takie słówka zastosować, że w życiu byś nie wymyślił: morduchno, robaczku, dziubdziusiu”. Więc wszystko przed nami.
- I takie słówka rozczulają Pana czy wkurzają?
Nie pamiętam, aby kiedykolwiek doszło między nami do scysji z tego powodu. Złagodniałem wobec samego siebie. Ja też staram się być czuły dla żony i dzieci.
W filmie „Wszystko albo nic” grany przez Pana Jakub ucieka, kiedy dowiaduje się, że jego ukochana jest w ciąży. A Pan się bał, gdy w Pańskim życiu dochodziło do wielkich zmian?
Ożeniłem się w wieku 37 lat, kiedy straciłem nadzieję, że to mi się w życiu przytrafi. Byłem przekonany, że to mnie ominie, że jestem skazany na samotność. Kiedy już nawet pogodziłem się z tym, że nie znajdę bratniej duszy, pojawiła się Ola. Nie było więc mowy o strachu. Kiedyś mój ojciec zapytany o to, co to jest miłość, odpowiedział:„Miłość to stan, w którym dwie osoby czują, że spędzą ze sobą życie, i towarzyszy im ogromna radość w podejmowaniu wspólnych decyzji, chcą tego i niczego się nie boją”. Moi Rodzice obchodzili ostatnio 55-lecie małżeństwa, więc tata raczej wie, co mówi.
- Co żona wniosła w Pana życie?
Przede wszystkim odmienny pogląd na świat, dowcipnie uargumentowany i poparty dowodami.
- Złagodniał Pan?
W sprawach zawodowych nie. Nadal jestem stanowczy i uparty. A prywatnie przede wszystkim przestałem stwarzać sytuacje, w których życie mogłoby stać się dla mnie okrutne. Innymi słowy: złagodniałem wobec samego siebie.
- Dla żony jest Pan gwiazdą?
Pani żartuje! Mój zawód traktuje jak coś, z czym trzeba się pogodzić i jakoś to znieść. Kiedy się poznaliśmy, zapytała: „Dlaczego nie grasz jak Ryan Gosling? On jest cudowny”. Co prawda to było osiem lat temu, ale z tego, co mi wiadomo, nic się od tamtej pory nie zmieniło.
- Byliście już na „La La Land”?
Jeszcze nie. Chcemy się wybrać, ale nasze dzieci są bardzo absorbujące.
- Żona pracuje w teatrze?
Nie tylko. Ostatnio, ku mojej wielkiej radości, odważnie podjęła ryzyko i otworzyła własną firmę – ale nie zostałem upoważniony do opowiadania o tym. Bardzo jej kibicuję.
- Mam wrażenie, że żyje Pan w różnych światach. Jeden to role w popularnych serialach, nagrody, czerwony dywan i Teatr 6. Piętro. Drugi – Podhale i związane z nim górskie życie. Jak Pan łączy te dwa tak różne światy?
Dla mnie to jeden świat, a wspólnym mianownikiem są bliscy mi ludzie. Podhale kształtowało mój kręgosłup. Jeżdżę tam od trzeciego roku życia. Chcę przekazać dzieciom to, co mnie w nim urzekło. W czasach komunistycznych dziecięcych grupowych wyjazdów na kolonie rodzice wywozili mnie w Tatry, wakacje spędzałem, pracując w polu. To była odskocznia od polskiej szarości. Tam każda miedza była zadbana, wygrabiona, gospodarstwa kwitły, pełne owiec, krów, siana. Wychowywałem się z góralskimi dziećmi. Na naszym weselu na 150 gości było 80 górali, wielu seniorów, którzy pamiętali mnie jako dzieciaka. Znam tam każde drzewo, strumyk, łąkę. Góry stoją, jak stały, i będą stać niezależnie od naszych problemów.
- Często Pan tam bywa?
Zanim dzieci poszły do szkoły, zdarzało nam się z żoną wyskoczyć nawet na trzy dni. Teraz to niemożliwe, bo prawie codziennie odwożę i przywożę dzieci, prowadzę teatr i w nim gram. Wyjazdy są więc podporządkowane feriom, wakacjom i naszym obowiązkom zawodowym.
- Dzieci sprawiły, że poczuł się Pan młodszy czy starszy?
Poczułem się potrzebny. Ale atmosfera w kraju, niestety, sprawia, że ostatnio czuję się przygnębiony, a nawet upokorzony. Wychowywałem się w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, z okien widziałem pielgrzymki papieża, manifestacje „Solidarności”, pałowanie studentów. Mój ojciec siedział w więzieniu za drukowanie tzw. bibuły. Z czasów dzieciństwa pamiętam, że Polska była podzielona, pęknięta, stłamszona. Rozłam, podział i nieustanna kłótnia zniszczy każdą rodzinę, zniszczy każdą Ojczyznę. Podcina skrzydła, zatruwa krew, deprawuje i krzywdzi młode pokolenie Polaków. To boli.
- Przypomina Pan sobie swoje dzieciństwo, patrząc na synów?
Przypominam. Mają pełno energii, podnieca ich szukanie skarbów, chodzenie po drzewach, granie w piłkę. Staramy się organizować im zdrowe dzieciństwo: wypełnione marzeniami, pasją, zabawą, ale i obowiązkami.
- Wiedzą, że jest Pan aktorem, i co to dla Nich oznacza?
Starszy zaczyna coś już rozumieć, ale na szczęście niewiele. Staram się rodzinie nie zawracać głowy moim aktorstwem. Są ważniejsze tematy.
- No właśnie, wychowywał się Pan w domu lekarki i inżyniera. Rodzice nie traktowali Pana decyzji o aktorstwie jako czegoś niepoważnego?
Przeciwnie. Sądzę, że mój tata minął się z powołaniem. Ma duszę artysty, byłby świetnym aktorem albo rzeźbiarzem.Ciągle coś dłubie, umie dostrzec życie w kamieniu czy konarze i sprawia mu to twórczą radość. Odnoszę wrażenie, że mój dom rodzinny był niekiedy teatrem. Ojciec barwnie i obrazowo opowiadał o swoim przedwojennym dzieciństwie. Gromadziliśmy się w kuchni i słuchaliśmy go. Być może to rozbudzało moją wyobraźnię. Jest człowiekiem pogodnym, który ludziom wokół siebie życzy szczęścia. Kilka lat temu spytałem go, po co regularnie od 30 lat gra w totolotka. Odpowiedział: „Jak to, po co? Żeby ci pomóc! Bo jak ty sobie dasz radę?”.
- Proszę opowiedzieć o mamie.
Mama to weteranka polskiej pediatrii, wieloletnia ordynator w szpitalu na warszawskiej Pradze. Kiedyś spytałem, ile odebrała porodów, powiedziała, że ok. 60 tysięcy. Można by zapełnić Stadion Narodowy.
- Jako dziecko był Pan wrażliwcem czy łobuzem?
Wrażliwym łobuzem. Za wszelką cenę chciałem udowodnić kolegom z podwórka, że też potrafię się bić. Jednak z domu wyniosłem wrażliwość i ostatecznie ciągnęło mnie na scenę, a nie do tego, by po nocy robić krzywdę przechodniom w parku. Co to były za czasy! Wychowywałem się na Starówce, w Ogrodzie Saskim, na Trakcie Królewskim. W śmietnikach hotelu Victoria kryły się prawdziwe skarby: pudełka po zagranicznych papierosach i puszki po piwie. Wtedy dzieci stawiały je sobie na półkach jak trofea, dowody na istnienie lepszego świata.
- Wybrał Pan aktorstwo, bo było przygodą?
Obroną. Czymś, w czym odkryłem, że mogę być przydatny i pożyteczny. W szkole zawsze byłem słaby z matematyki, ale kiedy zaczynałem mówić wiersze, robiło się cicho i mnie słuchano. Mimo że recytowanie dużo mnie kosztowało, bo bardzo się przy tym denerwowałem, to jednocześnie dodawało mi siły i wiary w siebie.
- Nadal czuje Pan na scenie to samo zdenerwowanie, które towarzyszyło Panu, gdy recytował wiersze w liceum?
Jeszcze większe! Dyrektorowi i aktorowi, który jednocześnie gra w przedstawieniu np. główną rolę, towarzyszy wyjątkowy stres. Ale lubię ten stan odpowiedzialności.
- Pana Teatr 6. Piętro kończy siedem lat. To było siedem lat szczęśliwych?
Bardzo pożytecznych. Rozwinęły mnie jako człowieka. To były lata zbierania doświadczeń. Ale też wielkiego sukcesu całego naszego zespołu. Z moich obserwacji wynika, że w pracy w teatrze najbardziej sprawdzają się pasjonaci, ludzie niebojący się wyzwań, pozytywnie zakręceni i doceniający to, że pracują właśnie w teatrze.
- Jest Pan wymagającym szefem?
Gdybym musiał być wymagający, czułbym, że tracę czas. Teatr 6. Piętro nie korzysta z publicznych pieniędzy, więc każdy, kto u nas pracuje, musi być współodpowiedzialny za jakość. Ja też nie jestem tam wyłącznie aktorem czy dyrektorem. Mimo że mam dużo zastrzeżeń do swojego aktorstwa, staram się pracować jak najlepiej, bo wiem, że poziom mojej pracy wpływa na odbiór całego naszego teatru i na nasz los. Wszystko ma znaczenie, każdy szczegół. Widzowie wybierają się do teatru, jeśli uznają, że warto.
- Co to znaczy, ze ma Pan zastrzeżenia do swojego aktorstwa? Ma Pan w dorobku świetne role filmowe i teatralne.
Mam 44 lata. W moim odczuciu osiągnąłem może 20 procent tego, o czym marzyłem, kiedy w wieku 25 lat wyobrażałem sobie moją artystyczną przyszłość. Włożyłem uczciwy wysiłek w pracę przez te lata, ale jednocześnie mam dojmującą świadomość ciągłego braku umiejętności. Teraz, kiedy teatr trochę już okrzepł, mogę zająć się tym, co najistotniejsze w pracy aktora: rozwijaniem umiejętności i graniem ról, które są wyzwaniem. Nie uwierzy pani, ile razy po świetnie przyjętym spektaklu zdarzyło mi się schodzić ze sceny w poczuciu klęski.
- Może to jest wyłącznie Pana poczucie?
Przecież pyta mnie Pani o moje wrażenia.
- Wierzy Pan w komplementy?
Raczej nie. Ale pomagają mi pozytywne uwagi reżysera. Zła opinia mnie nie mobilizuje, ponieważ jestem w stosunku do siebie bardzo krytyczny i brakuje mi wiary w siebie. Dlatego, kiedy słyszę pochwałę, dostaję skrzydeł i mogę pracować jeszcze ciężej. Krytyka w moim przypadku pada na podatny grunt moich własnych wątpliwości, które chyba jedynie wzmacnia.
- Bywa Pan w ogóle człowiekiem radosnym?
Bywam człowiekiem skrajnie radosnym, czasem nawet za bardzo. Ale na co dzień sprawiam wrażenie, jakbym oddzielał się szybą, był niedostępny. Kiedy ta szyba pęka, wtedy podobno jest fajniej.
- Te momenty, w których jest Pan radosny i beztroski, zdarzają się tylko w domu?
Nie tylko, na szczęście zdarza mi się być szczęśliwym na scenie. W te stronę chciałbym podążać, czuć, że osiągnąłem zawodowo ten poziom, który pozwoli mi być spełnionym. Niezależnie od roli, którą przyjdzie mi zagrać.
- Mężczyźni, których Pan gra w filmach, nigdy się nie uśmiechają.
Nieprawda! Profesor Falkowicz się uśmiecha. Ale coś w tym jest... Zauważyłem, że czasami, kiedy ktoś mnie spotyka i z uśmiechem się wita, po moim „Dzień dobry” mina mu rzednie. Pracuję nad tym, bo to jest okropne! Na szczęście zdarza się to coraz rzadziej.
- A może po prostu jest Pan człowiekiem nieśmiałym?
W gruncie rzeczy tak. Za to jestem śmiały w takich sprawach, w których inni się krępują, np. żeby iść do sponsora i otwarcie przekonać, ze ewidentnie opłaca mu się związać z naszym teatrem. Nie mam oporu, umiem to argumentować, bo czuję, że mówię prawdę. Za to mam problem z innego rodzaju otwartością. Nie jestem typem artysty zadowolonego tylko dlatego, ze jest rozpoznawany na ulicy.
- A skąd ma Pan lepszy widok: z Pałacu Kultury czy z Tatr?
Z Pałacu Kultury widzę Warszawę. Z okien mojego domu w górach Warszawy nie widzę. To zasadnicza różnica. Nie miałbym nic przeciwko, żeby kiedyś, gdy widzowie nie będą już chcieli mnie oglądać, spakować kuferek i udać się w góry na stałe. Pozostaje tylko przekonać do tego żonę.
1 z 3
Michał Żebrowski
2 z 3
Michał Żebrowski
3 z 3
Michał Żebrowski