Reklama

Zdecydowanie czuje się kobietą silną. Często zdarza się jej zarządzać mężczyznami. Jako szef potrafi być dość bezkompromisowa i przyznaje, że kiedy czegoś chce, trudno ją zatrzymać. – Mam skłonność do narzucania swojej woli, ale tylko wtedy, kiedy głęboko wierzę, że mam rację. Wchodząc jednak do nowego zespołu, niezależnie od tego, kto miał być jego szefem, i tak zazwyczaj przejmuję dowodzenie. Siła to najwidoczniej cecha mojego charakteru.
Krytykę znoszę dobrze, o ile jest konstruktywna – to mnie rozwija i pcha do przodu. Często jednak – nawet jeśli coś konsultuję, a ktoś nie ma wystarczających argumentów, żeby mnie przekonać – zostaję przy swoim zdaniu – zastrzega Martyna. To zawodowy poziom relacji z mężczyznami.
Jest też ten pozazawodowy. – Pewnie zdarza mi się te „szefowskie” przyzwyczajenia przenieść do relacji prywatnych – przyznaje. Mówi o sobie, że najbliżej jej do wilka. Wilk, jeśli czuje silniejszego w swoim otoczeniu, ustępuje. – Kilka razy oddałam stery silniejszemu w stadzie. I byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa! Bo to nie jest tak, że silne kobiety są dumne i radosne tylko wtedy, gdy grają pierwsze skrzypce, podejmują decyzje. Nie! Ja naprawdę chętnie oddałabym przywództwo, tylko... musiałabym mieć komu. I tu pojawia się problem. Spotkałam się z opinią, że nawet gdy mam kłopot, mówię o tym tak, jakbym tylko komunikowała – bez nuty narzekania czy prośby o pomoc. A potem dowiaduję się: „Jak to! Nie słyszałem w twoim głosie, byś sygnalizowała problem”.
Martyna pochodzi z tradycyjnej rodziny. Tata pracował na utrzymanie, mama zajmowała się domem i pomagała ojcu prowadzić firmę. – Nie przejęłam wzorców. Ale rodzice wychowywali mnie na osobę, która nie czuje żadnych ograniczeń. Nie znaczy to jednak, że jako dziecku wolno mi było wszystko! Byłam i jestem córką uznającą autorytet rodziców, zwłaszcza mamy. Oni zaś wpoili mi, że o czymkolwiek zamarzę, mogę to osiągnąć, jeżeli tylko wystarczająco ciężko będę pracowała.
Jakość i ciężka praca to jedyne wartości, które obronią się w długim okresie – podkreśla dziennikarka. – Kiedy jako dziesięciolatka wymyśliłam, że zostanę kierowcą rajdowym i będę ścigała się na motocyklach, nikt mi w domu nie powiedział: „Niemożliwe”. Rodzice mnie wspierali. Nigdy nie powiedzieli, że dziewczyna czegoś nie może, że jej nie wypada. Od dziecka czułam, że mogę sięgnąć po wszystko. Wybór moich zainteresowań sprawił, że weszłam w chłopięce, a potem męskie towarzystwo. I obracałam się w świecie rajdów samochodowych, wypraw i wspinaczek wysokogórskich, nurkowań ekstremalnych. Aby w nim przetrwać, trzeba mieć jaja. Bo tam albo jest się lalunią do ozdoby, albo trzeba pracować dwa razy ciężej niż faceci. Musiałam udowodnić, że zasługuję na to, co oni mieli „z urzędu” tylko dlatego, że byli chłopcami. Ale to mnie zahartowało, choć czasem płakałam ze złości, czasem się wkurzałam. I do dziś, jeśli jestem w grupie, która podejmuje się ekstremalnego wyczynu, nikt nie usłyszy ode mnie skargi. Nigdy się nie poddaję.
Ułożenie ze mną relacji może być rzeczą trudną. Dla mnie ważne jest, aby „wersja demo” zgadzała się z zawartością opakowania. Już na pierwszej randce uczciwie mówię, jaka jestem. Więc albo wypijemy kawę i facet ucieknie, albo wróci. A wtedy oznacza to, że podejmuje wyzwanie. Zaręczałam się pięć razy, więc chętnych do podjęcia tego wyzwania było kilku – śmieje się Martyna. – Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo zawsze robiłam odwrót. Jestem osobą pełną pasji i kiedy widzę coś fascynującego na horyzoncie, bywa, że poświęcam partnerowi zbyt mało uwagi. Ale potrafię być sama.
Zdarzyło się jej usłyszeć: „Ty możesz wszystko, więc do niczego nie jestem ci potrzebny”. – W sumie to przykre, bo przecież bycie razem nie jest licytacją, co kto może dać. Jeśli spotykają się właściwe osoby, nikt nie musi prężyć muskułów! Byłam przez wiele lat w związku z silnym mężczyzną. Tyle, że gdy podczas treningu biegłam szybciej od partnera, on odczuwał dyskomfort. Wydawało mi się to kompletnie absurdalne, że muszę biec wolniej, aby nie doprowadzić do sprzeczki. Czy mogłam zamarkować słabość, żeby poprawić samopoczucie partnera? Teoretycznie tak, ale nie umiem tego robić. Próbowałam też udać, że nie dam sobie rady np. z naprawą hydrauliczną, ale w końcu i tak sama musiałam zakasać rękawy. Zresztą jestem lepsza w sprawach technicznych, przypisanych mężczyznom, i np. wolę zmienić klocki hamulcowe w samochodzie, niż upiec ciasto. Choć generalnie nie lubię podziału zajęć na męskie i damskie, zwłaszcza w epoce gender! – podkreśla dziennikarka.
Jej córka Marysia obserwuje mamę. Czy będzie taka jak ona? – Jest kilka wygodniejszych scenariuszy życia niż ten, który ja wybrałam – śmieje się Martyna. – Nie ukrywam, że dostrzegam w Marysi dużo moich cech. Jeździ ze mną na motorze, chodzi po skałkach, szusuje na nartach. Jest uparta, wytrwała, nie poddaje się łatwo. Nie prosi szybko o pomoc, próbuje do skutku sama rozwiązać problem. Patrząc na nią, myślę, że miałaby łatwiej, gdyby umiała przyznać się do porażki. Dla mnie to nieodłączna część życia, coś, co mnie napędza, zmusza do wytężonej pracy, a nie powód do wstydu.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama