Marta Żmuda Trzebiatowska - jestem tradycjonalistką
Na studiach uciekała z wykładów z filozofii, dziś lubi sięgać po książki Leszka Kołakowskiego. Z literatury i sztuki najbardziej fascynuje ją okres 20-lecia międzywojennego. – Ja naprawdę tęsknię za czasami, kiedy obowiązywały eleganckie maniery, gdy kobieta wyglądała jak kobieta, a mężczyźni służyli ramieniem – tłumaczy Marta Żmuda Trzebiatowska. – Chcę mieć męża, dzieci i niedzielne obiady. Jestem zmęczona czasami, które narzucają konieczność gonienia za trendami, co rzekomo ma świadczyć, że „jesteś OK”.
- Claudia
Marta Żmuda Trzebiatowska: jestem za równouprawnieniem, ale nie zrezygnuję z przywileju, że to panowie otwierają mi drzwi.
Spotykamy się w restauracji w centrum miasta. Elegancka i refleksyjna w sposobie mówienia, gestykulacji. A to przecież jedna z najpopularniejszych młodych aktorek. – Tak, łatwo przyszło mi znalezienie się w tym szybkim, kolorowym świecie magazynów i seriali, ale w pewnym momencie powiedziałam: dość. Dostałam angaż w Teatrze Kwadrat. Zależało mi, by pracować w pewnej społeczności z zasadami. Niektórzy ze zdumieniem kręcili głowami: „Robisz krok wstecz”. A dla mnie to esencja zawodu. Chciałam wrócić do korzeni aktorstwa. Kownacka, Michnikowski, Wiśniewska… To świat z czasów, gdy do teatru przychodziło się wcześniej, a po spektaklu zostawało, gawędząc o wszystkim, potem lądując w SPATiF-ie. – Kiedy patronem Kwadratu został Edward Dziewoński, postanowiła, że musi o nim wiedzieć jak najwięcej. Z szacunku. Dlatego zjawia się w teatrze półtorej godziny przed spektaklem, jak starsi aktorzy mieli w zwyczaju. – Zanim zacznę próbę, zmieniam buty na te „na scenę”, rozgrzewam się. Scena to świętość. Na niej się nie je kanapek, nie żuje gumy. Młodzi nie zawsze szanują ten obyczaj. Po spektaklu wsiadają do auta i szybko wracają do swoich spraw. Gdy czytam o czasach sprzed 50, 70 lat, żałuję, że „to se ne vrati”. Szkoda, że nie urodziłam się wtedy. Kocha kostium. To trampolina do dawnych czasów. Rola w „Ślubach panieńskich” była spełnieniem jej marzeń zawodowych. Marta uśmiecha się: – Bywa, że z czystej ciekawości idę do znanego z kontrowersyjnych spektakli TR Warszawa i zawsze wtedy zadaję sobie pytania: „Czy dziś wszystko trzeba stawiać na głowie? Czy tego chcą widzowie, aktorzy? Bo inaczej nie sprzeda się, nie zaciekawi?”. To, że wybrałam teatr tradycyjny, nieawangardowy, niezaczepny – to wyraz mojej tęsknoty za pewną staroświeckością. W tym szalonym świecie, do którego poprzez zawód należę, łamanie zasad, niekonwencjonalność są dobrze widziane, bo aktorstwo polega na przekraczaniu granic. Dziś młodzi aktorzy wybierają zazwyczaj prostą drogę: szybka kariera, szybkie i intensywne życie, zarobić kupę kasy. Pokolenie komercji – Marta kręci głową. – A ja chcę zwolnić. Pociąga mnie literatura rosyjska. Dostojewski, Czechow. – Od kilku miesięcy uczy się rosyjskiego, by ich dzieła czytać w oryginale. Po co? Dla siebie.
Kariera jest, kariery nie ma. Rodzina to kotwica życiowa. – W przyszłości widzę się jako żona i mama gromadki dzieci. Gdy patrzę na małżeństwa moich dziadków, które przetrwały kilkadziesiąt lat, czuję rodzaj bezpieczeństwa. Marzę o takim modelu rodziny pełnej miłości. O domu z ogródkiem, psie. Moja babcia zawsze miała ciepły placek drożdżowy dla wnuków, którzy odwiedzali ją co niedzielę. Pod tym względem staję się coraz bardziej sentymentalna. Lubię przyjmować gości, gotować dla nich. Sprawia mi to radość. Jeszcze parę lat temu nie myślałam w ten sposób. Stabilizacja nie wyklucza bycia współczesną kobietą, ale faktycznie – jestem ciut staroświecka. Zawsze czułam się dojrzalsza od rówieśniczek.
Punktualność, dyscyplina, obowiązkowość, kultura osobista… Marta przykłada do nich wagę. – Wychowywałam się w wiejskiej społeczności, gdzie wszyscy o sobie dużo wiedzą. Rodzice byli nauczycielami, a nauczyciel, przynajmniej jeszcze 30 lat temu, cieszył się autorytetem i może przez to miałam wrażenie, że musimy jako rodzina dawać przykład. Jeśli chciałam później wrócić do domu, dzwoniłam, by zapytać, czy mogę, bo nie chciałam nadszarpnąć zaufania rodziców. – Z domu wyniosła też zasadę, by stawać w obronie słabszego. Raz naraziła się kierownictwu planu zdjęciowego, gdy na forum ogólnym stanęła w obronie koleżanki aktorki. – Ryzykowałam, ale nie mogłam inaczej. Skończyło się na ustnej reprymendzie.
Wie, że podział na scenę i kulisy obowiązuje też w zwykłym życiu. – Jest sfera prywatna, gdzie mogę być na luzie, i publiczna, gdzie obowiązują sztywniejsze ramy, choćby przez grzeczność, szacunek dla innych. Wiem, co wypada powiedzieć, a co nie. Jestem za równouprawnieniem,ale nie chcę rezygnować z przywileju, że to panowie otwierają mi drzwi. Dżentelmeńskość to maniery wyniesione z domu. Ostatnio kolega z mojego teatru wtargnął bez pukania do damskiej garderoby. „Wyjdź, zapukaj, i powiedz: »Cześć, dziewczyny«”, poprosiłam go. Zwracam uwagę na takie szczegóły, choć już tyle razy mówiłam sobie: „A co ja będę innych wychowywać”. Aż do następnego razu… Ludzie biorą to za pewien rodzaj sztywniactwa,choć ci, którzy mnie znają, wiedzą, że taka nie jestem.
Zbiera listy, ma ich wielką kolekcję. – Gdy poznałam narzeczonego, Adama, on pracował w USA. „Pisz do mnie, ale listy! Odręcznie!”, poprosiłam. Był przerażony – wspomina Marta. Te listy trzyma do dziś. W skrzynce ze skarbami jest też cukierek na szczęście, który dostała na fuksówce od Mateusza Damięckiego. I słonik od przyjaciółki. I kasztan od pani profesor z liceum, wręczony przed egzaminami do szkoły teatralnej. – Jestem sentymentalna. To też cecha retro. Wierzę w pamięć przedmiotów.
Komputery, iPody, komunikatory wszelkiej maści… Marta krzywi się lekko i śmieje: – Nie lubię pisać SMS-ów, e-maili. I nie mam konta na Facebooku! W ogóle mnie to nie kręci. Nie znoszę, jak mi ktoś mówi: „Przyślę ci scenariusz w pdf”. Wolę dostać egzemplarz papierowy. Jestem bardzo nienowoczesna pod tym względem. A na co dzień piszę piórem. Bo nie lubię pośpiechu.
Dlatego tak bardzo pasowało jej życie w Krakowie. W Warszawie, gdzie teraz mieszka, każdy pędzi. – Ale znalazłam sobie takie miejsce do życia na obrzeżach miasta, które przypomina mi rodzinne Przechlewo. Mieszkam na starym Wilanowie, nad Wisłą. – Do mieszkania kupuje bibeloty vintage wygrzebane na pchlich targach, bo chce, by jej dom przypominał trochę ten u babci. By było ciepło, domowo. – Zawsze dobrze się czułam u niej na strychu, bo mogłam pogrzebać w rupieciach. – Ściany pokoju Marty pokrywa fototapeta z czasopisma „Kino” z 1934 r. – Kupiłam w jednym z krakowskich antykwariatów cały rocznik. Gdy ktoś chce przejrzeć, mówię: „Dobrze, ale najpierw umyj ręce”. Przywiozłam nawet toaletkę swojej babci. Pamiętam, że w jednym skrzydle lustra odbijał się mój już śp. dziadek siedzący w swoim ulubionym fotelu. Proszę mi wierzyć: dziś też go tam widzę.